Przejdź do zawartości

Wściekłe psy/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.

Zły i smutny siedział przy swym stoliku Zaucha, gdy wtem ruchem, pełnym łagodnego wdzięku i wytwornej elegancji, osunął się naprzeciw niego na stołek poczciwy Chrobak, a wskazując zarazem na torebkę, którą położył na stoliku, rzekł z miłym, obiecującym uśmiechem:
— Tania zjajały!
— Co ty znowu pleciesz? — zdziwił się Zaucha.
— Te, chciałem powiedzieć, jaja staniały! — poprawił się.
— Człowieku, bój się Boga, gadać po ludzku nawet nie umiesz! „Tania zjajały!“ Co za kretyn! I to mi jeszcze z uśmiechem obwieszcza!
— Eee, bo taki jestem zdenerwowany! — skrzywił się prześladowany biedak. — Te chamy, bolszewiki, zatopiły pasażerski statek „Rostow nad Donem”. Parę tysięcy ludzi utonęło. Statek już wypływał do Konstantynopola.
— A niby co ciebie to obchodzi?
— Tym statkiem miała jechać moja żona z Janią...
— Masz tobie! To fatalne!
— Właśnie. Może były na statku, może nie... Ani się dowiedzieć, ani porozumieć...
— Toś ty istotnie biedny! Ot, czasy! Dokąd spojrzeć — nieszczęście.
— Tylko, że to jeszcze niepewne. Bo a nuż one nie tym statkiem jechały! A zato dostałem przez „Czerwony Krzyż“ wiadomość, której możesz mi pogratulować. Zostałem właścicielem hotelu w Tarnopolu.
— Jakim cudem?
— Ojciec mój umarł, a ja jestem jedynakiem. Bardzo mi ojca żal, nie uwierzysz, jak go kochałem... Od pięciu lat już cierpiał na rozmiękczenie mózgu, ale hotel bardzo porządny...
Zaucha już istotnie nie wiedział, co miał na to odpowiedzieć.
— A wiesz ty, u kogo ja dziś byłem? — odezwał się po chwili Chrobak.
— Nie.
— Zgadnij!
— Sto razy ci już mówiłem, że nie chcę zgadywać, nie jestem wcale ciekawy.
— Byłem u twojego Popiołki. Chciałem się dowiedzieć, czyby się nie podjął robienia lalek dla naszego teatrzyku marjonetek. Powiedział, że nie potrzeba marjonetek robić, że można już żywe angażować. Filozof!
— Może ma słuszność. Zdaje mi się, że on sam jest taką marjonetką. A cóż zresztą?
— Miotacze min ustawiali. Zbroją się. Radzę ci, ostrożniej z nimi, bo możesz się wplątać w jaką historję.
— O mnie się Popiołka nie pytał?
— Nie.
— Był pijany?
— Trochę ale niebardzo. Ja osobiście nie lubię go, ale szkoda chłopa.
Zaucha pokręcił się na stołku.
— Mnie go też żal. Obiecałem niby — nawracać go, ale sam czuję się moralnie podle, a jeszcze drugim morały prawić! I wkońcu — co z nim zrobię? Powiem mu, żeby wracał do kraju, to pójdzie na włoski front lub na albański, a tu — niema nic.
Ale i tak nie uniknął zetknięcia się z tem kołem ognistem, które go po raz wtóry boleśnie sparzyło.
Pewnego dnia szedł ulicą Twerską z zamiarem wstąpienia do kawiarni „Boma“, słynnego „clowna“, Polaka, znanego zbieracza karykatur i autografów. „Boma“ znał, a ponieważ słyszał, że go niedawno za jakiś dowcip w cyrku zbito, a nawet chciano rozstrzelać, myślał, że może dowie się od niego szczegółów. Już był niedaleko, gdy wtem przed samą kawiarnią rozległo się kilka strzałów rewolwerowych. Zrobiło się zbiegowisko, zlecieli się milicjanci, a wśród wykrzykujących, wzburzonych ludzi Zaucha ujrzał — Drozdowskiego.
— Tragedja małżeńska! — objaśniał ktoś z uśmiechem na twarzy.
Zaś Drozdowski, szarpiąc się z milicjantami, opowiadał: Sam, na własne oczy widział swą żonę, wchodzącą do „Boma“ w towarzystwie kochanka i kilku jego znajomych. Kiedy wszedł do kawiarni, żona uciekła przed nim do tualety, a kochanek jej i jego przyjaciele wyrzucili męża zdradzonego za drzwi. Oburzony do żywego tem postępowaniem, on, Drozdowski, nie panując już nad sobą, strzelił kilka razy w ulicę jak gdyby do wroga swego strzelał.
— Warjat! Warjat!
— Ale przecie nikogo zabić ani zranić nie chciał.
— Da wied‘ wy ranili mienia w nogu! — krzyczał jakiś żołnierz.
— No i cóż wielkiego?
Milicjant przystawił Drozdowskiemu lufę karabinu do brzucha.
