Władczyni lodu (Andersen, przekł. Mirandola)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Władczyni lodu |
Pochodzenie | Baśnie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Iisjomfruen |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Udajmy się na chwilę do Szwajcarji w lasy i góry, w lodowce i zielone doliny, spojrzyjmy też na błękitne jeziora i łomocące wodospady. Słońce co praży w dolinach, topi też z roku na rok potężne lodozwały, które ciskają w dół lawiny i masy wód. Dwa takie lodowce poniżej potężnych szczytów górskich, ściągają pięknością swoją co roku licznych podróżnych do małego miasteczka Grindelwaldu. Goście ci chodzą z upodobaniem po wysokich górach, spoglądają z nich w doliny.
Miasteczko składa się z drewnianych domów, otoczonych niewielkimi skrawkami pól uprawnych, gdzie rosną przeważnie ziemniaki, główne pożywienie niezamożnej ludności. Jest tu mnóstwo dzieci. Otaczają one pojazdy przybyszów, proponując im kupno rozmaitych rzeźb z drzewa. Czy w deszcz, czy przy pogodzie snuli się malcy dokoła każdego pojazdu i pod hotelami handlując zawzięcie.
Jakieś trzydzieści lat temu widywano tu chłopca, który stawał zazwyczaj zdala od reszty i ściskał mocno w dłoniach towary swoje. Był niezwykle poważny, a przytem mały i to może właśnie powodowało, że przyjezdni wzywali go do siebie, zakupując to małe rzeźbione domki, to inne drobiazgi. Malcowi szczęściło się w handlu, sam nie wiedział dlaczego.
Na stoku góry mieszkał jego dziadek rzeźbiarz, zręczny, a wielka szafa pełna była prac jego. Były tam dziadki do orzechów, noże, widelce, szkatułki, skaczące gemzy, wszystko to radowało oczy chłopca. Z największem zainteresowaniem spogladął on jednak na wielką strzelbę, zawieszoną pod samym pułapem. Wiedział od dziadka, że ją dostanie, musiał jednak przedtem doróść i nauczyć się władać bronią.
Rudi był mały, ale sprytny, to też we wczesnym już wieku powierzono mu pasenie kóz, a jeśli wspinanie się po skałach zaliczać można do zalet pasterza, to był nim Rudi niewątpliwie. Nieraz prześcigał zręcznością kozy, wybierał gniazda ptasie zawieszone w koronach drzew, a przytem był zawsze poważny i skupiony. Uśmiech opromieniał twarz jego wówczas tylko, gdy stał nad szumiącym wodospadem, lub słuchał huku lawiny. Z innemi dziećmi wdawał się niechętnie, handel go nie pociągał, wolał wędrować samotnie po górach, lub słuchać opowiadań dziadka o rodzie swym, który wywodził się pono z dalekiej Północy, kędy żyją Szwedowie, a w Szwajcarji osiadł w późniejszych dopiero czasach. Trudno to było pojąć, lecz Rudi rozumiał wszystko. Żył w wielkiej przyjaźni z psem Ajolą, pozostawionym przez zmarłego ojca oraz kotem, który go nauczył jak należy wspinać się na niedostępne szczyty.
— Chodź ze mną na dach! — mawiał nieraz kot.
Rudi rozumiał, jak każde pono dziecko, mowę zwierząt. Gdy się jest małym, pojmuje się wszystko, a nawet laska dziadka przybiera nieraz postać konia z nogami, głową i grzywą tak, że trzeba tylko dosiąść rumaka. Niektóre dzieci zatracają tę zdolność rozumienia później, niż inne, a starsi powiadają o nich, że nie są dość rozwinięte i zbyt długo pozostają dziećmi! Czegóż nie wygadują starsi... miły Boże!
— Chodź ze mną na dach! — powiadał kot. — Spada ten jeno, kto sobie to wyobraża i boi się. Połóżże tu przednią a tu tylną łapę... ot tak! Tam widnieje szczelina... trzeba przeskoczyć i basta!
Rudi wstępował w ślady kota. Siadywali nieraz obaj na dachach, na wierzchołkach drzew, a Rudi docierał nawet na krawędzie skał, gdzie kot dojść nie mógł wcale.
— Wyżej! Wyżej! — mówiły mu drzewa. — Spójrz jeno jak wysoko sięgamy, mimo, że korzenie nasze tkwią w wąskiej szczelinie.
Rudi wdzierał się na ostre turnie często przed wschodem słońca i pił nektar świeżego, lodowatego powietrza, przepojonego wonią macierzanki, mięty i innych ziół wyżynnych. To było jego śniadaniem.
Potem całowały go promienie słońca. Zawrót głowy stał obok i czyhał, nie śmiąc jednak przystąpić. Z dołu podlatywały doń jaskółki, gnieżdżące się pod dachem domu dziadka. Ćwierkały wesoło, przynosząc pozdrowienia od domowników, a także od dwu kur, z któremi jednak Rudi nie zadawał się wcale.
Mały Rudi zwiedził już sporo świata. Przedewszystkiem urodził się w kantonie Wallis i został jako niemowlę tu przeniesiony przez góry. Malcem będąc zwiedził szczyt zwany Sztaubbach tuż pod wielką Jungfrau, a także ogromny lodowiec ponad Grindelwaldem. W tym czasie stracił chłopiec matkę i spoważniał. Przedtem śmiał się ciągle, jak inne dzieci. Matka zginęła podczas wycieczki w góry. Dziadek nie mówił o tem, ale rzecz była wiadoma wszystkim.
