Przejdź do zawartości

Wściekłe psy/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVIII.

Chrobak wciągnął Zauchę w „śpiewający podwieczorek“, który organizował z „łaskawym współudziałem“ różnych osobistości w jednej z nowozałożonych kawiarń. Ponieważ właścicielami jej byli Polacy, Chrobak utrzymywał z nimi dobre stosunki, przez co stale miał zapewniony lokal. Kawiarnia była znana i aż nawet głośna w Moskwie, jako jaskinia spekulacji. Dwa razy na dzień, w południe i nad wieczorem, zgromadzała się w niej ohydna publiczność, bez cienia elegancji nietylko w ubraniu, ale nawet w ruchach, mnóstwo pokracznych figur zezowatych, krzywonogich, brudnych, o drapieżnych minach, a wszystko niesłychanie impertynenckie i aroganckie. Wśród tego kelnerki — w połyskliwej tafcie, w ażurowych pończoszkach i lakierowych pantofelkach, drobne, chude, z minami ptaszków, w malutkich, koronkowych fartuszkach, podskakiwały, kokietowały i pozowały, wyginając się, jak baletnice i strzelając oczami z pod uczernionych brwi. W dymie i gwarze nurzał się zrozpaczony gospodarz, sztywny, drewniany Poznańczyk, pijący wciąż w głębi lokalu wódkę z jakiemś bydlęciem w mundurze i z czerwoną, złotem wyszywaną przepaską na ramieniu.
— W Warszawie ręki bym mu nie podał — mówił raz do kogoś gospodarz — ale tu muszę z nim pić, bo na wypadek „nalotu” w nim cała nasza nadzieja.
Bydlę owo, wiecznie zalane, było komendantem trzeciego rewolucyjnego pułku moskiewskiego, z pochodzenia Polakiem, a przesiadując stale przy rzekomo rumuńskiej kapeli nad szklanką spirytusu, bezustanku kazało sobie grać pieśni polskie i „Mazurek Dąbrowskiego”.
Ku swej niewypowiedzianej rozpaczy musiał tu teraz Zaucha wysiadywać długie godziny, czekając na niepunktualnego Chrobaka, który tę właśnie kawiarnię obrał za swą siedzibę i w niej omawiał ze swym sztabem szczegóły „śpiewającego podwieczorku“. Przychodzili różni wychudli literaci, malarze, ofiarujący swe utwory na „amerykańską licytację”, zawstydzone malarki, zapoznane artystki, pragnące odświeżyć przygasłą świetność swego zapomnianego imienia. Z pomysłów, które Zausze wydawały się beznadziejnie idjotycznemi, Chrobak sklecał „program”, wyciągał jakąś realną treść, modelował znośną całość.
Siedząc tak raz w kawiarni i czekając na swego towarzysza, zauważył Zaucha kręcącego się po kawiarni Szymkiewicza. Szukał widać kogoś, bo wyciągał swą grubą szyję i zaglądał we wszystkie kąty, poczem, niezdecydowany, zwrócił się ku wyjściu. Wtem wpadł ktoś na niego, odwiódł go trochę na stronę, poszeptał z nim coś i potrząsnąwszy nerwowo jego ręką, chciał wyjść.
— Dobrze, dobrze, ja poczekam! — wołał za nim Szymkiewicz po rosyjsku.
Że to był on, nie ulegało teraz dla Zauchy żadnej wątpliwości. Poznał jego głos, wysoki, skrzeczący.
Szymkiewicz zaczął się teraz oglądać za wolnym stołem. Wszystkie były zajęte, tylko Zaucha siedział sam. Ku niemu zbliżył się Szymkiewicz.
— Wolno?
— Proszę.
Ciężkie spojrzenie oczu błaznowato-drwiących niby, lecz ołowianych i twardych, musnęło twarz Zauchy, po fałdowanem czole coś się przewinęło.
— Przepraszam pana. Czy my się przypadkiem nie znamy z Kijowa?
— O ile mówię z panem Szymkiewiczem, to tak...
