Wacek i jego pies/Rozdział osiemnasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział osiemnasty
NIEPOKOJĄCE WSPOMNIENIA


Mikuś, choć młody jeszcze pies, był bardzo spostrzegawczy. Nic nie mogło się ukryć przed jego bystrymi ślepiami i ostrym węchem.
Nauczyły go tego pierwsze ciężkie miesiące jego życia sierocego.
Toteż pies spostrzegł jedną rzecz i wykorzystał ją.
Co kilka dni, podobnych do siebie jak ziarnka piasku, życie w gajówce zmieniało się nagle.
Gajowy i Nora nie szli do puszczy.
Wacek nie pędził zwierząt domowych na pastwisko i dopiero, kiedy słońce stało już wysoko, ubrawszy się inaczej jak na codzień, szedł gdzieś z gajowym, zostawiając Norę przy chorej pani Wandzie, a jego na podwórzu.
Mikuś nie wiedział, że taki „inny“ dzień był — niedzielą.
Nie rozumiał też tego, że gajowy z Wackiem szli do miasteczka, do kościoła, na mszę i powracali dopiero na obiad, który Wacek odgrzewał w piecu.
Mikuś wymykał się codziennie do puszczy.
Baczył jednak pilnie, by zdążyć do domu na ten czas, kiedy Wacek prowadził konia, krowę i kozę na polanę.
Zmuszony więc był śpieszyć się do spełnienia swych obowiązków.
W niedzielę za to miał dużo wolnego czasu i niczym już nie skrępowany badał puszczę od ostępu do ostępu, nie omijając najdzikszych zakątków kniei.
Takie niedostępne miejsca szczególnie przyciągały Mikusia ku sobie.
Czuł całą istotą swoją utajoną w nich tajemnicę. Pragnął wykryć ją i poznać wszystko do ostatka.
Pewnej niedzieli, kiedy szaro jeszcze było i nawet ptaki się nie obudziły, Mikuś wyśliznął się za bramę gajówki i przebiegłszy kilkanaście kroków ścieżką, zanurzył się w gąszcz krzaków.
Dziś miał przed sobą daleką drogę.
Musiał dotrzeć aż do rzeki.
Wczoraj, biegnąc na pastwisko przez nieduże bagienko, natrafił na jakieś okrągłe ślady wyciśnięte w mokrej ziemi.
Pies długo węszył sunąc przez moczar.
Woń, którą czuł, nie była mu znana. Rozumiał tylko jedno, że było to zwierzę i zwierzę bardzo duże.
Ślady prowadziły Mikusia ku rzece.
Wiedział o tym, bo dobiegał go wilgotny, świeży powiew od wody.
Przeszedłszy spory szmat puszczy, zatrzymał się i pobiegł, co tchu starczyło, na swoją polanę.
Czerwone jeszcze promienie słońca przebijały się poprzez piony drzew. Korony wysokich sosen i świerków jak gdyby się paliły. To wschodzące słońce ubarwiło je, rzuciwszy na drzewa szkarłatne i złociste promienie.
Był to czas, kiedy budził się Wacek i zmówiwszy modlitwę poranną, wypędzał bydło na pastwisko.
Mikuś musiał być już wtedy na podwórku.
Śpieszył się więc strasznie, a w jego łbie śmigała uparta myśl:
— Niech-no tylko Wacek wyjdzie na długo z domu, odnajdę te ślady i ujrzę zwierzę, które je pozostawiło na moczarze!
Pies, sam tego nie wiedząc, odkładał swoją nową wyprawę do niedzieli.
Wreszcie dzień ten nadszedł i Mikuś sunął przez puszczę do bagienka.
Pozostawało jeszcze sporo czasu do wschodu słońca.
W puszczy ciemno było.
Płachty mgły snuły się i kołysały nad zaroślami olsz.
Ptaki spały jeszcze i tylko puchacz odzywał się z kniei:
— Pu-hu! Pu-hu!
Z szelestem spadały na ziemię stare szyszki r suche gałązki.
Mikuś — zasłuchany i przejęty — przedzierał się przez gąszcz i przeskakiwał zbutwiałe, omszałe kłody powalonych przez burzę sosen i brzóz.
Pragnął dojść jak najprędzej do bagienka, gdzie wykrył niedawno tajemnicze ślady.
Ucieszył się, kiedy łapy poczęły mu grzęznąć w miękkiej ziemi i poczuł ostry aromat tataraków, a po chwili mdłą woń gnijących trzcin grążeli.
Zbliżał się do jeziorka, ukrytego w kniei i otoczonego mokradłem.
Pies zwolnił bieg, a gdy chrapami pochwycił znaną mu już woń zwierzęcia, przywarł do ziemi.
Ślepie mu się jarzyły, skóra na grubym, mocnym karku poruszyła się i fałdowała gwałtownie.
Ostry węch podpowiadał mu, że tajemnicze zwierzę jest blisko. Właściwie nie jedno nawet, a kilka czaiło się w tym ostępie.
I raptem, przez rzadkie w jednym miejscu krzaki olszowe, Mikuś zobaczył upragnione zwierzę.
Miało ciemnobrunatny kark i prawie białe, wysokie, mocne nogi.
Nad garbatym, olbrzymim łbem widniały szerokie jak łopaty rogi o kilku wyrostkach.
Zwierzę drzemało.
Stało z opuszczoną głową i zamkniętymi oczami.
Tylko duże uszy bez ustanku obracały się w różne strony, łapiąc każdy dźwięk, dobiegający z puszczy.
Puszcza, tymczasem milczała.
Tylko puchacz płoszył ciszę przedświtu.
Ale i on pokrzykiwał ciszej i rzadziej.
Tuż przy ogromnym byku leżało podobne do niego zwierzę bez rogów i spało.
Przyciśnięte do jego boków widniały dwa mniejsze. Przytulały się do ciepłego ciała matki i pochrapywały spokojnie.
Mikuś nie wiedział, że przygląda się łosiowi, jego klępie i dwojgu małych łosiów.
Wbijał w nie swoje pałające, żółte ślepie i czaił się bez ruchu, jak urzeczony.
Jakieś myśli, skrawki wspomnień, snuły się w głowie psa — wilka.
Jedne były zapewne radosne, bo drgał mu koniec puszystej kity i oczy zachodziły mgłą, inne zaś zmuszały go prężyć się niby do skoku i groźnie marszczyć pysk.
Klępa otwarła nagle oczy, poruszyła się i zachrapała, wciągając powietrze.
Łoś w jednej chwili uniósł rogaty łeb, szeroko rozwarł chrapy węsząc gwałtownie i pochyliwszy potężny kark, runął w stronę zaczajonego psa.
Mikuś, który zapewne tego się nie spodziewał, z przestrachu szczeknął kilka razy i rzucił się do ucieczki.
Już pędził przed siebie, nie oglądając się, aby jak najszybciej oddalić się od bagniska, kiedy nagle spostrzegł jednego z małych łosi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.