Przejdź do zawartości

Wściekłe psy/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.

Naraz przecie błysnął jakiś promień.
Do „Koła Pań“ przyleciał zadyszany Chrobak. Ujrzawszy Zauchę, zdaleka już zaczął mu dawać tak radosne, a tajemnicze znaki głową i oczami, iż wszyscy to zauważyli. Przysiadłszy się do swego towarzysza, jeszcze raz kiwnął mu zachęcająco głową i obwieścił uroczyście:
— Szukał cię ktoś w hotelu.
— Kto?
— Zgadnij!
Zaucha zbladł i kurczowo zacisnął widelec w ręce.
— Nie mów, nie mów, już wiem, co chcesz powiedzieć! — uprzedził Chrobak wybuch. — Otóż: ucieszysz się! Szukał cię pewien twój przyjaciel. Bardzo sympatycznie wygląda, ale to ogromnie sympatycznie...
— I czemuż cię to tak dziwi? Czy wszyscy moi przyjaciele muszą być podobni do ciebie? Któż to był ten przyjaciel?...
— Zgad... Przepraszam!
Spojrzał na Zauchę znacząco i rzekł:
— Skibiński!
— Nie znam żadnego Skibińskiego!
— Jakże nie! Opowiadał mi, żeście razem byli w Odesie!
— Żałuję bardzo ale nigdy nie byłem w Odesie.
— Ależ mieszkaliście nawet razem. Ożenił się z waszą kuzynką.
— Ach, Niwiński! — domyślił się wreszcie Zaucha.
— No, pomieszało mi się! Niwiński, Skibiński — niwa, skiba, od roli, jednem słowem. Aleście w Odesie razem byli? Zapomniałeś, że byłeś w Odesie? To dziwne! Co za krótka pamięć!... Jak można tak zapomnieć?
— Nigdy z Niwińskim nie byłem w Odesie, tylko w Charkowie!
— To, to właśnie, w Charkowie, w Charkowie! — zgodził się Chrobak.
— Gdzież on jest? — ucieszył się Zaucha.
— Powiedział, że tu przyjdzie, tylko teraz poszedł spać, bo zmęczony bardzo.
— Mieszkanie ma?
— Ma. Na Krywokolennym, w tej „bursie”.
— Aha! To on prawdopodobnie w konspirację „wdepnął”. Może się od niego wreszcie czego dowiemy.
Stanęły Zausze w myśli biedne „dacze” dalekiej gminy wygnańczej, gorzki chleb nędzy i długie dni tęsknoty. Przyszła rewolucja, zdawało się, że niesie wyzwolenie, a oto był to tylko huragan, który jeszcze raz rozmiótł wygnańców po wielkim i wrogim świecie. Lata mijają, rządy się zmieniają — a wciąż to samo wygnanie, to samo „przemalowywanie paszportów”, to samo szeptanie w cichych kątach i ta sama groza prześladowania i katuszy.
Późno już było, gdy wreszcie pokazał się Niwiński — obrośnięty, zaniedbany, ale zdrów, zamaszysty i pełen energji. Oczy mu świeciły życiem i humorem. Zauchę uściskał, że aż biedakowi żebra zatrzeszczały, pannę Ewcię wziął szturmem i mimo późnej godziny zdołał przecie uzyskać jaki taki kawałek pieczeni i trochę ziemniaków.
— Żonę zostawiliście w Kijowie? — spytał Zaucha.
— Dałem jej dwa paszporty, każdy na odpowiednią okoliczność i kazałem jej jechać do rodziców, do Lwowa. Pewnie już jest w kraju.
— A sami co robicie?
— Dokuczam Austro-Niemcom i bolszewikom.
— To znaczy: co robicie? Co się wogóle robi?
— A wy nic nie wiecie?
— Nic. Taką tajemniczością wszystko okryte, że niczego się domyślić nie można. A ponieważ, z drugiej strony, faktycznie nie widać, aby się cokolwiek robiło, więc możecie sobie wyobrazić, jaki jest nastrój...
— Jaki? Bo ja nie wiem.
— Podły. Zupełny upadek ducha. Marzy się o Niemcach, zdając się na ich łaskę i niełaskę. Wszyscy rwą się do domu, a niektórzy powarjowali i idą na lep sowjetom.
— Nie można się dziwić! — odpowiedział Niwiński. — Ludzie przedewszystkiem nie wiedzą, co się dzieje, a tu im żyć ciężko.
