Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Trochę ale niebardzo. Ja osobiście nie lubię go, ale szkoda chłopa.
Zaucha pokręcił się na stołku.
— Mnie go też żal. Obiacałem niby — nawracać go, ale sam czuję się moralnie podle, a jeszcze drugim morały prawić! I wkońcu — co z nim zrobię? Powiem mu, żeby wracał do kraju, to pójdzie na włoski front lub na albański, a tu — niema nic.
Ale i tak nie uniknął zetknięcia się z tem kołem ognistem, które go po raz wtóry boleśnie sparzyło.
Pewnego dnia szedł ulicą Twerską z zamiarem wstąpienia do kawiarni „Boma“, słynnego „clowna“, Polaka, znanego zbieracza karykatur i autografów. „Boma“ znał, a ponieważ słyszał, że go niedawno za jakiś dowcip w cyrku zbito, a nawet chciano rozstrzelać, myślał, że może dowie się od niego szczegółów. Już był niedaleko, gdy wtem przed samą kawiarnią rozległo się kilka strzałów rewolwerowych. Zrobiło się zbiegowisko, zlecieli się milicjanci, a wśród wykrzykujących, wzburzonych ludzi Zaucha ujrzał — Drozdowskiego.
— Tragedja małżeńska! — objaśniał ktoś z uśmiechem na twarzy.
Zaś Drozdowski, szarpiąc się z milicjantami, opowiadał: Sam, na własne oczy widział swą żonę, wchodzącą do „Boma“ w towarzystwie kochanka i kilku jego znajomych. Kiedy wszedł do kawiarni, żona uciekła przed nim do tualety, a kochanek jej i jego przyjaciele wyrzucili męża zdradzonego za drzwi. Oburzony do żywego tem postępowaniem, on, Drozdowski, nie panując już nad sobą, strzelił kilka razy w ulicę jak gdyby do wroga swego strzelał.