Władczyni lodu (Andersen, przekł. Mirandola)/Wuj

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Władczyni lodu
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Iisjomfruen
Źródło skany na Commons
Inne Cała baśń
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OPOWIEŚĆ TRZECIA.
WUJ.

Na szczęście w domu wuja zastał Rudi ludzi, jakich widywał do tej pory. Mieszkał tu jednak także jeden głuptas. Nędzarzy tych trzymano przez kilka miesięcy w rodzinach, odsyłając ich potem sąsiadom. Biedny Saperli mieszkał tu właśnie, gdy Rudi przyszedł.
Wuj, był to mężczyzna krzepki, doskonały myśliwy, a znał się także na bednarstwie. Żona jego, mała, żywa kobiecina posiadała twarz, podobną do ptasiej, oczy orle i długą szyję okrytą puszystemi włosami, niby pierzem.
Wszystko było tu chłopcu nowością, strój, zwyczaje, obyczaje, a nawet sposób mówienia, do czego zresztą nawykł rychło. Panował tu pewien dostatek. Izba mieszkalna była większa, niż w domku dziadka, ściany zdobiły rogi gemz i różna broń. Nad drzwiami wisiał obraz Matki Boskiej, ozdobiony szarotkami, z świecącą się lampką oliwną.
Wuj był znakomitym myśliwym i najlepszym przewodnikiem w całej okolicy. Rudi pozyskał odrazu przychylność wszystkich w całym domu. Dotychczas był tu ulubieńcem stary, ślepy i głuchy, pies myśliwski, ongiś dzielny pomocnik pana swego i towarzysz nieodstępny.
— Nieźle tu żyję! — mówił mu wuj — Gemzy nie wymierają tak prędko jak kozice, a przytem poprawiło się wszystko w dzisiejszych czasach. Niech tam sobie chwalą to co było, ja wolę to co jest! Worek został przedziurawiony, a rzeźwy wiatr przeciąga naszą doliną. Przepadła starzyzna, a przyszły rzeczy nowe.
Nieraz rozgadał się na dobre, opowiadając przygody młodociane, jeszcze za życia — ojca swego, kiedy cały kanton był workiem bez dziury, jak mówił.
— Przyszli Francuzi i wykurowali nas! Zeszła choroba wraz z chorymi! Francuzi znają się na biciu, a także i Francuzki umieją zadawać ciosy.
Uśmiechał się i zwracał, przy tych słowach do żony, która była Francuzką z pochodzenia.
— Umieją oni też łupać skałę! Wyciosali drogę simplońską, tak że teraz trzechletnie dziecko może iść do Włoch, byle nie zboczyło z gościńca.
Wuj zaczynał nucić francuską piosenkę i wydawał okrzyk ku czci Napoleona.
Po raz pierwszy dowiedział się tu Rudi czegoś o Francji oraz o Lyonie, wielkiem mieście nad Rodanem, gdzie wuj mieszkał dawniej.
Wuj uznał, że chłopak ma skłoności łowieckie i jął go uczyć używania broni, celowania i strzelania. Brał go ze sobą na polowanie i dawał pić gorącą krew gemzy, co jak wiadomo, oswobadza od zawrotu głowy. Mówił mu o jakiej porze roku spadają lawiny w południe i wieczorem, zależnie od kierunku promieni słońca. Uczył go sztuki obserwowania gemz, skakania, chodzenia gęsiego, podpierania się łokciami przy wchodzeniu na prostopadłe skały, wyrabiał mu mięśnie nóg i rąk, a także wtajemniczał w użycie grzbietu, tam gdzie zachodzi konieczność przywarcia do ściany kamiennej pozbawionej wszelkich załomów i wyskoków. Rudi widywał, jak gemzy ustawiają straże, uczył się wprowadzać je w błąd, podchodzić pod wiatr, by go nie zwęszyły, a w końcu oszukiwać przez zawieszanie na lasce kurtki i kapelusza, co te zwierzęta uważały za człowieka.
Pewnego dnia szli wąską ścieżką na zboczu prostopadłej niemal skały, tuż obok niezgłębionej przepaści. Śnieg topniał pod nogami, a kruchy kamień pękał za każdym krokiem i spadał w podskokach, odbijając się po kilka razy o załomy. Wuj szedł przodem, a Rudi o sto może metrów z tyłu. Nagle ujrzał krążącego nad wujem ogromnego sępa, połowiacza owiec. Ptak chciał strącić w przepaść idącego człowieka i pożreć go potem. Wuj nie widział nieprzyjaciela, zapatrzony w gemzę, która wraz z koźlątkiem stała po przeciwległej stronie przepaści. Chłopiec położył palec na zamku strzelby, zdecydowany strzelać do drapieżcy. W tej chwili zebrała gemza nogi do skoku, ale jednocześnie huknął strzał wuja, zwierzę spadło w głąb, zabite a koźlątko uciekło. Przerażony hukiem oddalił się sęp, a wuj dopiero z opowiadania chłopca poznał niebezpieczeństwo, w jakiem się znajdował.
Poszli dalej w wesołym nastroju, wuj zanucił piosenkę z lat młodocianych, gdy nagle doleciał ich jakiś dziwny szum i trzask. Spojrzeli w górę i ujrzeli śnieg falujący zupełnie jak prześcieradło targane podmuchem wiatru. Za chwilę runęło wszystko w dół, rozbite na pył, podobne olbrzymiemu wodospadowi, a odgłos grzmotu rozszedł się wokół. Lawina spadła nie na nich wprost, ale niestety blisko, bardzo blisko.
— Trzymaj się Rudi! — zawołał wuj. — Wytęż wszystkie siły!
Rudi objął pobliskie drzewo, wuj wlazł na nie i chwycił w ramiona gruby konar. Lawina ominęła ich, ale wicher szalony jaki wywołała łamał wokół i wyrywał drzewa. Rudi padł na ziemię, pień którego się trzymał, został jakby przepiłowany, a koronę odrzucił wiatr daleko. Wuj leżał pośród strzaskanych konarów z rozbitą głową, ręce jego były jeszcze ciepłe, ale zmiażdżonej twarzy rozpoznać nie mógł chłopiec. Stał blady, drżący i po raz pierwszy doznał uczucia strachu.
Wrócił późno, niosąc wieść żałobną. Wujenka nie rzekła nic, nie zapłakała zrazu, a ból jej znalazł wyraz dopiero gdy przyniesiono zwłoki do domu. Biedny głuptas wlazł do łóżka, przeleżał cały następny dzień i wieczorem dopiero powiedział chłopcu:
— Napisz mi list! Nie umiem pisać, ale potrafię list zanieść na pocztę.
— List? — zdziwił się Rudi. — A do kogóż to?
— Do Pana Jezusa.
— Cóż to znaczy?
Biedny głuptas złożył nabożnie ręce i powiedział:
— Chcę go prosić, bym ja umarł zamiast dobrego gospodarza domu.
Rudi uścisnął mu dłoń i rzekł:
— Taki list nie dojdzie na miejsce przeznaczenia i nie odda nam mego biednego wuja.
Z wielkim jeno trudem zdołał to wyjaśnić głuptasowi.
— Teraz ty jesteś głową domu! — powiedziała doń wdowa i tak się stało.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Franciszek Mirandola.