Ojciec małego Rudi był pocztyljonem, jeździł przez Simplon, aż nad Jezioro Genewskie, a stary pies Ajola towarzyszył mu zawsze. W dolinie Rodanu, w kantonie Wallis, mieszkali krewni ojca, a stryja małego Rudi znano tam jako znakomitego łowcę gemz i przewodnika. Rudi miał rok zaledwie, gdy zmarł ojciec jego, a matka zapragnęła wrócić w Alpy Berneńskie, do swojej rodziny, zwłaszcza do ojca, który mieszkał niezbyt daleko i był rzeźbiarzem. Pewnego, lipcowego dnia wzięła na ręce synka i wyruszyła przez góry, w towarzystwie dwu myśliwych. Z początku szło wszystko pomyślnie. Młoda kobieta ujrzała już ojczystą dolinę, usianą domkami, kiedy wkroczyła na ostatni lodowiec. Świeżo spadły śnieg zakrył wszystkie szczeliny. Po kilku zaledwo krokach nieszczęsna spadła w głąb wraz z dzieckiem. Po paru zaledwie godzinach zdołano wydobyć oba ciała. Odratowano dziecko, zaś matka zmarła. Dziadek przyjął w dom swój wnuczka, a mały Rudi nie śmiał się już odtąd nigdy. Pobyt w lodowatej szczelinie zaznajomił go ze straszliwym światem podziemnym, gdzie wedle wierzeń Szwajcarów zamknięte są dusze potępieńców, aż do dnia Sądu.
Zielone, twarde złomy, spiętrzone jeden nad drugim, tworzą fantastyczny pałac o rozlicznych grotach. Dołem szumią potoki spienionej wody, pędząc w doliny. Głębokie szczeliny i pęknięcia przepuszczają snopy światła, które skrzy i mieni się czarującym blaskiem. Jest to pałac władczyni Lodu, czyli Królowej Lodowca. Straszna ta, śmiercionośna istota jest córką powietrza i władczynią rzek, i z tego powodu sięga nisko w dół, a także wysoko w górę, gdzie wędrowiec musi rąbać stopnie dla oparcia nóg. Jednocześnie zaś spływa lekko, zwinnie w doliny, tworząc zielone i modre jeziora.
— Ach! — wołała Władczyni Lodu. — Skradziono mi ślicznego chłopca. Ucałowałam go już, ale nie dość mocno i ożył. Pasie teraz kozy po wirchach, przebywa pośród ludzi. Ale mój jest! Zdobędę go.
Potem rozkazała, by stanął przed nią Zawrót Głowy, chytry demon, który wabi ludzi w przepaść. Posiada on dużo sióstr-pomocniczek, które skaczą z grani na grań jak wiewiórki po gałęziach, a pływają też po powietrzu, nęcąc wędrowca za sobą.
Demon zaczął się wymawiać, słysząc, że ma ściągnąć w przepaść malca.
— Trudno to będzie! Ten przeklęty kot nauczył go swych sztuczek. Próbowałem nieraz łaskotać mu stopy, gdy wisiał u gałęzi nad przepaścią. Odurzałem go wonnem powietrzem, ale wszystko było daremne.
— Muszę go mieć! — zawołała porywczo Władczyni Lodu.
Nagle rozbłysły szczyty przedziwną purpurą. Ludzie zwą to Pałaniem Alp, ale powodem owego zjawiska są dobre duchy gór, które przyświecają o zmroku zapóźnionym wędrowcom, by ich nie porwała Dziewica Lodu, Zawrót Głowy, a także Wiatr Wirujący. Światłość ta brzmiała jak chór dzwonów, w którym słychać było słowa:
— Nie schwytacie go! Nie! Nie!
— Chwytamy starszych i mocniejszych!
Na to zaczęła światłość nucić powieść o wędrowcu, który oparł się złym mocom gór, posiadał bowiem czarodziejskie zaklęcie, oddał wichrom płaszcz jeno, a im bardziej obciążały mu demony nogi, tem wyżej wzlatywał.
Mały Rudi wzrastał w domu dziadka, a promienie słońca zacierały swemi pocałunkami dotknięcie ust Dziewicy Lodu, które go zabiło niemal w onych strasznych godzinach, kiedy tkwił w przepastnej szczelinie lodowca.
Rudi osięgnął ósmy rok życia, a właśnie w tym czasie postanowił go zabrać do siebie wuj, mieszkający w dolinie Rodanu, po drugiej stronie Alp. Dziadek wiedział, że tam otrzyma chłopiec lepsze wykształcenie i do czegoś dojdzie, to też nie sprzeciwiał się tym planom wcale.
Mając odejść, jął się Rudi żegnać z tymi, którzy pozostawali i zaczął od starego psa, Ajoli.
— Ojciec twój, — powiedział Ajola — był pocztyljonem, ja zaś psem pocztowym. Podróżowaliśmy zawsze razem, znam przeto psy i ludzi po obu stronach gór. Zazwyczaj milczę, dziś atoli muszę ci coś opowiedzieć. Sam wszystkiego dobrze nie rozumiem i dlatego noszę się z tem oddawna. Tyle jeno zrozumiałem, że losy psów i ludzi niesprawiedliwie są rozdzielone na tym świecie. Nie wszyscy mogą siedzieć na miękkich poduszkach i zapijać mleko. Pewnego dnia zobaczyłem psa w karecie pocztowej. Siedział obok swej pani, która go poiła, jak dziecko z flaszki. Potem podawała mu pierniki, gdy je zaś obwąchał tylko, jeść nie chcąc, spożywała sama. Ja zaś biegłem obok karety, w skwarze słońca, głodny, jak tylko może być głodnym pies i przeżuwałem własne myśli. Doszedłem do przekonania, że nie wszystko w porządku na tym świecie. Dobrzeby było dostać się do karety pić mleko i zjadać pierniki, ale nie sposób tego dokonać szczekaniem, ni przymilaniem się.