— Chodźcie ze mną!
— Uważajcie, panowie, on ma jeszcze jeden rewolwer w kieszeni! — rozległ się okrzyk.
Milicjanci zrewidowali Drozda i istotnie wyciągnęli z kieszeni palta wielki, żołnierski „Nagan“.
— Brać go w uczastok. Jazda z nim!
— Towarzysze! — wystąpił teraz Zaucha. — Wysłuchajcie mnie! Ja tego człowieka znam. On chory — epileptyk, nałogowy alkoholik, zupełnie niepoczytalny. Wiem gdzie on mieszka, lepiej do domu go odwieźć, żonie oddać... To ojciec rodziny.. Poco go po uczastkach włóczyć?...
— Tak, tak, naco go na sumienie swoje brać! — zawtórował ktoś miększego serca.
— Przecie on mnie ranił! — krzyczał wciąż żołnierz. — W nogę ranił!
— Ja was odprowadzę na stację ratunkową! A jego w sanki wsadzić i do domu odwieźć! Poco chorego po więzieniach włóczyć? Pijanica — wiadomo — każdemu może się zdarzyć!
Po krótkiej dyskusji Zaucha wygrał. Zawołano „izwozczika“, wsadzono na sanki miotającego się gwałtownie Drozda.
„Izwozczik“ zaciął konia.
— Maładiec! — zwrócił się po pewnym czasie z uznaniem do Zauchy. — Udało się wam. Kiedyindziej na sztuki rozszarpaliby człowieka...
Ledwie weszli do małych, niskich pokoików, gdy za nimi wpadła, jak burza, pani Drozdowska.
— Co ty za awantury wyrabiasz, warjacie nieszczęsny! — wleciała na męża, jednym rzutem oka na Zauchę przekonawszy się, że nie potrzebuje się nim krępować. — Oszalałeś? Chcesz, żeby cię na ulicy kijami zabito, jak psa? I do kogo strzelałeś, dlaczego, poco?
— To ja? To ja? — jąkał Drozdowski. — To ty teraz mnie awanturę robisz? Jak śmiesz? Nałgałaś, sam cię na gorącym uczynku złapałem.
— Na jakim uczynku? Że z kilku twoimi znajomymi, czy nawet przyjaciółmi poszłam do kawiarni? To jest gorący uczynek? Mój drogi, jakbym ja myślała o jakim gorącym uczynku, tobym z pewnością nie szła do kawiarni, gdzie mnie każdy może widzieć...
— Czemu uciekłaś przede mną do wychodka?
— Wiem, że jesteś zdenerwowany, podrażniony, chciałam uniknąć publicznej awantury. Ty się z niczem nie liczysz, gotów byłbyś bić mnie na środku kawiarni...
— Bić? Ja cię kiedy biłem?
— Abo ja wiem, co ci może przyjść do głowy?... Jeśli kto na ulicy strzelać potrafi...
— Poco chodziłaś do Popiołki?
— Masz pieniądze?
— O, widzi pan! — zwrócił się Drozdowski do Zauchy. — Tak się ze mną postępuje! O co tylko spytam, zaraz — „masz pieniądze?“ Taka to już natura! — syknął z nieopisaną nienawiścią. — Ona wszystko za pieniądze!
— Wymyślaj mnie, poniżaj, przy obcych, jestem przecie twoją żoną! Na to ja mam pilnować swej dobrej sławy, abyś ty mógł ją szargać. Pytam się, czy masz pieniądze, bo od dwóch dni na życie mi nie dajesz, a ja dziecku jeść dać muszę!
— Nie mam! Rozumiesz mnie? Nie mam!
— Widzisz! A ja mam! Mam pieniądze i mam wódkę dla ciebie.
To mówiąc, sięgnęła do głębokiej kieszeni sukiennego, bronzowego płaszcza angielskiego i wyjęła z niej dużą butelkę, którą postawiła na stole.
— Od kogo to? Od Popiołki? — krzyknął, wciąż jeszcze nieugięty.
— Od Topora. Wiem, że z Popiołką się gniewasz.
Naturalnie — kłamała.
— Tak. Topór dobry chłop. I pieniądze ma, bo na nic nie wydaje — uspokoił się Drozdowski. — Nie mogłaś to więcej wódki wziąć?... Na rano nie będzie...
— To spirytus. Będzie na dwie butelki.
— Czysty spirytus? Pokaż-no!...
Prosto z flaszki pociągnął łyk.
— Dobry. Mocny. Nie denaturat.
Zaucha podniósł się.
— No, to skoro wszystko dobrze się skończyło...
— Niech-że pan nie ucieka... Tak pana nie puszczę... Napijemy się po kieliszeczku wódeczki... Tu dobry literek jest... Będą dwie buteleczki wódeczności...
Drozdowski na sam widok wódki zapomniał o wszystkiem. Uśmiechał się, żartował.
