Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIV.

— Ba! czy go znam?... — odrzekł Loriot. — Zacne to dziecko... dobry, uczciwy chłopiec. O! co do uczciwości, jest on wyjątkowo wzorowym! Nie włożyłby do kieszeni jednego sous, znalezionego na ulicy. Gdybym był wiedział, że jego to siostro, szukasz przy ulicy de la Fontaine, byłbym ci daremnego kursu oszczędził. Widziałem go dziś rano i zobaczę się z nim wieczorem.
— Wieczorem? — powtórzyła zakonnica.
— Tak, moja siostro. Obecnie poszedł on na drugą stronę rzeki, do jednego ze swych przyjaciół, któremu przed kilkoma dniami drużbował na weselu. I ja także byłem na owych zaślubinach, a nawet w podwójnym charakterze: jako wynajmujący powozy i jako zaproszony. Prosiłem Misticota, aby mi po drodze załatwił pewien sprawunek i otóż przyniesie mi go dziś wieczorem. Mieszkam w Batignolles.
— Wesele, o którem mówisz, były to zapewne zaślubiny Eugeniusza Loiseau?
— Tak, siostro.
— Poszedł więc teraz Misticot do nowożeńców?
— Tak.
Siostra Marya, wsiadając do fiakra, miała zamiar kazać jechać woźnicy do introligatora na ulicę de Fleurus, zastanowiła się jednak przed wydaniem polecenia.
To, o czem miała powiedzieć Misticotowi, nie powinno być przez nikogo słyszanem. Należało więc unikać podejrzeń i komentarzów.
— Napewano więc, mój przyjacielu — poczęła — zobaczysz się dziś z Misticotem.
— Tak pewno, jak to, że nazywam się Loriot, woźnica fiakra nr 13-ty. Tak, zobaczę dziś tego komara.
— A więc proszę cię, powiedz mu, że ja tu przybędę jutro zrana, ażeby się z nim widzieć.
— O której godzinie?
— O w pół do dziesiątej punktualnie.
— Gdyby się pytał, kto chce z nim się widzieć, powiedz mu, proszę, że to zakonnica, która się znajdowała z córką bankiera w powozie wtedy, gdy na Montmartre koń go przewrócił.
— Dobrze... moja siostro. Ściśle wypełnię zlecenie.
— A teraz proszę, odwieź mnie na stacyę, zkąd mnie przywiozłeś.
Loriot ruszył z miejsca.
Ów człowiek w ubiorze ubogiego włóczęgi, patrzył zdaleka na rozmawiających, słów jednak tej rozmowy dosłyszeć nie mógł.
Na widok odjeżdżającego fiakra potrząsnął głową i zeszedł ze wzgórza Montmartre.
Siostra Marya, wróciwszy przed śniadaniem do pałacu, nic nie mówiła Anieli o swojej rannej wycieczce, tak, jak zarówno i młode dziewczę nic jej nie wspomniało o wysłanej depeszy do porucznika Vandame.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tydzień upłynął od zaślubin Eugeniusza Loiseau z Wiktoryną Béraud.
Po paru dniach nieuchronnego próżnowania nowożeniec zabrał się do pracy w warsztacie introligatorskim przy bibliotece św. Genowefy:
Wiktoryna przeniosła również swój mały warsztat kwiaciarski do mężowskiego mieszkania, wraz ze swemi skromnemi meblami.
Osiem dni upłynęło zaledwie, a już mogła mieć powód żalenia się na Eugeniusza.
Wszystkie, czynione przed zaślubinami przysięgi poszły w zapomnienie.
Zamiast wracać do domu po pracy, Loiseau wchodził do knajpy, gdzie do późna pił absynt.
Dwa razy wrócił silnie „podcięty,“ jak mówią w gminnym języku.
Za pierwszym razem Wiktoryna łagodnie uczyniła mu wymówkę.
Eugeniusz złym się stawał w przystępie pijaństwa. Absynt nie rozweselał go, lecz czynił drażliwym, ponurym.
Odpowiedział młodej małżonce w sposób brutalny.
Gdy się toż samo powtórzyło raz drugi, Wiktoryna wystąpiła z ostrzejszą naganą.
Introligator wykrzyknął, że on jest panem domu, że działa według swej woli i nie da nigdy za nos się prowadzić, jak niektórzy znani mężowie.
I jakby na dowód tej władzy, wywrócił stół, przy którym młoda małżonka jadła obiad.
Mamyż potrzebę twierdzić, iż biedna kobieta wiele płakała?
Gospodarstwo źle iść poczęło, a co w przyszłości być mogło?
Nazajutrz po tej scenie Misticot przybył do nowozaślubionych zrana, by zdać rachunek Eugeniuszowi z poczynionych wydatków podczas wesela.
Introligator zabierał się do wyjścia bardzo rano i był w złym humorze.
— Wszak wiesz, że Misticot ma być u nas na śniadaniu, powiadomił nas o tem... — mówiła Wiktoryna.
— No... to powrócę na śniadanie... Bądź zdrowa! — odparł, wychodząc.