Ajola skończył, a Rudi objął go za szyję i pocałował w sam mokry nos. Potem chciał uściskać kota, ale tenże nie znosił pieszczot.
— Jesteś zbyt silny, — rzekł mu — a drapać cię nie chcę. Idź w góry! Wszakże cię wyuczyłem jak się to robi. Nie myśl, że spadniesz, a wszystko pójdzie dobrze!
Powiedziawszy to uciekł, gdyż nie chciał, by Rudi wyczytał w jego oczach, iż go martwi rozłąka.
Po podłodze biegały kury. Jedna z nich utraciła ogon, gdyż pewien cudzoziemiec strzelił do niej, sądząc, iż jest drapieżnym ptakiem.
— Rudi jedzie poza góry! — rzekła.
— Zawsze mu pilno! — odparła druga. — Ja zaś nie lubię scen pożegnalnych!
Potem wybiegły szybko na pole.
Rudi pożegnał się także z kozami, one zaś beczały smutnie.
Towarzyszyli mu dwaj dzielni przewodnicy idący właśnie w tę samą stronę. Była to bardzo uciążliwa wycieczka dla tak małego chłopca, ale Rudi miał dość sił i męstwa.
Leciały za nim przez czas długi jaskółki z gniazdka pod dachem dziadka i ćwierkały na pożegnanie. Szli wzdłuż rwącego potoka, który wypływał z grindelwaldzkiego lodowca, przeprawiając się nieraz po pniach drzew olchowych i odłamach skał. Potem podeszli w górę i stanęli na samym lodowcu.
Rudi wspinał się na skały, pełzał na czworakach, oczy mu błyszczały z zachwytu, a podkutemi trzewikami wybijał ślady, jakby chciał je pozostawić na zawsze.
Szli coraz to wyżej po lodowcu, wśród zwałów lodu i skał. Rudi wspomniał przelotnie przygodę swoją w szczelinie i stratę matki, zaraz jednak zajęło go to na co patrzył
Towarzysze podawali mu czasem ręce i pomagali, on jednak nie czuł znużenia i szedł pewnie, jak gemza. Widoki zmieniały się ciągle. Nagie skały, lód, niska kosodrzewina, to znów soczyste, zielone pastwiska, wszystko to zajmowało chłopca bardzo. W dali widać było szczyty, znane dobrze mieszkańcom gór, jak „Jungfrau“, „Mnicha“, „Eiger“ i inne. Lodowce stykały się tu niemal ze sobą, tworząc jedno królestwo Władczyni Lodu, która, jak wiadomo, czyha jeno na to, by schwytać człowieka i pochłonąć go. Słońce prażyło, śnieg raził oczy, a na całej jego powierzchni błyszczały błękitnawe punkty, niby djamenty.
Na śniegu widział Rudi nieraz mnóstwo owadów, przeważnie pszczół i motyli zaniesionych wiatrem na te wyżyny, gdzie musiały zginąć. Czasem podnosiły się groźnie chmury i szalały w oddali burze, im jednak sprzyjało szczęście i mieli pogodę.
Noc spędzili w kamiennym, opustoszałym budynku, gdzie rozniecili ognisko i zgotowali ciepły korzenny napój. Mały Rudi dostał również swą porcję, potem zaś dwaj przewodnicy zakurzyli fajki i zaczęli rozpowiadać o tajemnicach Alp, o dziwnych, potwornych wężach, bezdennych jeziorach, zjawach nocnych, duchach, które unoszą ludzi przez powietrze, aż do przedziwnego miasta Welecji, o dzikich pasterzach, pędzących czarne woły i owce halami. Nie widziano ich, coprawda, ale wielu słyszało beczenie i ryk trzód oraz brzęk dzwonków. Rudi nadsłuchiwał ciekawie i wydawało mu się, że z dali dolata w istocie ów ryk złowrogi. Starsi również usłyszeli go w końcu i powiedzieli chłopcu, by nie spał.
Okazało się niedługo, że był to wiatr halny, zwany tutaj „Föhn“. Szalał straszliwie, a często, jak opowiadano, wyrywa on drzewa ogromne, łamie je, przenosi szałasy na drugi brzeg potoków, niczem figurki szachowe.
Po godzinie ustała burza i wszyscy zasnęli twardo, po całodziennem zmęczeniu.
Ruszyli dalej o świcie. Rudi zobaczył nowe góry, lodowce i śnieżne pola. Przekroczyli już granicę kantonu Wallis i znaleźli się na przeciwległym stoku, jednakże daleko jeszcze od celu podróży. Mijali coraz to nowe rozpadliny skalne, pastwiska, ścieżki, spotykali też odmiennych ludzi. Pośród nich zobaczył Rudi dziwne postacie. Byli to tak zwani głuptacy, czyli kretyni, o wstrętnych, nalanych, żółtych twarzach i wielkich wolach, wiszących u szyi. Spoglądali oni bezmyślnie na idących i kroczyli ospale, a niezdarnie. Najobrzydliwsze były kobiety. Chłopiec zaczął dumać, jakich ludzi zastanie w nowej ojczyźnie.