— Pan Zaucha? Dawno niewidziany! Proszę, proszę! A to spotkanie!
Podał mu rękę.
— Gdzież się pan podziewał? — pytał Zaucha. — Ślad wszelki po panu zaginął.
— Uczyłem się, proszę pana. Nie wierzy pan? Ja, stary, uczyłem się, jak mnie pan tu widzi. Mogę powiedzieć, że byłem na uniwersytecie. Przeszedłem wyższy kurs szkoły życia.
— Gdzież to?
— Na świecie. Podróżowałem dużo. Było się na wozie i pod wozem — rozmaicie bywało. Ale przynajmniej — nauczył się człowiek czegoś na starość. No, i cóż pan na bolszewizm?
— Ja? Nic. Co kto lubi.
Obrzękła, ciężka twarz filuta-kpiarza, udającego powagę, patrzyła na niego twardo, nieruchomo.
— A pan — nie lubi. Tak. No, to prędzej czy później stanie pan pod murem. Musi pan stanąć. Sam pan pod ten mur przyjdzie, aby zginąć.
— Dlaczego?
— Tak musi być. Przypomina pan sobie — po straceniu Karoliny Corday był taki moment. Szał ludzi ogarnął. Sami pchali się na gilotynę. Bo, widzi pan, kto bolszewizmu nie lubi, ten nie wytrzyma, nie zniesie życia.
— A pan lubi?
— Szalenie. Jestem bolszewikiem do ostatniej kropli krwi i podzielam całą duszą wszystkie ich radości i smutki.
— Dlaczego?
— Nie kłamią.
Zaucha parsknął śmiechem.
— Nie wierzy pan? Nie zna pan nauki bolszewickiej. Faktycznie, nie zna pan Marksa.
— Istotnie. Znam go mało. Zato znam dobrze „Manifest Komunistyczny“ i pamiętam jedno zdanie, które mi najzupełniej wystarcza.
— Proszę?
— Dosłownie to brzmi tak: W Polsce popierają komuniści partję, która w agrarnej rewolucji widzi warunek odzyskania niezależności narodowej, tę samą partję, co wywołała krakowskie powstanie w r. 1846.
— Partję Szeli — jednem słowem? — uśmiechnął się Szymkiewicz.
— Szeli i c. k. komisarzy austrjackich.
— Dobre! — pokiwał głową Szymkiewicz. — Oczywiście to anachronizm! Ale dobrze, że panu skóra na myśl o tem cierpnie. Bo cierpnie, nie?
— Tak... Cierpnie.
— A mnie to cieszy. Niechże pan powie, kto z nas w dzisiejszych czasach może być szczęśliwszy? A tam, w tym manifeście, powiedziano też: Proletarjat nie może się podnieść, nie może się urządzić, zanim całe ponad nim z warstw oficjalnego społeczeństwa wzniesione rusztowanie nie wyleci w powietrze. Jak się pan mógł przekonać, nie są to bynajmniej czcze pogróżki. Rusztowanie sypie się... co, rusztowanie, cały gmach! A taki był ciężki, tak solidnie zbudowany!
— O ile sobie przypominam, pan sam zajęty był swego czasu przy konserwowaniu owego gmachu i czuł się pan w nim wcale wygodnie, znacznie wygodniej aniżeli naprzykład ja, człowiek wolnego zawodu.
— Tak, panie. To było zbudowane tak, że przy bezmyślności można się było czuć wygodnie. Przy wielkiej, poważnej bezmyślności.
— A nigdy pan nie próbował myśleć w tym „gmachu?“
— Próbowałem, ale — zaprzestawałem tych prób, ponieważ prowadziły one do dysharmonji, która mogła mi zatruć ten kieliszek wódki w południe lub tę bombę wieczornego piwa, jedyne, co miałem. Tak, panie, historja poczciwego, dobrodusznego i lekkomyślnego Ezawa jest wieczna. Sprzedawaliśmy pierworodztwo za kufel piwa. Miałem czas myśleć o tem, stary „regime” dał mi ku temu wyborną sposobność. Siedziałem ja, mój panie, w twierdzy za szpiegostwo na rzecz Austro-Niemiec.
