W szponach/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W szponach
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Nazajutrz ten sam uświadomiony aresztant z ostremi uszami i długim, lisim nosem, przyniósł mu w chlebie kawałeczek ołówka, zawiniętego w czysty zwitek papieru, na którym było napisane tylko parę tajemniczych wyrazów.
„Szukaj w ustępie, pod deską.“

S. D. K. P. i L.

Józef udał się niezwłocznie we wskazane miejsce, ale nic tam nie znalazł.
Nie czekał więc na zmrok i zastukał w czasie, kiedy w innych celach sprzątano i klucznik był zajęty w drugim końcu korytarza.
— Niema nic w ustępie!
— Za wcześnie! — otrzymał odpowiedź.
— Kiedy?
— Koł... połu... potem stuk... trzy... razy.
Przestali, gdyż klucznikiem był dzisiaj zły śledziennik, który zaraz przyleciał i z cichym bzykiem, jak osa, zaglądał podejrzliwie do „judasza“.
Słyszał nawet Józef, jak otworzył okienko u Butterbrota i zamienił z nim kilka więziennych grzeczności.
Wkrótce potem klucznik drzwi do niego otworzył szeroko i spytał go, czy chce sam sobie w celi sprzątać, czy woli nająć sobie aresztanta.
— Rubla miesięcznie — dodał, bystro wpatrując się w chłopca.
Za jego plecami stał ze szczotką i ścierką w ręku ten sam aresztant z lisim nosem, który roznosił chleb.
Żal było Józefowi pieniędzy, których miał bardzo mało, ale wlot pojął korzyści ze stosunku z „uświadomionym“ posługaczem i powiedział, iż chce, żeby mu sprzątano i że zgadza się zapłacić żądaną kwotę.
Nachmurzona twarz klucznika cokolwiek zmiękła.
— Może pan wyjść na korytarz na ten czas, kiedy u pana sprzątają!... — zgodził się wspaniałomyślnie.
Józef skwapliwie skorzystał z propozycji i, stojąc wpobliżu drzwi, rozglądał się po korytarzu.
W jednym jego końcu błyszczało jasnem światłem słonecznego dnia duże zakratowane okno; w drugim widać było grubą kratową furtkę, dzielącą korytarz od poprzecznej sionki, za którą widać było drugą kratę, a dalej ciągnął się taki sam ciemny korytarz, z jasnem oknem na końcu.
Po obu stronach korytarza i tu i tam, w równych odstępach, czerniały drzwi okute i zaryglowane.
Józef ze szczególną ciekawością przyjrzał się drzwiom Butterbrota.
Nie różniły się niczem od innych. Wydało mu się tylko, że zasuwka nad „judaszem“ zlekka porusza się, jakgdyby z wewnątrz ktoś ją próbował odsunąć. Majestatycznie poważny, zwrócony plecami do drzwi klucznik nic nie widział, co ogromnie śmieszyło Józefa.
Wesoło podniecony wrócił do celi i skoro tylko rozległo się umówione stuknięcie w ścianę, pośpiesznie zapukał na klucznika i kazał się prowadzić do ustępu.
— Nareszcie ją ma!...
Wisiała na niteczce, przyklejona chlebem pod deską.
— Jakże wstrętnie było ją dostawać, ale ma ją... Spory zwitek... Zaraz im odpowiem, dziś jeszcze... Nie... Lepiej jutro. Za często nie można... To zwróciłoby uwagę...
Rozmyślał i czekał z niecierpliwością, aż oddalą się od jego drzwi kroki klucznika i będzie mógł swobodnie kartkę rozwinąć i odczytać. Musiał zbliżyć się w tym celu do okna, gdyż była napisana bardzo drobno i niewyraźnie ołówkiem.
„Szanowny Towarzyszu!
Przedewszystkiem macie prawo na spacer; wszyscy polityczni spacerują pół godziny dziennie. Stukajcie we drzwi i żądajcie, żeby was wyprowadzano. Macie prawo na własną pościel. Macie prawo kupować sobie pożywienie: chleb, masło, kiełbasę, cukier, herbatę, papierosy, mydło, jeżeli macie w kantorze pieniądze.
W poniedziałek i we czwartek przychodzi starszy klucznik i zapisuje zamówienia, a we wtorki i piątki przynoszą sprawunki. Jak was ominą, stukajcie we drzwi i żądajcie. Co tydzień w soboty widzenie z krewnymi; można otrzymywać z miasta jedzenie, bieliznę, książki; co środę można pisać listy... Jeżeli wam nie dadzą, róbcie awantury, stukajcie i żądajcie, żeby przyszedł naczelnik więzienia. Bądźcie zawsze niezadowoleni i wymyślajcie. Tylko w ten sposób można coś uzyskać na całym świecie, a tem bardziej w więzieniu, tylko drogą protestu i walki. — Nie dajcie się wyzyskiwać.
Tych, naprzykład, którzy pozwolili sobie odebrać zegarek, żandarmi trzymają na spacerze nie pół godziny, lecz kwadrans. Wychodząc na podwórze, zwróćcie więc uwagę na zegar, wiszący w sieni, nad drzwiami i nie pozwalajcie się oszukiwać.