Na szczęście w domu wuja zastał Rudi ludzi, jakich widywał do tej pory. Mieszkał tu jednak także jeden głuptas. Nędzarzy tych trzymano przez kilka miesięcy w rodzinach, odsyłając ich potem sąsiadom. Biedny Saperli mieszkał tu właśnie, gdy Rudi przyszedł.
Wuj, był to mężczyzna krzepki, doskonały myśliwy, a znał się także na bednarstwie. Żona jego, mała, żywa kobiecina posiadała twarz, podobną do ptasiej, oczy orle i długą szyję okrytą puszystemi włosami, niby pierzem.
Wszystko było tu chłopcu nowością, strój, zwyczaje, obyczaje, a nawet sposób mówienia, do czego zresztą nawykł rychło. Panował tu pewien dostatek. Izba mieszkalna była większa, niż w domku dziadka, ściany zdobiły rogi gemz i różna broń. Nad drzwiami wisiał obraz Matki Boskiej, ozdobiony szarotkami, z świecącą się lampką oliwną.
Wuj był znakomitym myśliwym i najlepszym przewodnikiem w całej okolicy. Rudi pozyskał odrazu przychylność wszystkich w całym domu. Dotychczas był tu ulubieńcem stary, ślepy i głuchy, pies myśliwski, ongiś dzielny pomocnik pana swego i towarzysz nieodstępny.
— Nieźle tu żyję! — mówił mu wuj — Gemzy nie wymierają tak prędko jak kozice, a przytem poprawiło się wszystko w dzisiejszych czasach. Niech tam sobie chwalą to co było, ja wolę to co jest! Worek został przedziurawiony, a rzeźwy wiatr przeciąga naszą doliną. Przepadła starzyzna, a przyszły rzeczy nowe.
Nieraz rozgadał się na dobre, opowiadając przygody młodociane, jeszcze za życia — ojca swego, kiedy cały kanton był workiem bez dziury, jak mówił.
— Przyszli Francuzi i wykurowali nas! Zeszła choroba wraz z chorymi! Francuzi znają się na biciu, a także i Francuzki umieją zadawać ciosy.
Uśmiechał się i zwracał, przy tych słowach do żony, która była Francuzką z pochodzenia.
— Umieją oni też łupać skałę! Wyciosali drogę simplońską, tak że teraz trzechletnie dziecko może iść do Włoch, byle nie zboczyło z gościńca.
Wuj zaczynał nucić francuską piosenkę i wydawał okrzyk ku czci Napoleona.
Po raz pierwszy dowiedział się tu Rudi czegoś o Francji oraz o Lyonie, wielkiem mieście nad Rodanem, gdzie wuj mieszkał dawniej.
Wuj uznał, że chłopak ma skłoności łowieckie i jął go uczyć używania broni, celowania i strzelania. Brał go ze sobą na polowanie i dawał pić gorącą krew gemzy, co jak wiadomo, oswobadza od zawrotu głowy. Mówił mu o jakiej porze roku spadają lawiny w południe i wieczorem, zależnie od kierunku promieni słońca. Uczył go sztuki obserwowania gemz, skakania, chodzenia gęsiego, podpierania się łokciami przy wchodzeniu na prostopadłe skały, wyrabiał mu mięśnie nóg i rąk, a także wtajemniczał w użycie grzbietu, tam gdzie zachodzi konieczność przywarcia do ściany kamiennej pozbawionej wszelkich załomów i wyskoków. Rudi widywał, jak gemzy ustawiają straże, uczył się wprowadzać je w błąd, podchodzić pod wiatr, by go nie zwęszyły, a w końcu oszukiwać przez zawieszanie na lasce kurtki i kapelusza, co te zwierzęta uważały za człowieka.
Pewnego dnia szli wąską ścieżką na zboczu prostopadłej niemal skały, tuż obok niezgłębionej przepaści. Śnieg topniał pod nogami, a kruchy kamień pękał za każdym krokiem i spadał w podskokach, odbijając się po kilka razy o załomy. Wuj szedł przodem, a Rudi o sto może metrów z tyłu. Nagle ujrzał krążącego nad wujem ogromnego sępa, połowiacza owiec. Ptak chciał strącić w przepaść idącego człowieka i pożreć go potem. Wuj nie widział nieprzyjaciela, zapatrzony w gemzę, która wraz z koźlątkiem stała po przeciwległej stronie przepaści. Chłopiec położył palec na zamku strzelby, zdecydowany strzelać do drapieżcy. W tej chwili zebrała gemza nogi do skoku, ale jednocześnie huknął strzał wuja, zwierzę spadło w głąb, zabite a koźlątko uciekło. Przerażony hukiem oddalił się sęp, a wuj dopiero z opowiadania chłopca poznał niebezpieczeństwo, w jakiem się znajdował.
Poszli dalej w wesołym nastroju, wuj zanucił piosenkę z lat młodocianych, gdy nagle doleciał ich jakiś dziwny szum i trzask. Spojrzeli w górę i ujrzeli śnieg falujący zupełnie jak prześcieradło targane podmuchem wiatru. Za chwilę runęło wszystko w dół, rozbite na pył, podobne olbrzymiemu wodospadowi, a odgłos grzmotu rozszedł się wokół. Lawina spadła nie na nich wprost, ale niestety blisko, bardzo blisko.
— Trzymaj się Rudi! — zawołał wuj. — Wytęż wszystkie siły!