— A niby — cóż się dzieje takiego?
— No — wojna przecie jest! Myśmy wojny jeszcze nie skończyli i nie przegrali!
— Gadajcież wyraźniej, bo nie rozumiem.
— Mówię, zdaje mi się, do rzeczy.
— Faktem jest, że rewolucja rosyjska położyła kres naszej akcji wojskowej i tu i tam. Piłsudski aresztowany.
— Siedzi w Magdeburgu.
— Jego brygada nie istnieje. Dowbór też się nie liczy.
— Tak jest. Ale Haller rozbił Austrjaków pod Rarańczą i organizuje korpus na Ukrainie.
— Wiecie sami, że to nie ma szans.
— Być może, choć — nie wiem. W każdym razie robi się, co można i co się robić powinno.
— To bardzo problematyczne.
Zaucha uśmiechnął się.
— Jak człowiek nic nie ma, prócz problemów — zaczął mówić — to mu się bić nie chce i nie ma się też o co bić, bo myśleć wolno każdemu, jak chce. Ale ja mam po tamtej stronie żonę z dzieckiem, którą kocham, i do której pragnę się dostać. Dlatego wiem, co robić. Mam program.
— Mianowicie?
— Prowadzić wojnę przeciw Austro-Węgrom do upadłego.
— A środki?
— Środki dyktują mi okoliczności.
— Na ten przykład?
— To każcie mi dać kawy.
Zaucha skoczył.
Panna Ewcia znalazła się tuż za drzwiami, w drugim pokoju.
— Panno Ewciu, moje złoto, moje kochanie, kawy jeszcze niech nam panienka przyniesie.
— Nie wiem, czy będzie.
— Panno Ewciu, ten człowiek zdaleka przyjechał, zmęczony bardzo, niechże się panna Ewcia nad Polakiem dobrym zlituje!
— Otóż słuchajcie! — wykładał Niwiński. — Wielka wojna toczy się wciąż i ten front jest zachwiany, rosyjski front...
— Rosyjskiego frontu niema! — żachnął się Zaucha.
— Ale armja niemiecko-austrjacka jest tu zajęta i ma związane ręce. Nam przecie nigdy nie zależało na tem, aby Moskale Niemców pobili, lecz aby się bili tak długo, póki Niemcy nie zostaną pobite.
— I cóż my teraz możemy zrobić?
— To się pokaże. W kraju jest wielkie niezadowolenie, rozgoryczenie. Pokój brzeski oburzył ludzi, skompromitował państwa centralne. Tam pracuje już konspiracja.
— Nie blagujecie?
— Nie.
— A jakiż sens ma ta konspiracja?
— Widać jakiś sens ma, inaczejby jej nie robiono. Teraz idzie o to, co my tu mamy zrobić. Tu ruchem całym kieruje Francja, nasz najbliższy i najbardziej przyrodzony sojusznik. Jej też na froncie wschodnim najwięcej zależy i w tej robocie my jej pomagamy.
— Ładnie pomagamy. Dowbór zawarł układ z Niemcami...
— Dowbór miał się połączyć z korpusem czeskim, ale za późno się do tego wzięto. Potem może nie miał wyboru. Nie wiem, bo tam nie byłem. Zresztą „co, jak, gdzie“ to głupstwa. Na wojnie trzeba się liczyć tylko z faktami. Dość, że go niema. Stanowisko bolszewików nie jest silne, a jak długo ono nie jest silne, Niemcy muszą się mieć na ostrożności, bo es-erzy, gdyby doszli do władzy, z pewnością próbowaliby zmontować przeciw nim front. Francja pomaga „białogwardyjcom“ nad Donem i na Kaukazie, pomaga es-erom, pomaga oczywiście kozakom, Dutowowi w Orenburgu, nam, Czechom...
— A cóż Czesi?
— Zerżnęli Niemcom jedną dywizję pod Bachmaczem, a teraz stoją na linji syberyjskiej. Naszą rzeczą jest iść na rękę Francuzom. Więc zakładamy polskie rewolucyjne związki wojskowe po miastach. Nad Donem już jest garstka, kupa ludzi w Woroneżu, trochę tu, zresztą — są nasi wszędzie.
— Bójcie się Boga! — wykrzyknął Zaucha. — Przecie to nie ma sensu!
— To ma sens! — odpowiedział Niwiński z przekonaniem.
