Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XX.

— Bez rozpaczy i zwątpień, moja dobra Joanno... — mówiła Aniela. — Paweł Béraud jest moim krewnym... Mam wszelkie prawo pomówić z nim otwarcie! użyję jednak tego prawa w sposób tak dyskretny, iż nie domyśli się on, że mi wyraziłaś swoje cierpienia i obawy. Zobaczysz, że wszystko to się zmieni. A skoro będziesz szczęśliwą, podziękujesz mi za pomoc w tej sprawie. Będę czyniła wszystko, aby otrzymać skutek pożądany.
Joanna uścisnęła rękę córki bankiera.
— Dzięki ci, kuzynko — wyrzekła — nabrałam odwagi.
— Nie trać nadziei... proszę cię o to... A teraz przystąpmy do obejrzenia mej sukni.
Wydobyto suknię z muślinowego nakrycia, w jakiem przyniesioną została. Wykończoną była z taką starannością, jak gdyby została odrobioną w pierwszorzędnym magazynie.
Aniela, wielce zadowolona, zapłaciła należytość Joannie, a zwracając się ku jej maleńkiej córeczce i kładąc w różowe paluszki dziewczynki bilet stufrankowy, wyrzekła:
— Przyjm to, drogie dziecię; niech ci mateczka kupi nową, ładną sukienkę.
— Ach! jakżeś dobrą, kuzynko... — szeptała Joanna.
Lina ucałowała rękę Anieli, która, pochyliwszy się ku dziecku, mówiła zcicha:
— Bądź grzeczną, drogi aniołku... kochaj zawsze swą mamę...
— O! ja ją kocham... bardzo kocham! — odpowiedziała dziewczynka, biegnąc ku matce z uściskiem.
— Biedne, kochane dziecię... — mówiła młoda matka — jedyny skarb mój na ziemi!
— Do soboty zatem, Joanno... Zobaczymy się w merostwie i kościele.
— A na uczcie weselnej nie będziesz, kuzynko?
— Owszem, będę... I tam to właśnie chcę pomówić z Pawłem Béraud.
— Ach! oby on się tylko nie domyślił... Strasznie się tego obawiam.
— Bądź spokojną... roztropnie rzecz tę poprowadzę... Do widzenia zatem... Nie trać odwagi.
Tu, uścisnąwszy rękę ubogiej krewnej, ucałowawszy małą Linę, co siostra Marya uczyniła zarówno, rozeszły się z sobą.
— Biedna kobieta! — wyrzekła zakonnica po odejściu Joanny. — Ty nieraz mnie zapytujesz, Anielko, dlaczego w tak młodym wieku wyrzekłam się uciech tego świata i całkiem się Bogu oddałam? Otóż dlatego, żem poznała nawskroś to życie... poznałam, iż ono się składa z samych zawodów, rozczarowań i błędów. Oddana Bogu, mam spokój zupełny, niezamąconą radość i głębokie ducha zadowolenie. Agę opatrywać rany drugich, nie potrzebując własnych zagajać, ponieważ zranioną być nie mogę.
— To prawda, siostro Maryo... Weźmiemy zatem pod opiekę Joannę.
— Uczynimy to... — odparła zakonnica; — czyż jednak zdołamy uleczyć boleść, krwawiącą jej serce? O! jak strasznemi są nędze ludzkie!... a nadewszystko te ciężkie nędze moralne! Biedne to dziewczę miało naturę szczerą, uczciwą i duszę czystą... Była przeznaczoną na zacną matkę rodziny, poważaną i szanowaną... Nadeszła miłość... Jedna chwila słabości, zapomnienia, rzuciła ją w objęcia człowieka, który ją zgubił! I ów nikczemnik, jej krewny, nie chce zagładzić błędu... nadać nieszczęsnej swego nazwiska! Anielo... droga Anielo... — mówiła, otaczając miłośnie rękoma postać dziewczęcia i tuląc je ku sobie; — kochaj!... Bóg chce, abyśmy kochali... Upewnij się jednak wprzód dobrze, czy jesteś wzajem kochaną... Inaczej ucierpisz ciężko ze swą duszą czułą i tkliwą!