Rudi objął pobliskie drzewo, wuj wlazł na nie i chwycił w ramiona gruby konar. Lawina ominęła ich, ale wicher szalony jaki wywołała łamał wokół i wyrywał drzewa. Rudi padł na ziemię, pień którego się trzymał, został jakby przepiłowany, a koronę odrzucił wiatr daleko. Wuj leżał pośród strzaskanych konarów z rozbitą głową, ręce jego były jeszcze ciepłe, ale zmiażdżonej twarzy rozpoznać nie mógł chłopiec. Stał blady, drżący i po raz pierwszy doznał uczucia strachu.
Wrócił późno, niosąc wieść żałobną. Wujenka nie rzekła nic, nie zapłakała zrazu, a ból jej znalazł wyraz dopiero gdy przyniesiono zwłoki do domu. Biedny głuptas wlazł do łóżka, przeleżał cały następny dzień i wieczorem dopiero powiedział chłopcu:
— Napisz mi list! Nie umiem pisać, ale potrafię list zanieść na pocztę.
— List? — zdziwił się Rudi. — A do kogóż to?
— Do Pana Jezusa.
— Cóż to znaczy?
Biedny głuptas złożył nabożnie ręce i powiedział:
— Chcę go prosić, bym ja umarł zamiast dobrego gospodarza domu.
Rudi uścisnął mu dłoń i rzekł:
— Taki list nie dojdzie na miejsce przeznaczenia i nie odda nam mego biednego wuja.
Z wielkim jeno trudem zdołał to wyjaśnić głuptasowi.
— Teraz ty jesteś głową domu! — powiedziała doń wdowa i tak się stało.
Najlepszym łowcą gemz w całym kantonie został nie zaprzeczalnie Rudi. Wystrzegały się go też bacznie. Natomiast nie wystrzegały się go dziewczęta, gdyż był ślicznym chłopcem, a nawet stare baby były mu życzliwe, gdyż je witał zawsze miłym uśmiechem, jak najmłodsze. Był śmiały, wesoły, ogorzały, miał białe zęby, a czarne błyszczące oczy. Skakał w lodowatą wodę, pływał jak ryba, pełzał po skalnych ścianach, jak ślimak, mięśnie jego były stalowe, a skoków wyuczył się zrazu od kota, potem zaś od gemz. Uznano go za najlepszego przewodnika i mógłby dojść do znacznego majątku. Nie brał się natomiast do bednarstwa, chociaż znał je od wuja. Zamiłowanie do polowania na gemzy przynosiło mu sporo grosza, tak że nie było w całej okolicy lepszego kandydata na małżonka. Dziewczęta marzyły o nim we śnie i na jawie.
W pobliżu miejscowości Bex, stał pośród wielkich drzew orzechowych, nad rwącym potokiem, dom bogatego młynarza Müllera. Był to okazały budynek trzy piętrowy z wieżyczkami, kryty łupkiem i blachą, a na najwyższej wieży świeciła chorągiewka w kształcie strzały przeszywającej jabłko. W młynie panował wielki dostatek. Każdy malarz, który ujrzał to wszystko chwytał pędzel, by malować, ale samej córki młynarza, Babety, nikt odmalować, ani opisać nie był w stanie. Tak sądził przynajmniej Rudi, zachwycony dziewczyną, która zresztą o tem nie wiedziała wcale, gdyż dotąd dwu słów nie zamienili ze sobą.
Bogactwo młynarza trzymało w oddali konkurentów do ręki Babety, ale Rudi przywykł do tego, że nic dlań nie było zbyt wysokie i niedostępne.
Pewnego dnia wyruszył w interesie do Bexu. Droga to była daleka, gdyż dzisiejsza kolej, nie istniała wówczas jeszcze. Musiał przejść lodowiec Rodanu, okrążyć Simplon i iść wzdłuż potężnej rzeki, która często wylewa, szerząc wokół zniszczenie. Pomiędzy miastami Simplonem, a St. Maurice, skręca dolina w bok, staje się wąską, tak że droga jezdna, biegnie obok koryta rzeki. Stoi tam, niby na straży, stara wieżyca, zaś za kamiennym mostem widnieje budynek celny sąsiedniego kantonu Waadt. Najbliższe miasto, to właśnie Bex. Ziemia tu urodzajna, wszędzie pełno drzew orzechowych i kasztanów, tu i ówdzie widać cyprysy i granaty, a tak jest ciepło, jakby się już było w Italji.
Rudi załatwił swe sprawy i rozglądał się wokoło, ale nie dostrzegł nigdzie Babety, ani nawet młynarczyka.
Powietrze przepajał zapach macierzanki i kwiatu, lipowego. Cicho było i uroczyście. Rudi stał bez ruchu, a różne myśli snuły mu się po głowie. Patrzył bacznie w oświetlone okno domu młynarza, wiedząc, że jest to pokój Babety. Był spokojny, jakby celował do gemzy, a w duszy jego powstawała i utrwalała się jedna myśl.
— Śmiałkom szczęście sprzyja. Pójdę do młyna! Pozdrowię młynarza i Babetę! Jeśli mam dostać Babetę, muszę ją przecież zobaczyć!
Roześmiał się i ruszył prosto przed siebie. Wiedział już czego chce.
Przekroczył po mostku spieniony potok i zapukał. Ale stało się, jak powiada stara piosenka:
Gdy pilno komu,
Nikogo niema w domu.
Kot jeno gościa wita
I o coś, miaucząc pyta.
