Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XXV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXV.

Według ścisłego obrachunku, byłemu sekretarzowi bankiera z Kalkuty pozostawało obecnie trzy dni czasu przed przybyciem poszukiwacza dyamentów, Edmunda Béraut, do Paryża, który, jak wiemy, zatrzymał się w Obock i Port-Saïd.
Chwila stanowczej akcyi szybko się zbliżała. Wszelkie przygotowania ku temu zostały już przez Arnolda dokonanemi, prócz kilku drobnych szczegółów, pozostałych do uregulowania.
Przedewszystkiem poszedł do pocztowego biura w swoim ubiorze anglika na bulwar Beaumarchais’go, powiadamiając urzędników, iż kilka listów do niego nadesłanych zostanie pod inicyałami X. Y. Z.
Tegoż samego dnia, zmieniwszy kostyum i fizyonomię, udał się do Palais-Royal i wszedł do sklepu, gdzie sprzedawano wojskową pasmanteryę, krzyże, ordery, wstęgi dekoracyjne różnego rodzaju, felcechy do szpad i pałaszów, pasy oficerskie, szarfy i t. p. W dziesięć minut wyszedł z tego magazynu z pakietem, starannie owiązanym.
Wróciwszy do swego mieszkania na bulwarze, wsunął ów pakiet do szuflady, obok sztyletu indyjskiego, dziwnego kształtu, jaki przywiózł z sobą z Kalkuty, i zamknął na klucz szufladę.
Przywdziawszy następnie zwykły swój ubiór, poszedł jako Arnold Desvignes, nauczyciel obcych języków, odbyć przechadzkę po bulwarach.
Wystawa w oknie optyka zwróciła jego uwagę.
Wszedłszy tam, kupił okulary ze szkłami lekko zabarwionemi, jakich używają osoby, których wzrok razi żywszy blask światła, i o szóstej poszedłszy na obiad, po powtórnej po nim przechadzce wrócił do siebie.
Nadmieniliśmy, iż mimo, że był głęboko zajęty ciosem, jaki dokonać zamierzał, nie zapomniał o Anieli Verrière.
Miłość ta, wzbudzona nagle podczas kilkugodzinnej podróży z Marsylii do Paryża, głęboko wryła się w jego serce. Pokochał to jasnowłose dziewczę, pokochał je namiętnie, silną, niezłomną wolą, posiąść je postanowił za pomocą potęgi, jaką nadają miliony.
Kilka wyrazów, wymienionych wobec niego, przez młodego oficera artyleryi, Vandama, w czasie podróży do Vincennes, podnieciły w nim jeszcze tę namiętną miłość.
Ów Vandame był jego rywalem... Biada mu! ustąpić lub zginąć musi!
Były sekretarz Mortimera pragnął był działać jaknajrychlej w tej sprawie, nic jednak nie mógł przedsięwziąć, nic absolutnie, dopóki nie zostanie posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów, jakie ku temu otworzą mu drogę.
— Bądźmy cierpliwi... — powtarzał — wkrótce to nastąpi.
Starał się tym sposobem hamować swą niepowściągliwość rozkochanego.
Prócz tego, jeden jeszcze szczegół zarówno niepokoił Arnolda Desvigues; był nim dzień i godzina przybycia Edmunda Béraud.
Myślał sobie:
— Wysiadłszy z pociągu drogi żelaznej, kupiec dyamentów każę się zawieźć wprost do hotelu, to nie ulega wątpliwości... Nie uda się wprost ztamtąd po odbiór pieniędzy do banku... Niełatwo jest bowiem zabrać pięćdziesiąt milionów, jak się zabiera pięćdziesiąt tysięcy franków... Podobnej sumy nie chciałby trzymać w hotelu. Po rozlokowaniu się więc, dopiero zajmie się załatwieniem tej sprawy, o której list Mortimera uprzedził dyrektora banku francuskiego.
„Według zatem wszelkiego przypuszczenia, Edmund Béraud przyjedzie tym samym pociągiem, którym ja przyjechałem z Tulonu, to jest o w pół do jedenastej. Widziałem jego bagaże w Kalkucie, nie są one zbyt licznemi i nie sprawią mu opóźnienia.
„W każdym jednak razie, nie zdoła przybyć do hotelu jak na południe. Następnie, zanim zje śniadanie i przebierze się, będzie już zapóźno na załatwienie tak ważnej sprawy w kasie bankowej. Gdyby się nawet tam udał, każą mu przybyć nazajutrz. W tym to przeciągu czasu ja działać zacznę.
„Przedewszystkem wiedzieć mi trzeba o dniu jego przybycia do Paryża. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie telegrafował z Talonu do Indyjskiego hotelu. Ztamtąd więc trzeba zaczerpnąć wiadomość, jaka mi jest tyle niezbędną.“
Desvignes nazajutrz wstał równo ze świtem, a ubrawszy się śpiesznie, dobył z szuflady pęk papierów, jakie przywiózł z sobą z Kalkuty. Rozwiązawszy ów pakiet, wyjął zeń ćwiartkę papieru z firmą na nagłówka: Dom bankowy Jana Mortimer i współka, poczem, naśladując ze zdolnością biegłego fałszerza pismo swego byłego pryncypała, nakreślił co następuje:

„Kochany i szanowny mój kliencie.