— Coś o tem słyszałem — przyznał się Zaucha, nie mogąc się zdobyć na komedję zdziwienia i współczucia.
— Tak, panie. Siedziałem — a szpiegiem nigdy nie byłem. Dziś bardzo tego żałuję. Widzi pan, co za idjotyczne zamglenie mózgu. Wstręt mnie ogarniał na samą myśl o tem, że mógłbym być szpiegiem, a niby — dlaczego nie? Do licha, my, Polacy, mieliśmy chyba prawo do handlowania tajemnicami wszystkich państw. A pomijając już to, zdaje mi się, że każdy człowiek ma prawo do zdradzania tajemnic skrytobójcy, przygotowującego się do napadu na kogoś...
— Za pieniądze?
— Wszystko jedno. Otóż, proszę pana, „gmach“. Państwo, społeczeństwo, wszystko idealnie zorganizowane, legalnie... No, i ja — mały sobie człowieczek, i drugi pan, też skromny, jak ja „bieżeniec“. Poróżniliśmy się. Proszę pana, ten mały człowiek, mój bliźni, usiadł, pomyślał i jednem małem słówkiem cały ten „gmach“ zwalił mi na głowę: żandarmerję, policję, prokuratorję, władze wojskowe, znawców zaprzysiężonych, lekarzy — wszystko, cały aparat, w którym on sam niczem nawet nie był. W biały dzień, na oczach ludzkich, nie swojemi nawet, lecz cudzemi rękoma pogrzebał mnie żywcem. Otóż ma pan swój „gmach!“ Tyle władz, tylu ludzi inteligentnych i ostatecznie bezstronnych jeden sprytny człowiek wywiódł w pole! Aparat!
— Sądzi pan, że tu lepiej?
— Jaśniej. Prościej. Jeśli jestem „burżujem“, czeka mnie śmierć.
— Niewinnie!
— Panie! O to mogę w celi więziennej Panu Bogu wyrzuty robić, ale w duszy świadomość jest. Ginę, ponieważ jestem burżujem, to znaczy — wilkiem czy baranem, jak pan chce. Winą i zbrodnią wszystkich stworzeń jest tylko to, że są sobą. Tak samo dziś z burżuazją. Dawniej, oczywiście, tego nie wiedziałem, ponieważ również byłem „burżujem“, gdy jednak wsadzono mnie do kryminału i zrobiono ze mnie proletarjusza, pojąłem rzecz najkompletniej.
— Znowu sprawa osobista!
— A jaka ma być? — zaśmiał się Szymkiewicz. — Więc pan, chłop stary, wierzy w bezinteresowną robotę „dla idei?“ Nie wiedziałem, że pan jeszcze daje się brać na takie plewy. A może pan przypuszcza, że sprawa, która dla setek miljonów ludzi jest „osobistą”, jest sprawą kwestji lub życia, staje się przez to mniej świętą lub ideową? Tak, ma pan słuszność, bolszewizm to nie abstrakcja, to „sprawa osobista” każdego bolszewika. Tem bije. Tem zwycięża. Rzecz jest przecie zupełnie prosta! Gdyby Polska była „sprawą osobistą” każdego Polaka, dawno już stałaby na własnych nogach i nie potrzebowałaby się bać bolszewizmu.
— Mówi pan o setkach miljonów bolszewików? Trochę pan fałszuje tę statystykę.
— Być może, że przesadzam. Dziś nie przyznają się ludzie do nas narazie — ze strachu. Nie wiedzą, czy wygramy. Ale jak ujrzą, że się udaje, przyłączą się wszyscy. Bo powiedz mi pan, co może komu zależeć na tem, żeby nie był bolszewikiem? Człowiek, żeby mógł żyć spokojnie, będzie panu, czem pan chcesz, jak i był, jak i był!
— I cóż pan zamyśla robić? — spytał Zaucha, przechodząc na inny temat.