Kot stał pod drzwiami, garbił się i miauczał. Nie mając ochoty rozmawiać z nim zapukał chłopiec ponownie. Gdyby Rudi był jeszcze dzieckiem zrozumiałby że kot go zawiadamia o nieobecności gospodarzy. Wystał się daremnie pod drzwiami i poszedł do młyna, gdzie mu powiedziano, że młynarz pojechał do leżącego w pobliżu miasta Interlaken i zabrał ze sobą córkę. Miała się tam odbyć nazajutrz wielka uroczystość strzelecka, obliczona na dni ośm, a strzelcy z całej Szwajcarji wyruszyli tłumnie, by wziąć udział w zawodach.
Biedny Rudi musiał wracać przez St. Maurice i Simplon do owej doliny. Ale nie stracił otuchy. Szedł, mówiąc sobie:
— Babeta jest w Interlaken. Daleka to droga gościńcem, ale dużo bliżej przez góry, co nawet przystoi myśliwcowi. Już szedłem tędy będąc chłopcem. Uroczystość zaczyna się dopiero jutro, a potrwa tydzień, przeto zdążę.
Miał na plecach lekki tobołek z odświętną odzieżą, strzelbę na ramieniu, był zdrów i rzeźki, przeto ruszył żwawo, ku śnieżnym szczytom.
Po pewnym czasie minął łańcuch gór i zaczął zstępować w dolinę soczystą i kwietną. Był rozradowany, pełen życia i czuł skrzydła u ramion.
Spieniony potok szemrał, wijąc się doliną. Lodowce połyskiwały srebrzyście, a z dali dolatał odgłos dzwonów witających go niejako. Serce mu uderzyło żywiej i zapadł we wspomnienia, zapomniał nawet o Babecie. Okolica w której się znalazł była przecież jego dawną ojczyzną.
Tędy chodził wraz z innemi dziećmi, tu sprzedawał cudzoziemcom rzeźbione przez dziadka drobiazgi. W domku, gdzie spędził młodość, mieszkali teraz obcy ludzie. Wybiegły doń nieznane mu dzieci, a od jednego malca dostał w podarku szarotkę. Wziął to za dobry znak i pomyślał o Babecie.
Niedługo przybył do Interlaken. Przybrane odświętnie miasto wyglądało wspaniale. Ulice pełne były pięknych domów, hoteli, ocieniały je wysokie drzewa orzechowe, widniały wszędzie kwietne ogródki, aleje, strzelały w niebo wieże kościołów, w dali zaś rysowała się niezrównana w piękności „Jungfrau“, szczyt potężny, osrebrzony lodowcami.
Na ulicach mnóstwo było wykwintnie ubranych mężczyzn i kobiet, cudzoziemców przeważnie, ale Rudi widział także stroje ludowe różnych kantonów Szwajcarji. Strzelcy mieli u kapeluszy numery porządkowe, według których stawali do zawodów. Grała muzyka, rozbrzmiewał śpiew, katarynki i trąbki, nawoływania i rozgwar przepełniały powietrze. Domy i mosty ozdobiono wieńcami i godłami najrozmaitszemi. Flagi i chorągwie powiewały, a nadewszystko strzały padały gęsto. Była to najmilsza dla przybysza muzyka, to też zapomniał rychło, że przybył tu dla Babety.
W strzelnicach pełno było współzawodników, Rudi wmieszał się pomiędzy nich i niebawem zaczął odnosić jedno zwycięstwo po drugiem. Trafiał zawsze w czarny punkt środkowy, tak że pytano o niego wokoło.
— Cóż to za młodzieniec, który mówi tak biegle po francusku i niemiecku jednocześnie?
— Pochodzi podobno z okolic Grindelwaldu! — odpowiedział ktoś.
Rudi miał oczy rozbłysłe szczęściem i odwagą, które to dwie rzeczy zawsze chodzą w parze. Zjednał sobie odrazu przyjaciół i wielbicieli, tak że zapomniał do cna o Babecie.
Nagle czyjaś dłoń spoczęła ciężko na jego ramieniu i ktoś przemówił po francusku:
— Pochodzisz pan z kantonu Wallis, nieprawdaż?
Rudi obrócił się i ujrzał grubego, bogatego młynarza z Bexu, za nim zaś drobną, delikatną Babetę. Młynarz był rozradowany powodzeniem młodego strzelca, a Rudi oniemiał wprost z zachwytu, bo osoba której szukał, odszukała go sama.
Młynarz pochodził z Wallisu i rad był pogawędzić z krajowcem. Przytem uważał się za najlepszego młynarza w swej okolicy, a Rudi był bezsprzecznie najlepszym strzelcem na uroczystości. Podali sobie przeto ręce, a Babeta wyciągnęła też rączkę do młodzieńca, którą ten uścisnął, aż pokraśniała.
Młynarz opowiedział o długiej podróży swej i miastach jakie wraz z córką zwiedzili. Była to istna wycieczka, musieli bowiem jechać koleją, parowcem, a nawet dyliżansem.
— Ja obrałem krótszą drogę, przez góry! — powiedział Rudi. — Wszędzie znajdzie się sposób przejścia.
— Tylko można przytem kark skręcić! — zauważył młynarz. — Zuchwały jesteś, młodzieńcze i może cię kiedyś ten los spotkać.
— Nie spadnie, kto wierzy w swe siły! — odparł Rudi.
Młynarz z córką mieszkali u krewnych, którzy zaprosili do siebie, dzielnego młodzieńca, gdyż i oni pochodzili z kantonu Wallis. Było mu to bardzo na rękę. Szczęście śmiałkom sprzyja, a Bóg daje nam orzechy, tylko każe byśmy je sami gryźli.
Rudi znalazł się jak pośród rodziny, wzniesiono ku czci jego toast, Babeta trąciła się z nim także, on zaś podziękował gorąco za ten zaszczyt.
