Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział V
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


V.

Emil Vandame wszedł do wielkiego salonu, poprzedzającego mniejszy, w którym się znajdowała panna Verrière.
Tu zatrzymał się przez parę sekund wąchając, poczem postąpił ku drzwiom z silnem postanowieniem.
— Nie! to daremna... szepnął — ja muszę wiedzieć coś pewnego... Żyć tak nadal w powątpiewaniu między ciągłą obawą a nadzieją... niepodobna! Rozmyślałem wiele... zastanawiałem się... wszystko rozważyłem... Od Anieli zależeć będzie wyrok, który o moim losie rozstrzygnie. Po tych słowach zapukał lekko do drzwi przyległego pokoju.
— Proszę wejść... — ozwał się głos dźwięczny i świeży.
Oficer zadrżał, posłyszawszy ów głos, i próg przestąpił mocno wzruszony.
Aniela, czarownie piękna, w świeżej, porannej toalecie, siedziała przy stoliku, przeglądając ilustracye. Na szmer kroków nadchodzącego zwróciła ku drzwiom spojrzenie.
— A! kuzyn Vandame... — zawołała rozpromieniona i lekko jak gazella zerwawszy się z miejsca, podbiegła do oficera, podając mu obie ręce.
— Jak to dobrze, żeś kuzyn przyszedł., — mówiła wesoło — zjesz z nami śniadanie, przedtem odjechać ci nie pozwolę. Mój ojciec jest w biurze... kuzynka Marya wyszła do ministeryum wyznań religijnych; jestem samą... porozmawiamy... cieszę się, żeś przyszedł!
Vandame, ująwszy dłonie dziewczęcia, ściskał je w swoich. Głębokie, rozkoszne wzruszenie widniało na jego obliczu. Patrząc na Anielę, słuchał jej słów ze czcią, z upojeniem; bo też przyznać potrzeba, że czarowne to dziewczę godnem było jego uwielbienia.
— I ja zarówno, kuzynko — odrzekł drżącym zlekka głosem — zarówno jestem szczęśliwy, mogąc cię widzieć — i z rozkoszą przyjmuję twe zaproszenie.
Aniela była również wzruszoną, czuła gwałtowne uderzenia serca w głębi swych piersi.
Wiedziona instynktowną dziewiczą skromnością, wysunęła zwolna swe ręce z dłoni oficera, mówiąc z uśmiechem:
— Skoro więc jesteś tak szczęśliwym, jak mówisz, kuzynie, i przyjmujesz me zaproszenie, odejm nareszcie tę szpadę, która nabawia mnie trwogi, i usiądź bliżej.
To mówiąc, wskazała kozetkę, na której Vandame, zajął miejsce obok niej, po zdjęciu pałasza i złożeniu na boku swojego kepi.
Przez chwilę zapanowało milczenie.
Mając sobie tyle do powiedzenia, siedzieli oboje, nie wymówiwszy słowa, aż wreszcie Aniela, ażeby przerwać tę kłopotliwą ciszę, zapytała:
— Cóż słychać u was w armii, kuzynie?
— Niewesołe rzeczy... — odrzekł porucznik.
— Mówisz zapewne o wojnie z Chinami?
— Tak.
— Nie idzie więc tam dobrze?
— Nasi żołnierze okazują się, jak zwykle, bohaterami, lecz głównodowodzący napotkał nieprzewidziane trudności. Znaczna mniejszość pod względem liczby wojsk naszych nie pozwala mu działać stanowczo, jakby tego było potrzeba... Żąda zatem posiłków... a nadewszystko artyleryi... artyleryi przedewszystkiem mu trzeba!
Na te słowa Aniela tak zbladła, iż zdawało się, że mdleje. Drżenie nerwowe objęło ją całą.
— Zostałeś, być może, tam przeznaczonym? — pytała z trwogą. — Wasz pułk ma może ztąd wyjść?... Przyszedłeś, ażeby nas pożegnać?... O Boże... a ja tak byłam szczęśliwą... zobaczywszy ciebie, kuzynie!...