Prawdopodobnie nie przybyłeś jeszcze do Paryża, mając się zatrzymać w Obock i Port-Saïd; korzystam jednak z wyjazdu do Francyi jednego z twoich współziomków, aby ci przesłać ten list, a w nim prośbę o powiadomienie mnie o szczęśliwym twoim na miejsce przybyciu. Za kilka miesięcy wyjadę do Londynu, zkąd mam zamiar udać się do Paryża. Z przyjemnością oczekuję tej chwili, aby uścisnąć twą rękę.

Twój prawdziwy przyjaciel i sługa
Jan Mortimer.“
Po napisaniu tego listu. Desvignes odczytał go z uwagą.

— Nic nie ma — rzekł — kompromitującego. Gdyby Edmund Béraud przyjechał zrana do Paryża, zastanie ów list mego byłego pryncypała. Gdyby przeciwnie, nie przybył, za pomocą, tego listu otrzymam tyle potrzebne dla siebie objaśnienia.
Tu, złożywszy papier, wsunął go w kopertę, zakleił i adres położył. Uczyniwszy to, przywdział ubranie anglika, rudą perukę i faworyty, a zarzuciwszy lekkie okrycie, wyszedł na bulwar Beaumarchais’go, zkąd fiakrem pojechał na ulicę Caumartin.
Spostrzegłszy przy kiosku stojącego posłańca, skinął na niego.
Posłaniec przybiegł natychmiast.
— Zanieś ten list — rzekł doń z angielska.
— Dobrze, milordzie... a gdzie mam oddać?
— Joubert Street... do Indyjskiego hotelu.
— Wiem...
— Zapytaj o pana Edmunda Béraud... nazwisko masz na kopercie...
— Widzę...
— Oddasz mu list ten do rąk... osobiście...
— Lecz gdyby był nieobecnym, z listem powrócę...
— Aoh... yes...
— A gdzie zastanę milorda?
— Przyjdź do kawiarni... ot tu... naprzeciw.
— Zrozumiałem... biegnę!
Tu posłaniec zawrócił, chcąc odejść.
Desvignes zatrzymał go, mówiąc:
— Gdyby pan Béraud nie przybył jeszcze z podróży do hotelu, zapytaj, kiedy przyjedzie.
— Nie zapomnę... powrócę za chwilę — wyrzekł, odchodząc posłaniec.
We dwadzieścia minut wrócisz listem w ręku do wskazanej sobie kawiarni..
Spostrzegłszy mniemanego anglika, podszedł doń, mówiąc:
— Oto list... ów pan, któremu miałem go oddać jeszcze nie przybył.
— Pytałeś się, kiedy przyjedzie?
— Yes, milordzie. Kasyerka hotelowa mówiła mi, iż odebrała od wspomnionego podróżnego z Marsylii telegram, z poleceniem przygotowania dlań apartamentu.
— A kiedyż on ma przybyć?
— Jutro.
— Nie wiesz, o której godzinie?
— Nie wiem, milordzie. Zdaje się, iż godzina nie była oznaczoną w depeszy.
— Aoh! yes... mniejsza o to...
Arnold po odebraniu listu schował go do kieszeni, zapłacił posłańca i siadł przy stole, pijąc nalaną szklankę wina.
— Zatem przyjedzie jutro... o niewiadomej godzinie... — powtarzał zcicha. — A może wyjedzie dziś z Marsylii pociągiem kuryerskim, wychodzącym o drugiej? W takim razie przybyłby do Paryża jutro w południe, a w Indyjskim hotelu stanął nieprędzej, jak o w pół do drugiej, ponieważ jego bagaże będą musiały uledz kwarantannowej rewizyi...
„Zapożno mu będzie udać się do banku. Zresztą, gdyby nawet przyjechał o dziesiątej rano, zamiast w południe, nie starczy mu czasu do odebrania swoich milionów; nie będzie chciał zaraz po przybyciu tem się zajmować.
Wszystko mi jednak przewidzieć potrzeba i mieć się na ostrożności.
Tu przywoławszy posługującego, kazał mu podać sobie materyały, potrzebne do napisania listu.
Przyniesiono mu kałamarz, papier, pióro, bibułę, laskę czerwonego laku, koperty różnej wielkości i zapaloną świecę.
Wybrawszy jedną z kopert, wsunął w nią medalik sprzedany sobie przez Misticot’a, rozgrzał lak nad świecą, a spuściwszy płonącą kroplę takowego wewnątrz koperty, przypieczętował nią medalik, poczem zamknął kopertę, napisawszy na wierzchniej jej stronie w miejscu adresu wyrazy: Dziesiąta godzina.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.