Wieczorem wyszli wszyscy na przechadzkę po pięknych ulicach, gdzie było mnóstwo okazałych hoteli i cienistych drzew oraz taki ścisk panował, że Rudi musiał podać ramię Babecie. Jął z nią rozmawiać z takiem ożywieniem i tak gorąco wysławiał jej miejsce rodzinne, że mu dłoń uścisnęła w podzięce. Szli sobie jak dobrzy znajomi, a Babeta szydziła potrosze z modnych strojów dam i mężczyzn. Czyniła to zresztą żartem tylko, bowiem jej chrzestną matką była pewna przejezdna Angielka, od której dostała kosztowną szpilkę, zdobiącą właśnie w tej chwili stanik. Otrzymała nawet list od owej starej damy i spodziewała się, że ją spotka tu, w Interlaken.
Usteczka Babety nie zamykały się ani na chwilę, a Rudi słuchał z rozkoszą. Powiedział jej, że był już parę razy w Bex, poznał dobrze młyn, ale nie miał sposobności spotkania jej samej. Dodał, że ostatnim razem przybył umyślnie, by ją zobaczyć, a nie zastawszy, ruszył bez namysłu przez olbrzymie pasmo gór.
Rozgadawszy się wyznał, że jest mu bardzo droga i że umyślnie dla niej przybył na uroczystość strzelecką.
Babeta zamilkła, spłoszona potrosze tem zwierzeniem.
Tymczasem słońce zaszło, a na purpurowem tle rozbłysła wspaniała „Jungfrau“ otoczona wieńcem lasów. Przechodnie stawali pojąc oczy tym widokiem, a Babeta wykrzyknęła:
— Chyba nigdzie nie jest piękniej, niż tu!
— Nigdzie! — zapewnił Rudi, patrząc na nią, potem zaś dodał. — Muszę iść jutro do domu!
— Odwiedź nas w Bex! — szepnęła Babeta. — Ojciec rad będzie!
Dużo dźwigać musiał Rudi, wracając do domu przez wysokie góry. Otrzymał bowiem w nagrodę trzy srebrne kubki, dwie doskonałe strzelby, oraz srebrny dzbanek do kawy, nadający się doskonale na nowe gospodarstwo. Ale bardziej ciężyło coś innego, z czem wracał.
Było chłodno, mglisto, opary osnuły szczyty gór, topory szczękały po lasach, a olbrzymie jedle sunęły w dół, niby lekkie zapałki. Potoki szemrały jednostajnie, a chmury sunęły leniwo po niebie.
Nagle ujrzał Rudi obok siebie dziewczynę, której nie spostrzegł dotąd. Szła w tę samą co on stronę, a oczy jej były dziwne, szklanne, przepastne i szła od nich przedziwna moc.
— Czy masz narzeczonego? — spytał Rudi, gdyż myśli jego krążyły koło tego właśnie zagadnienia.
— Nie mam! — odparła ze śmiechem, ale nie czyniło to wrażenia, że mówi prawdę, potem zaś dodała. — Chodźmy tędy, pocóż nakładać drogi? Skręcimy w lewo!
— By wpaść do szczeliny lodowca! — odparł. — Chcesz być przewodniczką, a nie znasz się na rzeczy.
— Znam dobrze drogę i mam całą przytomność umysłu! — zapewniła. — Natomiast twoje myśli przebywają, widzę, w dolinie. Tutaj, w górach pamiętać trzeba o Władczyni Lodu, która, podobno, nie sprzyja ludziom.
— Nie boję się jej! — zawołał. — Musiała mnie puścić z objęć swych, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, to też ujdę jej mocy teraz, będąc silnym młodzieńcem.
Ciemność zstępowała coraz to większa, padał deszcz ze śniegiem, a droga stawała się coraz to trudniejszą.
— Podaj mi rękę! — rzekła dziewczyna. — Pomogę ci iść w górę! — potem zaś dotknęła go lodowatą dłonią.
— Niema potrzeby! — zawołał. — Nigdy jeszcze nie przyjąłem pomocy kobiety!
To rzekłszy, przyśpieszył kroku, osłonił go tuman śniegu, on zaś posłyszał za sobą śmiech i śpiew dziewczyny. Brzmiało to dziwnie. Była ona może wysłanniczką Władczyni Lodu? Rudi słyszało tem pewnego razu, nocując w górach.
Śnieg ustał, chmury zstąpiły niżej, Rudi nie widział już nikogo, słyszał tylko śmiech i pohukiwanie w dali, a brzmiało to jak głosy duchów.
Dotarł w końcu do grzbietu łańcucha gór, skąd biegła ścieżka w dolinę Rodanu. Ujrzał tuż nad sobą dwie bliskie gwiazdy i wspomniał błyszczące oczy Babety.
— Przynosisz, widzę, do domu, rzeczy godne wielkich państwa! — zawołała wujenka, potrząsając głową, na długiej, okrytej puchem szyi. — Masz szczęście, chłopcze! Muszę cię ucałować!
Rudi pozwolił się całować, ale z miny jego widać było, że z wielkiem zaparciem znosi drobiazgowość starej kobiety i różne przeciwności domowe.
— Jakiż śliczny jesteś! — zachwycała się.
— Nie wierzę w to! — odparł ze śmiechem, ale była mu przyjemną ta pochwała.
— Masz szczęście i basta!
— To prawda! — przyznał.
Od samego powrotu zaczął tęsknić za cichą doliną Bexu.