— Niech pan przy nim chwilę zostanie! — prosiła pani Drozdowska. — Muszę przynieść coś do jedzenia i odebrać dziecko od sąsiadki.
— Tylko naprzód daj mi wody, żebym mógł zmieszać spirytus! — zniecierpliwił się mąż.
Zaucha przyglądał się młodej kobiecie. Nie była ładna, cerę miała gąbczastą, wyszarzałą, a jej pospolitą twarz, chmurną, nieuprzejmą, szpeciły głębokie zmarszczki nie tyle może troski, co irytacji i złości. Była ordynarna, trywjalna, nieprzyjemna.
Podawszy mężowi wody i pokręciwszy się po pokoju, wyszła, trzaskając drzwiami.
Drozdowski naprędce zmieszał w szklance trochę wody ze spirytusem i wziąwszy butelkę, przeprowadził Zauchę do drugiego, również biednego i niskiego pokoiku. Przysunął do łóżka stołek, postawił na nim szklankę i flaszkę, pociągnął spory łyk i wyciągnąwszy się na łóżku, zapalał papierosa.
— Widzi pan — mówił — to łóżko i to okno — mój cały świat. Nigdzie mi się nie leży tak wygodnie, jak tu i niema na świecie milszego dla mnie okna. To mój kinematograf, raczej — mój ekran. A tu aparat —
Pokazał na serce.
A tu światło! — uśmiechnął się, podnosząc szklankę z wódką do ust.
Zaucha zrobił niewyraźną minę.
Drozd poprawił się na łóżku.
— Pan, jako niepijący, nie rozumie mnie. Widzi pan, człowiek, jako taki, jest wogóle — niezupełny. Rzadko zdarzają się ludzie, którzy zupełnie mogą na sobie poprzestać. Wierzę niezłomnie, że dusze nasze są niezmiernie piękne i szlachetne, ale w materji — łamią się w czyny niezrozumiałe, czasami potworne. Miłość odgaduje to piękno duchowe, chce mu dopomóc do zwycięstwa. Niech pan sobie wyobrazi, że pan jest na wyspie nimfy Circe i w jakimś wieprzu odgaduje pan swego brata. Mówi pan do niego jak do człowieka i on może pana nawet rozumieć, chciałby się dać poznać, a zachowuje się jak świnia. Nie może rozbić tej swej powłoki. To, proszę pana, stosuje się tak samo dobrze do mnie, jak i do innych...
— A cóż z tem wódka ma do czynienia? Czy to nie ona jest właśnie ową Circe?
— Powierzchownie rzecz biorąc — tak. W gruncie rzeczy jednak — właśnie ona pomaga zaklętej w człowieka duszy zapomnieć o ciele. Przynajmniej u mnie. Pan mówi — wódka. To nie jest wódka — to jest cicha, wielka, gorejąca rzeka, którą płynę ja, liść. Nade mną niebo mieni się, jak w tem oknie. Gęstnieje zwolna w zmrok szaro-błękitny, później stanie się ciemno-niebieskie, wreszcie czarne. Z ciemności rodzą się gwiazdy. Nie potrzeba mi firmamentu niebieskiego. Krew na siatkówkę mego oka rzuca nigdy nie powtarzające się obrazy, cały wszechświat goniących się i ścigających gwiazd, komet, słońc i księżyców. Czem-że są one gorsze od tamtych świateł w przestworzu?
Popijał zwolna wódkę i mówił coraz bardziej do siebie.
— Widziałem, jak pan przyglądał się mojej żonie. Nie jest pokaźna. Pan Bóg się na nią nie wysadził. Ja sam — choć wiem, choć znam tajemnicę, a tajemnicę swoją ma każda istota — dziwię się nieraz i myślę sobie: Szary proch ziemski. Ale ja ją widziałem w przemienieniu i mówię panu: Dusza jej różowa jest i mieni się jasnemi iskierkami. Czemu ja tej różowości błyszczącej nie mogłem z niej wydobyć, czemu ona w niektórych tylko godzinach zstępuje na nią i ogarnia ją zaziemskiem światłem — tego nie wiem. Mimo całej miłości nie zdobyłem klucza do jej duszy. I już. I powiem panu, że Popiołka też nie jest zły. Duszę ma aksamitno-czarną, miękką, w boleśnie czerwone pioruny ogniste. Każde dotknięcie zjeża delikatny puch jego aksamitu duchowego i to go strasznie boli. Myśli pan, że ja nie wiem, czego on ode mnie chciał? Dobrze wiem. Chciał, żebym go zastrzelił. Bo on się strasznie męczy, gorzej ode mnie. I znacznie nędzniejszy jest, biedniejszy ode mnie. Ja się bodaj upiję, a on się upić nie może.
Westchnął.
— O, jak mi dobrze! Całe moje ciało, żyły, nerwy — wszystko wyciągnięte jest jak struna. A jednego razu Bóg duszę mą nałoży na tę strunę, pociągnie — i pójdzie strzała cicha w nieskończoność...
Zasnął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.