— Ach! czyliż mogę wątpić o Emilu Vandame? Wierzę w niego, siostro moja, jak sama w siebie! — odpowiedziało dziewczę, a następnie, zmieniając rozmowę, dodało: — Szczęściem, że mój ojciec nie słyszał skarg tej biednej Joanny. Znalazłby znowu powód do poniżenia rodziny mej matki... Ucieszyłoby go to wielce! Mój ojciec za zbyt ufa w posiadany majątek, za zbyt się tem pyszni, zapominając, że większa część tegoż jest twoją...
Siostra Marya nie pozwoliła dokończyć kuzynce.
— Anielo... na Boga, droga Anielo! nie mów mi o tem! — zawołała; — prosiłam cię tylekroć razy, byś nie przypominała tego, co uczyniłam...
— Wybacz mi, siostro... — odrzekło dziewczę. — Pomimowolnie jednak, mimo mej całej dla ojca miłości, są chwile, gdzie różne myśli cisną mi się do głowy... Jego szyderstwa i lekkość charakteru oburzają mnie... Nie moja w tem wina... Nie mówmy o tem już więcej...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Will Scott, po spotkaniu się z Misticotem u ojca Loriota, jak nadmieniliśmy, oddalił się coprędzej, z obawy, aby nie zostać przez chłopca poznanym.
Przebiegły Irlandczyk zręcznie się wymknął z tej sprawy, lecz według wszelkiego prawdopodobieństwa, Misticot zachował niejakie podejrzenia.
Zaciekawiony, mógł się pytać, opowiadać komuś o swem spotkaniu, a kto wie, czyli powyższa okoliczność nie posłużyłaby do wykrycia prawdy.
Wróciwszy do swego mieszkania na ulicę Lepie, Scott zastał tam Trilbego, który ujrzawszy go, zawołał niecierpliwie:
— Gdzieżeś tak długo siedział, u czarta? Umieram z głodu i pragnienia, idźmy na śniadanie.
— Mamy coś ważniejszego na teraz... — rzekł Scott poważnie.
— No... cóż takiego?
— Zmienić mieszkanie nam trzeba.
— Zmienić mieszkanie? — powtórzył Trilby.
— Tak... i to jaknajprędzej.
— Dlaczego? mucha cię w nos ukąsiła?
— Raczej komar, nazwany Misticotem.
— Ów mały sprzedawca medalików?
— Tak... właśnie...
— Nic nie rozumiem.
— Siadaj... zaraz wyjaśnię ci wszystko.
Tu Scot opowiedział szczegóły spotkania, znane czytelnikom.
Trilby, słuchając, zmarszczył czoło z niezadowoleniem.
— Do pioruna! — zawołał, gdy Will ukończył opowiadanie; — czemuż temu przeklętemu komarowi karku wtedy nie nakręciłem! No! niechaj się tylko zdarzy sposobność, nie wypuszczę go z rąk moich napewno. Rozważywszy jednak dobrze to wszystko, widzę, iż nazbyt się trwożysz.
— Tak sądzisz?
— Bezwątpienia... Dlaczegóż nie miałby się znaleźć ktoś podobny do Will Scotta z cyrku Fernando? Wszak bezustannie spotykamy ludzi do siebie podobnych.
— To prawda... lecz chłopiec może się dowiedzieć i dowie się napewno, że Scott i Trilby, których tak oklaskiwał w pantominach, wydaleni z cyrku zostali, a wtedy będzie przekonanym, że człowiek, którego spotkał u Loriota, był Wiliamem Scott, trudniącym się obecnie jakiemś podejrzanem rzemiosłem.
— Ej! głupstwo... — zawołał Trilby, machnąwszy ręką; — przedsięwzięliśmy zbyt wiele środków ostrożności, by się obawiać lada drobnostki.