Głębokie zmięszanie panny Verrière i jej nagły smutek nie uszły uwagi porucznika. Domyślał się po części przyczyny tego. Dziewczę zbladło prawie do omdlenia na myśl o jego wyjeździe. Czuła więc dla niego żywą życzliwość, a może uczucie tkliwsze i głębsze nad przyjaźń...
— Nie... nie! — odpowiedział z pośpiechem. — Ja nie przychodzę z pożegnaniem.
— Prawdę mówisz, kuzynie?
— Przysięgam!
Dziewczę z ulgą odetchnęło.
— Ach! jakżeś mnie zatrwożył... — wyszepnęła zcicha.
Vandame spostrzegł, iż chwila była pomyślną do wyznania; korzystać z niej należało.
— Zatrwożyłaś się, kuzynko... — powtórzył. — Na seryo się zatrwożyłaś?
— O! tak...
— Lecz zkąd... dlaczego?
Aniela pokraśniała, nic nie odpowiadając, a jednak trzeba było coś odpowiedzieć, ponieważ milczenie w tym razie bardziej mogło stać się niedyskretnem nad słowa.
— Zatrwożyłam się przewidywanym niebezpieczeństwem — odrzekła. — Wyniki wojny bywają tak dla ciebie, kuzynie, jak i dla ’wszystkich strasznemi... Jadąc tak daleko, czyż można ręczyć, że się powróci? Bóg łaskaw, że nie zostałeś wezwanym.
— Śmierć na polu bitwy — rzekł Vandame — jest chwilą najchwalebniejszą w służbie żołnierza... w tej służbie szlachetnej, wynikającej z poświęcenia i ofiary dla własnego kraju.
— Niezaprzeczenie szlachetna to służba, lecz pełna niebezpieczeństw. Dlaczego ją sobie obrałeś, kuzynie?
— Ponieważ jest najpiękniejszą ze wszystkich... w dziwny sposób pociągała mnie zawsze ku sobie.
— Ależ dlaczego do artyleryi?
— Dlaczego?... Wybór służy w niej, kwiat naszej młodzieży, do której należeć, jako uczeń szkoły politechnicznej, miałem wszelkie prawo.
Aniela, opuściwszy głowę zadumała się.
— O czem myślisz, kuzynko? — zapytał ją Vandame po chwili.
— O tem, co powiedziałeś. Nie móglżebyś usunąć się z wojska zupełnie... zażądać uwolnienia?
— Obecnie?... gdy lada chwila mogę być wezwanym do odbycia kampanii! Nie! to niepodobna... Oskarżonoby mnie o tchórzostwo, sądzono, że uciekam przed niebezpieczeństwem.
— Byłoby to niesłuszne oskarżenie...
— Wszelkie pozory jednak świadczyłyby przeciw mnie w takim razie.
— A gdybym ja cię o to prosiła, kuzynie?
— Ty?! — zawołał Vandame.
— Tak... ja! Czyliż na moją prośbę odpowiedziałbyś odmową?
Porucznik utkwił wzrok w zbladłej i zmienionej twarzy córki bankiera, a pochyliwszy się, ujął jej rękę, mówiąc wzruszonym głosem:
— Posłucha; mnie, kuzynko... posłuchaj, droga, ukochana... Chcę, abyś czytała w mej duszy, jak w swojej własnej... Pragnę odsłonić ci me serce... wyznać tajemnicę... Kocham!...
Tu przerwał.
— Kochasz?... — powtórzyła z niepokojem Aniela.
— Kocham... a raczej uwielbiam całą potęgą mego istnienia dziewczę młode, piękne, a czyste jak anioł! Być przez nią kochanym, byłoby dla mnie takiem szczęściem, iż to snem mi się wydaje! Jeżeli ów sen jest tylko kłamliwem złudzeniem, jeżeli on nigdy urzeczywistnionym być nie może, lepiej, ażebym opuścił Francyę, uniósłszy z sobą mą rozpacz, i poszedł do Tonkinu w chwalebnej śmierci szukać zapomnienia!
