Przejdź do zawartości

Wacek i jego pies/Rozdział siedemnasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział siedemnasty
CUDA PUSZCZY


Mikuś wykrył tajemnicę Nory.
Opuszczała gajówkę o świcie.
Zwykle niezmiernie ostrożna, a nawet bojaźliwa w obecności Mikusia, przy wejściu do puszczy zmieniała się nie do poznania.
Przechodziła obok przybysza spokojna, pełna powagi i wyniosła.
Zdawało się, że nie spostrzegła młodego kundla i pogardza jego nikomu niepotrzebnym i bezużytecznym życiem.
Mikuś rozumiał to, bo czując na sobie spojrzenie Nory, wtulał głowę w kudły na karku i udawał śpiącego.
Czuł wstyd, którego długo objaśnić sobie nie mógł, ale w końcu ogarniał go gniew.
Tak był przejęty tym wszystkim, że nawet jeść nie chciał.
Leżąc na podwórku lub na pastwisku, łamał swój płaski, potężny łeb, myśląc o Norze, która zwęszywszy coś, poczynała merdać ogonem i uspokojona już odchodziła.
Wreszcie kundel zrozumiał, że Nora pracowała razem z gajowym i była dumna, że ma obowiązki, które wykonuje uczciwie i starannie.
Przychodziła Mikusiowi co prawda do głowy myśl, że i on przecież pełni swoje obowiązki pilnując podwórka, a na polanie konia, krowy i kozy.
Zapewne jednak były to obowiązki małe i łatwiejsze od obowiązków i pracy Nory.
Czyżby on nie mógł robić tego, na co jest zdatna stara suka?
Ta myśl nie dawała mu spokoju.
Mikuś postanowił sobie zastąpić Norę i być od niej lepszym pomocnikiem gajowego.
Pojął kundel wreszcie, że Nora każdego ranka sprawdzała, czy wszystko jest w porządku w puszczy, czy nie brakuje któregokolwiek ze zwierząt na stanowisku w kniei lub w legowisku śród haszczy.
Skradał się za nią przez kilka poranków i zrozumiał, że gajowy polega na Norze.
Gdy nie słyszał jej głuchego szczekania z głębi puszczy, spokojnie rozmawiał z żoną i dopiero, kiedy słonko stało już wysoko, wychodził z domu.
Kiedy zaś z kniei dobiegał głos psa, gajowy porywał czym prędzej karabin i pędził na wołanie Nory.
Mikuś z zazdrością patrzał na nią, gdy utykając i swoim zwyczajem wymachując ogonem, powracała zadowolona i dumna.
Na ten widok chciało się kundlowi przetrzepać kudły starej suki, ale mu się to nigdy nie udawało.
Nora wchodząc na podwórko spuszczała ogon i głowę, potulnie zerkała ku Mikusiowi i starała się czym prędzej zniknąć mu z oczu, kryjąc się w stajni.
Kiedy Mikuś zrozumiał wreszcie wszystko, zgrzytnął zębami i cicho zawarczał.
Zapewne chciał tym wyrazić, że niech się ziemia zawali, lecz on będzie robił to samo, co Nora, albo jeszcze lepiej!
Każdego poranka wykradał się więc z podwórka i znikał w puszczy.
Nie szukał już śladów Nory. Chodził własnymi drogami.
Chciał przede wszystkim poznać puszczę, zajrzeć do najtajniejszych zakątków ostępów leśnych, wszystko zobaczyć i zapamiętać.
Przed żółtymi ślepiami psa-wilka otworzył się świat cudów.
Prześlizgując się przez gąszcz krzaków, młodej choiny i traw, które poczęły już czerwienieć i zielenić od soków, wykrywał Mikuś lęgi, gdzie zajęczyce karmiły drobne, ledwie się poruszające małe zajączki — szare jak kulki ziemi polnej, słabiutkie i bezbronne.
Kundel długo im się przyglądał, chwytając woń dopływającą od legowiska, po swojemu liczył wszystkie i nie spłoszywszy zajęczycy, wycofywał się bez szmeru.
W kilka dni później zajrzał tam znowu.
Patrzał na legowisku w zdumieniu.
Starej zajęczycy nie było w gnieździe.
Dookoła biegało sześć zajączków.
Nie poznał ich, gdyż wyrosły już i ani przez chwilkę nie pozostawały w spokoju. Zabawnie poruszając mordkami, podgryzały świeże pędy krzaków, ścigały się, przeskakiwały jedno przez drugie, pędziły gdzieś, jak gdyby zamierzały spojrzeć na to, co się dzieje na drugim krańcu świata. Po chwili jednak, spłoszone przez wyfruwającego z trawy drozda czy kraskę, pędziły już z powrotem i zdyszane wpadały do gniazda.
