Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pojawiła się kupka ciemnych postaci, zagadał śmiało:
— Panie starszy, spacer mi się należy i chciałbym napisać list do rodziców, nie mam bielizny, ani pościeli...
— Potem, potem... Proś naczelnika!
— Więc zaprowadźcie mnie do niego...
— Dobrze... dobrze! Potem... Siedź cicho!
Drzwi zatrzasnęły się.
— Jak się sprawia?... Czy spokojny?... — słyszał na korytarzu pytanie.
— Niebardzo!... Stuka.
— Stuknąćby jego samego!
— Widocznie już go stukali, przyszedł z podbitem okiem, ale taka widać zatracona cholera!
— Te smarkate, to najgorsze!...
— Strasznie nieposłuchane!...
— Rózgamiby ich kropić co drugi dzień, a nabraliby rozumu...
— Poco co drugi dzień? Codzieńby smagać — dwa razy dziennie bić, bić aż do skutku!
— Pewnie, że lepiejby pomogło niż trzymanie w kozie. Albo tu mu źle?... Dają jeść, ciepło, śpi, ile wlezie... Tylko kłopot!...
Z hałasem otwarły się drzwi od celi Butterbrota i Józef usłyszał, jak ten coś też mówił do straży i nawet podchwycił, że rzecz szła o lampę.
— Wy, panie, zawsze coś wymyślicie... nic z tego nie będzie, bo niema tego w prawi-