— Słuchajcie! Jeśli es-erzy wygrają, będą nam tak samo nieżyczliwi, jak bolszewicy!
— To się rozumie!
— Jeśli nie wygrają — bolszewicy nas wytłuką.
— Oczywiście.
— Idąc przeciw bolszewikom, idziemy razem z reakcją!
— To niech bolszewik mi zarzuca. Dla mnie jego teorje socjalne mogą być nawet bardzo szanowne, o ile on mi nie przeszkadza w zmocowaniu wschodniego frontu. A jeśli tak jest, że on przeszkadza i pragnie klęski Francji, to ja przeciw niemu występuję i wichrzę mu, choćby wbrew przekonaniom socjalnym.
— Na czem polega ta robota?
— Konspiracja. Ludzi trzeba zbierać w gromady, organizować pod najrozmaitszemi pozorami, nieraz jako organizacje bolszewickie. Czasem faktycznie nie znają właściwego celu — liczy się na nastrój momentu. Czasem naszych rzekomych bolszewików przeplata sieć prowokatorów bolszewickich. Nigdy niewiadomo, z kim się ma do czynienia. Teraz, jak się to już weźmie w garść, trzeba utrzymać w kupie, zaopatrzyć w broń, w amunicję. Tę broń i amunicję zdobywa się różnemi sposobami. Kupuje się lub — kradnie. Trzeba też utrzymywać kontakt wzajemny, kontakt z Hallerem, z Archangielskiem, z Wołogdą, gdzie są zagraniczne misje wojskowe — a wszystko to jest niezmiernie trudne i niebezpieczne i wymaga ludzi pewnych, odważnych, z zimną krwią i niemałym sprytem. Pomocy absolutnie niema od nikogo i nikogo nie można o nią prosić, żeby nie skompromitować, bo miłosierdzia niema. Robota trudna i niesławna...
— A rezultat?
— Póki sowjety nie mają dość sił, trzymamy je w szachu.
— A kiedy będą miały sił dość?
— Zmierzymy się!
— To szaleństwo! Rozbiją was!
— Ale my niemniej skompromitujemy ich pozycję przed całym światem i Niemcy przekonają się, że na sowjetach polegać nie można, bo one same bezpiecznie nie siedzą. Oto, co my robimy. Ach, kawy jeszcze, znakomita tu kawa! Dawno już nic podobnie dobrego nie piłem. Panno Ewciu!
Już stała we drzwiach.
— Może panieneczka jeszcze kawy... Uu, jakie kocie oczęta... Ależ świecą...
— Więc powiadacie, że bolszewicy dokuczają wam?
— Strasznie.
Tu twarz Niwińskiego spoważniała.
— Czrezwyczajka nie pardonuje. I'm very sorry — ale to, co my robimy, istotnie podkopuje, podminowuje rządy sowietów. Zarzucić nam niczego otwarcie nie mogą — żadnego naszego wystąpienia przeciw nim nie było, lecz oczywiście w danym razie... A oni wiedzą, że ten „dany raz“ od nich zależy, od ich polityki wobec Niemców i nas... Krępuje ich to w bardzo przykry sposób... Prawdopodobnie mają wobec Niemców jakieś zobowiązania, których nie mogą wypełnić... I za to się mszczą... Krwawo!
— Więc to tak niebezpieczna historja?
Niwiński pokiwał głową.
— Ilu oficerów i łączników już zginęło, ile kurjerów, chłopców dzielnych, Polaków dobrych... I nikt nigdy nie będzie nawet wiedział, gdzie leżą, nikt się o nich nie upomni, nikt nie zażąda zadośćuczynienia za męki im zadane. To nic, że rozstrzeliwują, jak psów, gdzieś pod płotem, czy za wychodkiem stacyjnym na kupie nawozu, to jeszcze nic... Przeważnie torturują dla wydobycia zeznań w śledztwie, a po śledztwie torturują dla własnej przyjemności. Słuchajcie, nie bluźnię! Męka Chrystusa niczem jest w porównaniu z temi męczarniami, w których streszcza się cała odwieczna, niepojęta nienawiść Moskala do Polaka i jego zwierzęca, dzika dusza. Nie bójcie się, nie robi nam nikt łaski na świecie! Za pomoc drogo płacimy Francji najzacniejszą krwią swej młodzieży! Ale — coś się robi! A kto z nas jest w tej robocie, ten wie, że wcale nie jesteśmy tak bezsilni, jakby się zdawało. Powiadam wam, Zaucha, Polacy — to morowy naród!