— Nazbyt ufasz... — odrzekł Scott; — ów powóz może się stać niebezpiecznem dla nas corpus delicti. Pojmujesz, że uwiezienie tego starego podróżnika z Hotelu Indyjskiego prędzej, czy później wykrytem przez policyę zostanie. Będą poszukiwać ludzi, którzy uskutecznili owo porwanie, a razem i kolasy, jakiej użyli ku temu. Wystarczyłoby w takim razie jedno słowo owego komara, by nas oddać w ręce sprawiedliwości. No... cóż na to powiesz?
Trilby drapał się w głowę w milczeniu.
— Trzeba powiadomić o tem Karola Gérard — odpowiedział.
— Tak... ale przedewszystkiem wynieść się nam ztąd należy.
— Nagle, w jednej chwili, zrobić tego nie można. Trzeba wyszukać innego lokalu... przenieść nasze sprzęty...
— Sprzęty... — odrzekł Will z pogardą; — co one są warte? Sprzedaż je pierwszemu lepszemu handlarzowi starzyzny, powiedziawszy, że wyjeżdżamy do Ameryki, jako cyrkowi artyści. Ja przez ten czas pójdę za wyszukaniem mieszkania i kupię nowe umeblowanie.
— Zgoda... myśl dobra... lecz gdzież tymczasowo zostawić nasze bagaże?
— Tu je zostawmy... a skoro sprzedasz te graty i zapłacisz należytość odźwiernej za komorne, przyjdź, aby spotkać się zemną.
— Gdzie?
— Jak zwykle, w restauracyi pod Czterema sierżantami. Który z nas pierwszy przybędzie, zaczeka na drugiego.
— Dobrze.
Tu obaj Anglicy wyszli razem.
Scott, przechodząc koło okienka odźwiernej, powiedział jej, że obaj zostali zaangażowani do jednego z cyrków w Ameryce i że skutkiem tego sprzedadzą swe sprzęty, a po zapłaceniu właścicielowi należytości za komorne, natychmiast wyjadą.
Wyszedłszy na ulicę, rozważył, iż roztropność nakazywała mu przenieść się do najbardziej oddalonego okręgu miasta. Przybywszy zatem na bulwar de Clichy, wsiadł do fiakra, udając się w stronę botanicznego ogrodu. W pół godziny później wysiadł przy sztachetach tegoż od strony mostu Austerlitz. Zamiast jednakże wejść do ogrodu, szedł bulwarem w stronę Salpétrière, noszącym niegdyś nazwę Jeneralnego szpitala.
Niezadługo, spoglądając w prawo i lewo, zatrzymał się przed bramą jednego z domów, położonych w pobliżu. Na wywieszonej tablicy widniał napis:

Małe mieszkaj zaraz do wynajęcia.

Wszedł, ażeby je obejrzeć.
Mieszkanie to na czwartem piętrze składało się z dwóch pokoików. Jedno z okien wychodziło na bulwar, drugie na ogród botaniczny. Żądano zań cenę umiarkowaną, wynajął więc bez wahania.
Zapłaciwszy za kwartał z góry, Irlandczyk zapisał się pod nazwiskiem Daniela Perron, odebrał od odźwiernej pokwitowanie, oznajmiając, iż idzie za zakupem i przysłaniem mebli. Załatwiwszy to u pierwszego lepszego składnika, zamówił przysłanie takowych pod wskazany numer, na trzecią godzinę, poczem pojechał omnibusem na plac Bastylii, do restauracyi pod Czterema sierżantami.
Trilby już nań tam oczekiwał.
Kazali sobie podać obfite śniadanie.
— No... teraz, gdyśmy głód zaspokoili — rzekł Scott — trzeba zawiadomić Karola Gérard o naszej zmianie.
— Napiszemy do niego — odparł Trilby.
— Nie, to byłoby niebezpiecznem... wystrzegajmy się listów.
— Głupstwo! bądźmy posłuszni jego poleceniom. Medalik pod pieczątką... w drugiej kopercie godzina, o jakiej list pisaliśmy, a we dwie godziny później przechadzać się mamy pod arkadami Palais-Royal.
— Dobrze... — rzekł Scott, sięgając do kieszonki w kamizelce — mam przy sobie medalik.
— I ja mam swój zarówno — dodał Trilby, wydobywając takowy z portmonetki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.