— W śmierci... o Boże!... w śmierci... — powtórzyło dziewczę ze drżeniem.
— Nie lepiejże sto razy umrzeć, niż żyć bez nadziei, w ciężkiem osamotnieniu? — zawołał Vandame.
— A gdybyś był nawzajem kochanym? — szepnęła tak cichym głosem, jak powiew wietrzyku.
— Gdybym był przez nią kochanym... a! wszystkoby się natenczas zmieniło! Nie wąchałbym się poświęcić dla niej obranego przez się zawodu... Tak, wołałbym to stokroć uczynić, niż widzieć jedną łzę w oku uwielbianej. Zkąd jednak mogę wiedzieć, że ona podziela mą miłość?
— Czemuż nie zapytasz jej o to?
Otrzymawszy tę tak upragnioną odpowiedź, Vandame ukląkł przed dziewczęciem i cicho, z gorącem uczuciem zawołał:
— A więc ja pytam ciebie!... oczekuję z ust twych wyroku, jaki o mojem życiu rozstrzygnie, ponieważ tą, którą kocham... ty jesteś!... O! ty dobrze wiesz o tem, Anielo... Nie byłabyś kobietą, gdybyś tego nie odgadła!... Chciałem ci to wyznać oddawna... brakło mi jednak odwagi... Dziś wszakże, po wyrazach, wygłoszonych przez ciebie przed chwilą... milczeć dłużej nie mogę... nie powinienem...
„Proszę więc, odpowiedz mi z całą otwartością... a nawę chociażby i okrucieństwem, bez obawy złamania mi serca, czyli uczuwasz dla mnie jedynie tkliwą przyjaźń siostry, kuzynki, i nigdy nie zdołasz mnie obdarzyć, nigdy, głębszem, gorętszem uczuciem? odpowiedz... ja chcę to wiedzieć!
„Nie usłyszysz najmniejszej skargi z mej strony, znajdę silę do ukrycia w sobie mojej boleści, lecz zamiast czekać natenczas rozkazu wysłania mnie na Wschód, sam tego zażądam, pobiegnę szukać tam zapomnienia na polu śmierci.
— O! nie... — zawołało dziewczę z uniesieniem. — Nie... nie odjeżdżaj... ja nie chcę... ja zakazuję ci czynić coś podobnego!
Młody oficer uczuł, jak nieznana dotąd, a błoga radość napełniła mu duszę.
— Zakazujesz mi jechać?... — powtórzył, rozpromieniony szczęściem, niosąc do ust drobną rączkę ukochanej i okrywając ją pocałunkami.
— Tak... zakazuję ci... zabraniam! — odpowiedziała.
— Och! czyliżeś dobrze zrozumiała, że ów zakaz jest to wyznanie z twej strony? Czy pojmujesz droga... uwielbiana... że rozkazując mi zostać, mówisz zarazem: „Ja kocham ciebie?“
— Tak... kocham... — szepnęło dziewczę, wysuniętemi z dłoni młodzieńca rękoma twarz sobie przysłaniając wstydliwie.
— I przyrzekasz, iż będziesz mnie zawsze kochała? — wołał Vandame w zachwycie radości.
— Czyż potrzebujesz zapewnienia, znając mnie tak dobrze?... Serce moje raz tylko w życiu kochać może. Nigdy powtórnie nie ukocha!
— A gdyby wola twojego ojca innego ci przeznaczała małżonka?
— Jak możesz przypuścić coś podobnego? Mój ojciec, który tak pragnie mego szczęścia?... Zresztą, nie jestem już dzieckiem... stawię opór, gdyby jego wola była przeciwną mej woli.
Vandame, zbliżywszy dziewczę ku sobie, złożył na jej ustach pocałunek, najczystszy ze wszystkich, pocałunek narzeczonego...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.