— Co mówicie? Istotnie?
— Co za ofiarność! Co za bogactwo poświęcenia! Jaki bajeczny, wielkopański gest cichego bohaterstwa! Pomyślcie, wyobraźcie sobie dwudziestoletniego chłopca, ubranego jak zwykły żołnierz, udającego sołdata rosyjskiego. Gdzieś na jakiejś stacji czy w herbaciarni — łapią go. Sam jeden wśród mrowia wrogów. Dom, swoi — daleko, pojęcia nawet nie mają, nie przypuszczają, że jego, pieszczonego, głaskanego po głowie, na tortury bierze jakaś histeryczna żydowica, jakiś kat rosyjski, jakieś bydlę... Nie przyznaje się do narodowości polskiej, gra swą rolę, a ot — przypadkiem — medalik nierosyjski, na bieliźnie jakiś znak, ręce małe i potem orgja straszna w jakiejś piwnicy zakrwawionej, gdzie kości trzeszczą... Mało to ich ginie, zacnych chłopców?
— Brrr! — zatrząsł się Zaucha. — Nie chciałbym ginąć na rosyjskim gnoju...
— Nikt nie chce. I to w taki sposób w dodatku! I znów z rąk tych ludzi! Ale cóż? Robić trzeba! A przytem:
— mało nas, mało nas,
a ty, Józiu, chodź do nas!
Zaśpiewał Zausze refren dziecinnej piosenki.
— Długo tu zostajecie?
— Nie. Jutro jadę do Wołogdy, potem — nie wiem. Ale teraz będę tu częściej bywał, a może nawet czas jakiś zabawię, wypocznę. Porządnie się zmachałem w ostatnich czasach. No, chodźmy, połazimy trochę po mieście.
W drugim pokoju zastali pannę Ewcię.
— Panienka czyta? A co takiego? Można zobaczyć?
Niwiński przystąpił do panny Ewci i zaczął z nią baraszkować.
— Chodźcie, chodźcie! — wołał Zaucha zażenowany trochę tą „niegodną“ lekkomyślnością.
— Dziwne macie maniery! — dziwił się, gdy już byli na ulicy. — Jak to można... jedno z drugiem tak godzić?...
— Znakomicie pomaga!
— Ależ żona!
— Otóż właśnie! — roześmiał się Niwiński. — Odkąd jestem żonaty, mój stosunek do kobiety wogóle stał się bliższy i poufalszy. Zdaje mi się czasem, że jestem mężem wszystkich kobiet na świecie... Myślałem o tem nieraz i przyszedłem wkońcu do przekonania, że na świecie jest zawsze jeden Adam i jedna Ewa, stworzeni dla siebie...
— Socjalizacja kobiet! — żachął się Zaucha. — I na was rewolucja rosyjska już działa.
— Gdzietam! Zupełnie się już nią nie zajmuję. Ale nie trzeba robić tragedji z byle czego! Socjalizacja kobiet zawsze istniała i nie jest wcale wymysłem komunistycznym. Tu, w Rosji, ona może mieć wygląd znacznie dzikszy, niż gdzieindziej. Ale między nami mówiąc, gdyby nawet do tego doszło, to będzie to znowu „Porwanie Sabinek“, jedno z miljona w historji... Czekajcieno! Co oni tu mają?
Stanęli przed wystawą księgarni.
— Nic nadzwyczajnego...
Stali chwilę, przyglądając się książkom.
— Więc powiadacie, że „czrezwyczajka“ nie żartuje? — spytał Zaucha, powracając do myśli, która go wyłącznie zajmowała.
— O, to okropne rzeczy! O „czrezwyczajce“ najlepiej nie mówić, bo człowieka, nad którym ona wisi, to formalnie ubezwładnia, a w każdym razie osłabia... Rozumiem walkę, ale „czrezwyczajka“ to nie walka, lecz tortura beznadziejna... A jak oni szpiegują, żebyście wiedzieli!...
Nagle w nozdrza Zauchy uderzył znany mu wstrętny, duszący zapach, a tuż za nim zabrzmiał niski alt:
— Zdrastwujtie, „pan Zaucha“.
W szybie wystawowej, jak w lustrze, ujrzał ciemną twarz Agnes i jej błyszczące, ogniste oczy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.