Inne wyskakując z niego poczynały śmigać w krzakach, ucieszone z nowej zabawy.
Jeden z takich rozbawionych zajączków pewnego razu wpadł na ukrytego w krzakach Mikusia.
Kundel ani drgnął.
Stał nieruchomy, jak gdyby z drzewa wyciosany. Nie oddychał nawet i nie mrugał.
Zajączek oparł się o jego wyprężone łapy, pod-skoczył parę razy ochoczo, parsknął i w pewnej chwili zniknął, dając nura do haszczy.
Następnym razem skradając się w pobliżu zaję-czego legowiska, Mikuś znowu zajrzał tam.
Czuł już znajomą woń, gdy nagle stanął jak wryty.
Dobiegł go jakiś inny jeszcze zapach, nowy, nigdy dotychczas chrapami nie pochwytywany.
Mikuś przywarł do ziemi i jął się czołgać ku gniazdu.
Ujrzał je wreszcie i zadrżał.
Na udeptanej przez zajęczycę trawie, zaścielonej jej własnym puchem, siedział duży, brunatny ptak. Zakrzywionym dziobem i ostrymi szponami drapieżnik rozszarpywał zajączka.
Wiatr porywał puch i unosił go ponad krzakami. Na trawie widniały szmatki pokrwawionej skóry. Ptak wyrywał właśnie kawałek mięsa z grzbietu zajączka, kiedy Mikuś z rozpaczliwym warczeniem rzucił się na zbójcę i mordercę.
Drapieżny ptak (Mikuś po raz pierwszy widział jastrzębia) zerwał się natychmiast i odleciał, kwiląc gniewnie.
Mikuś, jak gdyby sam spłoszony, uciekł od strasznego teraz dla niego miejsca.
Dopiero po kilku dniach, ze strachem, zabrnął tam ponownie.
Gniazdo było już puste. Oprócz kulki puchu na krzaku i zaczerniałych skrawków skóry biedaczyny-zajączka, nic tam więcej nie było.
Widocznie, przerażona napadem jastrzębia zajęczyca, uprowadziła swoje małe gdzieś w bezpieczniejsze miejsce.
Mikuś przez cały dzień był smutny i nawet polewka, którą przyniósł mu Wacek, wcale mu nie smakowała.
Ciągle myślał o jastrzębiu i był zły na siebie.
Robił sobie wyrzuty za to, że nie potrafił porwać drapieżnika i rozprawić się z nim.
Wacek tymczasem skarżył się przed panem Piotrem i żoną, że od kilku dni jego pies nie chce jeść.
— E-e, nic mu nie będzie! — uspokoił chłopaka gajowy. — Zapewne, gdy mu się znudzi tkwić na pastwisku, myszkuje po puszczy i coś tam dla siebie zdobywa...
— Tego nie może być! — oburzył się Wacek. — Niedawno jeszcze Mikuś powracał głodny i tylko teraz coś mu się stało.
— Nic się nie stało! — zapewniał chłopaka pan Piotr. — Spojrz-no na niego! Jak to urosło! Ogromne wilczysko! Kiedy go po raz pierwszy ujrzałem toż to był szczeniak, a teraz? Potężne psisko i z każdym dniem do dzikiego wilka podobniejsze! Źle mu się tu nie dzieje!
Zaśmiał się wesoło i dodał:
— Gdyby jeszcze więcej jadł, to tak by nam urósł, że przez furtkę by się nie przepchnął!
— Daj mu mleka — poradziła Wackowi pani Wanda.
Mikuś w tym czasie leżał na ganku.
Przyglądał się wronom i kawkom przelatującym wysoko nad puszczą i raz po raz wzdychał.
Zapewne porał się z jakimiś myślami?
Może głowił się nad pytaniem, po co starucha Nora i gajowy strzegą puszczy, jak on sam strzeże pastwiska, gdzie skubią młodą jeszcze trawę koń i krowa?
A może dziwił się, że pożałował rozszarpanego przez dużego ptaka małego, figlarnego zajączka?
Skąd ten smutek jego, kiedy przekonał się, że legowisko zajęcy opustoszało?
Dawniej przecież nie żałował zajęcy i kuropatw. Ileż to ich podusił i po miedzach i po ścierniskach, kiedy był głodnym, bezpańskim, ściganym kundlem?
Niewiadomo, o czym myślał leżący na ganku Mikuś, ni to zły, ni to smutny.
Wzdychał jednak tak często i głośno, że być może, takie właśnie myśli kołowały w wilczym łbie Mikusia i dokuczały mu jak jesienne, przylepne i natrętne muchy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.