Zaraz, gdy was skrzywdzą, stukajcie we drzwi i żądajcie naczelnika więzienia. Stukajcie i żądajcie — my was podtrzymamy... Jest to jedyna prawdziwie rewolucyjna i niezawodna metoda... Nie prośba, a skarga, protest i krytyka, krytyka, zawsze krytyka... Nam socjaldemokratom nic innego robić nawet nie wolno!... Naszem zadaniem jest wnosić wszędzie element świadomości praw swoich, walki i protestu. To przyśpiesza naturalny proces rozwoju... W ten sposób wywalczyliśmy już sobie prawo posiadania papieru, ołówka, nawet atramentu. Pozwolono nam kupować świece i czytać książki po nocach. Ale my żądamy, żeby nam lampy wstawiano nie w otwór w murze, lecz umieszczano na stole, gdyż rozumiecie dobrze, towarzyszu, iż w gruncie rzeczy nie chodzi nam o poprawę warunków pobytu w więzieniach, lecz o walkę z samą ideą więzienia...
Przez rozmaite ustępstwa należy ją doprowadzić do absurdu. W tym celu prowadzimy wśród więźniów agitację i żądamy też od was w imię solidarności, abyście podtrzymali nas i stukali również we drzwi, kiedy my stukać zaczniemy. Jeżeli władze więzienne nie zgodzą się, proponujemy strajk głodowy. Liczymy na wasze rewolucyjne uświadomienie i koleżeństwo. Z socjalistycznem pozdrowieniem wasz B. szczery S. D. K. P. i L.“
Kartka samem swojem pojawieniem się ogromne na Józefie zrobiła wrażenie.
Chodził wzburzony po celi i rozmyślał.
Opadły go tysiączne wątpliwości.
— Walka, protest — owszem! Przecież i oni w swoim Związku dotychczas nic innego nie robili, z wyjątkiem tych tajnych kursów historji polskiej. Tutaj jednak to co innego, tutaj prowadzi się polityka dla dorosłych!... Jednak ta głodówka jakoś mu się nie wydaje!...
Pewnie pochodzi to stąd, że jest on zepsutym egoistą, a może nawet tchórzem!... Ach przykra to rzecz przyznać się sobie samemu, do... strachu, ale trzeba być szczerym. On nie ma wcale ochoty do tej głodówki. I w dodatku, kogo ta groźba przerazi? Niedawno musiał dopominać się, żeby mu dali jeść, a teraz jedzenie to odrzuci!... Nie, stanowczo nie ma do tego ochoty! Woli siedzieć w ciemności syty, niż wygłodzić się, aby mieć lampę! Może innych to nic nie kosztuje, ale on całe życie bardzo się nie najadał, a teraz bez głodówki wciąż mu się jeść chce i każda kruszyna chleba, wypadkiem upuszczona na ziemię, wydaje mu się ogromną stratą!... Głodowy strajk — mała rzecz!... Słyszał o tem na wolności przerażające opowiadanie!... Trzeba powoli, w strasznych mękach, umierać i często w chwili zwycięstwa niejednego już uratować nie można!...
Nie, on chce żyć, on chce dożyć wojny, rewolucji za niepodległą Polskę, powstania... A tu co?... Za lampę?... Nie!... On powie, że się nie zgadza!... Mają świece!... Dużoby dał, gdyby miał świecę w czasie polowania na pluskwy!... To nie może być!... Pewnie nie zrozumiał...
Chciał zaraz odpisać, zapytać się, lecz było to niepodobieństwem, nawet stukać w dzień było trudno i niebezpiecznie.
Chodził więc niespokojnie po celi i wciąż rozmyślał o tem samem i w tych samych prawie wyrazach:
— Głodowy strajk — mała rzecz!... I o co? O lampę?... Prawda, że to głupio jakoś, że tę lampę umieszczają wysoko w murku! Że przy niej wcale czytać nie można, to też prawda... Ale przedewszystkiem on czytać nie ma co, po drugie uważa, iż o wiele gorzej jest, że jedzenie złe i że go mało. Czy więc nie należałoby protestować przedewszystkiem przeciw lichemu pożywieniu, żądać jego poprawy? W dodatku byłoby to w interesie całego więzienia.
W tym duchu napisał karteczkę. Ale rozumiał, że dzisiaj jej wysłać nie może, że wymaganie od dozorcy z jego strony, aby go po raz wtóry poprowadził do ustępu, mogłoby wzbudzić podejrzenie i „wsypać“ komunikację. Schował więc karteczkę już gotową w szparkę muru za piecem i z niecierpliwością czekał zmroku, aby wypukać sąsiadowi, iż odpowiedź wyśle jutro.
Tam również z niecierpliwością czekano wiadomości od niego, gdyż zaledwie się zmierzchło, zastukano:
— Zgoda, cszy nie?
— Niezupełnie.
— Jakto?
— Długo mówić! Jutro odpiszę...
— Więc nie zgadzacie się?