— Narazie robię tu interesy. Byłem w Taszkiencie komisarzem bolszewickim, mam stosunki, dostęp łatwy, a to się w dzisiejszych czasach opłaca. A potem — jadę do kraju, gdzie postaram się bolszewizmowi przygotować drogę.
— Niemcy pana nie puszczą.
— Mam świadectwo, iż więziono mnie za szpiegostwo na rzecz Austro-Niemiec. Tak lojalnego poddanego nie będą prześladowali.
— Mimo to nie zdaje mi się, aby pańska propaganda bolszewizmu mogła mieć w kraju wielkie powodzenie. W Bogu i w policji mam nadzieję, że pana tam dokumentnie zamkną.
Szymkiewicz parsknął śmiechem.
— Za co? Czy pan sądzi, że ja jestem z rozumu obrany? Że stanę na krakowskim rynku i zacznę krzyczeć: „Ludzie, kłaniajcie się Leninowi!?“ Nie, panie. Ja nie mam zamiaru wykładać teorji bolszewizmu, ja go ludzi nauczę praktycznie, ja bolszewikiem będę — a to wystarczy. A to, może pan być pewny, padnie na bardzo urodzajny u nas grunt.
— Chciałby pan te kwiatki czerwone przesadzić na nasz grunt?
— Cała przyjemność będzie po mojej stronie. I nie trzeba wcale cudów na to! Byle tylko rozdmuchać wszystko, co w duszy polskiej jest niegodziwego tak w burżuazji, jak i w ludzie, a zabawa gotowa! I to jaka! Jak to święty Jan mówi do anioła: — Zapuść twój sierp ostry, a zbieraj grona winnicy ziemi: bo dojrzałe są jagody jej. I zapuścił anioł sierp swój ostry na ziemię, i zebrał winnicę ziemi, i wrzucił w kadź gniewu bożego wielką. I deptano kadź przed miastem i wyszła krew z kadzi aż do wędzideł końskich...
— Tak pan mówi? — rzekł Zaucha, któremu naraz oczy błysnęły. — A zatem statystykę będziemy prawdopodobnie prowadzili z bronią w ręku...
— Policzymy się na polu bitwy!
— Bądź pan jednak pewny, że jeśli się tam spotkamy, ułatwię panu wysoką sytuację.
— Ja zaś wszelkie oparcie — o mur! Widzi pan, jak to szczerze mówi się pod panowaniem bolszewickiem. Prawda aż tryska z człowieka. Ale oto mój Moskal! Zdieś, zdieś, Iwan Piotrowicz! Pan pozwoli? Na chwilę...
Zaczęło się handryczenie z ajentem.
— A pan go zna? Kto on taki? — pytał Szymkiewicz.
— Nie, ja go bliżej nie znam! — odpowiedział Moskal.
— Więc jakże można ręczyć za niego i dawać mu pieniądze? On je może nawet oddać, ale za pół roku. Nie rozumiem pana. Krzyczy pan wciąż, że panu mało zarobku. Daję panu zarobić, ale przecie wolę mniej, lecz pewne... Nie, ja teraz jeszcze nie wyjeżdżam. Owszem, jadę do Pitra na jaki tydzień, może dziesięć dni, ale wrócę... Mam tu jeszcze interesy... Stanowczo do tygodnia musi się to wszystko wyjaśnić... Tych czterdzieści tysięcy da mi pan, jak wrócę z Pitra, a jeśli się cukier nadarzy, niech pan dla mnie kupi... To chodźmy!
Szymkiewicz wstał i zapinając swój wytarty i wystrzępiony paltot, zwrócił się jeszcze do Zauchy:
— Więc tak, szanowny rodaku! Życie to rzecz bardzo pouczająca. A panu poradzę: Niech się pan weźmie do roboty! Ani biały, ani czerwony — tak bez interesu szwendać się podczas rewolucji po świecie — niezdrowo! Sabotaż do niczego nie prowadzi. Niech się pan zgłosi do komisarza Leszczyńskiego, on pana zatrudni. Jak wrócę z Pitra, będę mu mógł za wami słówko szepnąć...
Podał mu rękę i wyszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.