— Nie pożegnasz się zemną... nie uściśniesz mnie nawet?
— Nie mam czasu... biegnę. — I wyszedł z pośpiechem.
Młoda kobieta zaczęła płakać nanowo. Twarz miała łzami zalaną, gdy Misticot zapukał do drzwi.
Otarłszy oczy z pospiechem, poszła mu otworzyć.
— Dzień dobry, pani Loiseau! — zawołał wesoło chłopiec, ściskając jej rękę. — Lecz co to? — dodał, bacznie na nią spoglądając — widzę, zaczerwienione masz oczy, na policzkach łez ślady... Co się tu stało? Otóż i niespodzianka... Spodziewałem się zastać panią wesołą, uśmiechniętą...
Wiktoryna wybuchnęła łkaniem.
— Zatem naprawdę coś tu być musi? — mówił chłopiec z niepokojem. — Eugeniusz zasłabł, być może?
Kwiaciarka potrząsnęła głową przecząco.
— Cóż więc się dzieje... zkąd te łzy?
— Odszedł, nie pożegnawszy się zemną... — wyjąknęła Wiktoryna.
Misticot wybuchnął śmiechem.
— Ha! ha! ha! i to dlatego pani tak płaczesz, psujesz sobie łzami śliczne swe oczy? Ależ on się znajdzie, ten gagatek — mówił dalej — powróci... powróci! A wtedy złoży pani na jej świeżych policzkach tysiące pocałunków.
— Nie... nie! już to skończone pomiędzy nami... — szeptała smutnie młoda kobieta. — Widzę, że będę nieszczęśliwą... Nie powinnam była za mąż wychodzić.
— Jakto... i pani mówisz coś podobnego po ośmiu dniach małżeństwa? — wołał Misticot zdumiony. — Martwisz się podobnem głupstwem... drobnostką... na którą nie warto zwracać uwagi!...
— Ach! bo ty nie wiesz wszystkiego!...
— Czego więc nie wiem... mów pani.
— Eugeniusz dwa razy wrócił pijany do domu.
— To źle, do czarta! — pomruknął chłopiec, drapiąc się w głowę.
— Tak... nanowo zaczyna upijać się absyntem... a wtedy staje się złym, kłótliwym do niezniesienia. Wczoraj, chcąc mnie przekonać, że jest panem domu, wywrócił stół, tłukąc wszystko, co się na niem znajdowało! Zkąd mogę być pewną, iż jutro nie porwie się na mnie i bić mnie nie będzie?
— Ma się rozumieć, że to wszystko jest smutnem — mówił Misticot z zakłopotaniem. — Nie trzeba jednak martwić się przedwcześnie i tracić odwagi, kochana pani Loiseau. Eugeniusz jest w gruncie dobrym człowiekiem, jestem pewien, że widząc łzy twoje, żałować będzie tego, co uczynił i zaprzestanie uczęszczać do winiarni. Przekonasz się pani.
— Nie, ja tego się nie spodziewam... — odrzekła, łzy ocierając, Wiktoryna; — jam już we wszystko straciła nadzieję... Ach! po tak pięknych obietnicach zaczyna złe czynić zbyt wcześnie.
— Być może, nie on sam tu winien... — odparł podrostek w zadumie.
— Jakto?
— W warsztacie ma towarzyszów... Namawiają go, by szedł z nimi... stawiają jedzenie i picie... Grzeczność wywzajemnić mu się nakazuje... I oto kieliszek po kieliszku, ani wie człowiek, jak i kiedy zaprószy głowę pomimowolnie...
— Nie... on nie chodzi na tę pijatykę ze swymi kolegami.
— Z kim więc?
— Z człowiekiem nikczemnym, przewrotnym, który go zgubi, jestem tego pewną! Z Judaszem jakiego mamy w naszej rodzinie, o którym mniema, że jest jego przyjacielem... a który jest najniebezpieczniejszym dlań wrogiem. Ja... ja... wiem o tem. I dość byłoby mi wyrzec jedno słowo...
— Zatem powiedz je, pani... Mów prędko...
Wiktoryna pobladła. Przyszła jej na myśl przeszłość.
— Nie mogę... — szepnęła głucho — nie mogę! Ten człowiek zniszczyłby odrazu me szczęście... Jest to nędznik ostatniego rodzaju, którego wyzywać do walki niepodobna.
— Lecz o kim pani mówisz? — pytał Misticot zaciekawiony. — Pani Loiseau... wyznaj mi prawdę... miej ufność we mnie. Wiesz, że jestem waszym przyjacielem... chcę stanąć w twojej obronie. Gdyby potrzeba było dać małą nauczkę Eugeuiuszowi, ja obowiązuję się to uczynić. Przestawię mu całe smutne następstwa jego postępowania. Serce mnie boli, patrząc jak pani plączesz i rozpaczasz w ósmym dniu zaślubin. Mów więc, zaklinam, kim jest ów nędznik, ten łotr, który prowadzi twojego męża na zgubę?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.