— Jutro odpiszę...
— Widzę, że jesteście niezupełnie uświadomieni. A do jakiej należycie partji?
— Poczekajcie, może się zgodzicie na mój projekt... Do żadnej dotychczas nie należę partji.
— Doskonale... tem lepiej... poczekamy... zgoda... ale nie wątpię... sprawa jasna!
Józef wyczuł w stukaniu pewne rozdrażnienie i był wielce tem zmartwiony.
Nie umiał jednak jeszcze stukać na tyle dobrze, żeby wdawać się w dyskusję przez ścianę i był nawet rad, że wmieszanie się klucznika przerwało rozmowę.
Wstawiono lampkę w okienko nad drzwiami, co było znakiem, że stukanie ma ustać, gdyż klucznicy, którzy dość łaskawie tolerowali stukanie o zmroku, ścigali gniewnie i niemiłosiernie wszelkie próby rozmów w innym czasie.
Kto więc nie chciał narażać się na grube awantury, musiał przystosowywać się do utartych już obyczajów więziennych.
Po umieszczeniu lamp nastała na pewien czas cisza, naruszona dopiero wieczornym porachunkiem więźniów.
Ceremonja ta rozpoczynała się halaśliwem otwarciem kraty, oddzielającej korytarz od sionki, tupaniem licznych butów, monotonnem mamrotaniem raportów, poczem następowało kolejne zgrzytliwe otwieranie drzwi i głośna rozmowa.
Załatwiano sprawy ubiegłego dnia, więźniowie zanosili skargi, wysłuchiwali napomnień i gróźb; częściej wszakże kończyło się na milczącej lustracji celi przez starszego klucznika i żołnierza.
Józef wszakże przygotował się do postawienia pewnych żądań i, gdy w otwartych drzwiach pojawiła się kupka ciemnych postaci, zagadał śmiało:
— Panie starszy, spacer mi się należy i chciałbym napisać list do rodziców, nie mam bielizny, ani pościeli...
— Potem, potem... Proś naczelnika!
— Więc zaprowadźcie mnie do niego...
— Dobrze... dobrze! Potem... Siedź cicho!
Drzwi zatrzasnęły się.
— Jak się sprawia?... Czy spokojny?... — słyszał na korytarzu pytanie.
— Niebardzo!... Stuka.
— Stuknąćby jego samego!
— Widocznie już go stukali, przyszedł z podbitem okiem, ale taka widać zatracona cholera!
— Te smarkate, to najgorsze!...
— Strasznie nieposłuchane!...
— Rózgamiby ich kropić co drugi dzień, a nabraliby rozumu...
— Poco co drugi dzień? Codzieńby smagać — dwa razy dziennie bić, bić aż do skutku!
— Pewnie, że lepiejby pomogło niż trzymanie w kozie. Albo tu mu źle?... Dają jeść, ciepło, śpi, ile wlezie... Tylko kłopot!...
Z hałasem otwarły się drzwi od celi Butterbrota i Józef usłyszał, jak ten coś też mówił do straży i nawet podchwycił, że rzecz szła o lampę.
— Wy, panie, zawsze coś wymyślicie... nic z tego nie będzie, bo niema tego w prawidłach!... — basem odpowiedział mu starszy klucznik.
— Nie pana rzecz!... Niech pan zaraportuje naczelnikowi, co powiedziałem!... Ciemno... tu wzrok można postradać — krzyczał piskliwie Butterbrot.
Ten głos donośny, pewny siebie, nawet zadzierżysty wlał otuchę w znękane serce Józefa Gawara.
— Może i trzeba będzie przyłączyć się do tego strajku — rozważał, choć w głębi duszy czuł nieprzełamany wstręt do takich awantur. Ale to pewnie dlatego, że jest tchórzem i egoistą!
Zgryziony położył się na tapczanie i wkrótce usłyszał cichutkie, ledwie dostrzegalne, stukanie w ścianie tuż nad uchem.
Stukał drugi jego sąsiad, leżąc widocznie na pościeli, ale stukał tak cicho i ostrożnie, oraz niewprawnie, że Józef mógł z tych stuków wyrozumieć jedynie, że rozmówca jego jest robociarzem z Woli, że zwie się Jan Kolenda, przezwiskiem „Piorun“, że wypadkiem zamieszany jest w jakąś „omyłkę“ z żydem, którego trochę podstrzelili, zresztą nic „wielkiego.
Właściwie on, Piorun, w takie głupstwa się „nie bawi“ i nawet nie był tam, gdzie się to działo, a znajdował się zupełnie w innem miejscu, ale ponieważ nie może powiedzieć, gdzie, boby w ten sposób wsypał dużo „poważnych facetów“ i nawet sprawie zaszkodził, więc go trzymają, choć on o niczem nic nie wie... Józef już nie odpowiadał; oczy mu się kleiły, sen go morzył, słyszał czas jakiś niby przez mgłę monotonne, rwące się, pełne omyłek stukanie robociarza, wreszcie wszystko utonęło, znikło w głębokiem, pokrzepiającem zapomnieniu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.