— Musieli już wrócić! — mówił sobie raz po raz. — Minęły już dwa dni. Pójdę!
Poszedł i zastał młynarza z córką. Przyjęli go mile i złożyli pozdrowienia od krewnych z Interlaken. Babeta była powściągliwa w słowach, ale oczy jej mówiły i to wystarczało w pełni młodzieńcowi. Młynarz gadał zazwyczaj dużo i chciał, by się śmiano z jego konceptów i pomysłów. Tym jednak razem słuchał bacznie opowiadania o przygodach jakie zaznał Rudi, o jego niebezpiecznych wycieczkach, łowach, wspinaniu się po ścianach skalnych, przechodzeniu mostów ze śniegu, którymi wiatry łączą brzegi przepaści. Rudi opowiadał z zapałem o zwyczajach gemz, o szalejącym föhnie i straszliwych lawinach, a oczy jego błyszczały. Czuł dobrze, że coraz bardziej podoba się to młynarzowi, a zwłaszcza, że go zachwyca co mówił o sępie-owczarzu i orle królewskim.
Niedaleko stąd mieściło się gniazdo orle na zrębie skalnym, niemal w powietrzu zawieszone, a pewien Anglik ofiarował młodzieńcowi całą garść złota, jeśliby mu przyniósł żywcem młode orlę. Ale Rudi oświadczył, że wszystko ma swoje granice, orzeł nie pozwoli sobie zabrać pisklęcia, a przedsięwzięcie takie równa się śmierci.
Tymczasem wino płynęło, płynęły też słowa i godziny, a Rudi opuścił dopiero po północy gościnne progi młyna.
Przez krótki jeszcze czas po jego odejściu błyszczało światło okien poprzez gałęzie drzew. Dymnikiem dachu wyszedł kot pokojowy, a wzdłuż rynny zbliżył się doń kot kuchenny.
— Czy znasz ostatnią nowinę? — spytał kot pokojowy. — Odbyły się w młynie tajemne zaręczyny. Ojciec nie wie jeszcze o niczem. Rudi i Babeta deptali się przez cały wieczór nogami pod stołem. Nastąpili i na mnie parę razy, ale nie miauknąłem, by nie zwracać uwagi.
— Ja uczyniłbym to napewno! — odparł kot kuchenny.
— Co wypada w kuchni, nie wypada w pokoju! Ciekawym tylko co na to powie młynarz!
Rudi także był ciekaw co powie młynarz, nie mogąc zaś długo czekać, wsiadł w parę dni potem do omnibusu, kursującego po moście Rodanu pomiędzy kantonami Wallis i Waadt, a jadąc, roił czarowne marzenia, jak zawsze pełen otuchy.
Wieczór, tegoż samego dnia wracał omnibus, siedział w nim Rudi, a kot pokojowy opowiadał towarzyszowi nowości jakie zaszły w młynie.
— Wiesz co się stało? Oto młynarz wie już wszystko! Dziwne zaszły rzeczy. Rudi przyjechał tu i zaczęli wraz z Babetą szeptać sobie coś długo w kurytarzu, tuż pod pokojem młynarza. Leżałem u ich nóg, ale nie zwracali na mnie uwagi.
— Pójdę doń prosto! — rzekł w końcu Rudi. Wszakże mam uczciwe zamiary.
— Czy mam iść z tobą? — spytała Babeta. — doda ci to odwagi.
— Nie brak mi odwagi! — powiedział. — Ale w twej obecności ojciec musi zachować spokój.
Potem otwarli drzwi. Rudi przystąpił mi ogon. Miauknąłem, ale żadne z nich nie słyszało. Weszli, ja zaś skoczyłem przed nimi i siadłem na poręczy fotelu, gdyż chciałem się zabezpieczyć przed nogami tego dzikusa. Teraz jednak jął młynarz używać nóg swoich. Nie obeszło się bez fikania. Kazał mu iść precz, w góry, strzelać do gemz, nie zaś do naszej Babety.
— Cóż jednak mówili? — spytał kot kuchenny.
— Co mówili? Ot, to co się zwykle mówi podczas oświadczyn... Kocham ją, ona mnie kocha... jeśli w garnku jest mleko dla jednego, starczy dla dwojga...
— Ona stoi za wysoko dla ciebie! — krzyknął młynarz. — Stoi na górze złota! Nie dotrzesz tam!
— Nic nie jest tak wysokie, by się doń nie można było dostać! — odparł Rudi śmiało.
— A jednak orle gniazdo mieści się zbyt wysoko dla ciebie! — zauważył młynarz. — Sam mówiłeś, że nie sposób dostać zeń młodego orła! A Babeta stoi wyżej!
— Dostanę oboje! — oświadczył Rudi.
— No, zgoda! Daruję ci Babetę, jeśli mi podarujesz orła! — powiedział młynarz i zaczął się tak śmiać, że mu łzy pociekły, potem zaś dodał: — Dziękuję ci, mój Rudi, za twe wizyty. Jeśli przyjdziesz jutro, nie zastaniesz nikogo w domu. Bądź zdrów!
Babeta powiedziała także:
— Bądź zdrów! — pisnęła jak ślepe kocię i zaczęła płakać!
— Biorę pana za słowo! — rzekł Rudi, potem zaś dodał, zwrócony ku Babecie. — Nie płacz proszę, przyniosę orła.
— Mam nadzieję, że skręcisz kark i że się ciebie pozbędę w ten sposób! — zakończył młynarz.
— Znaczy to tyle co dać komuś kopniaka! — zaopinjował kot pokojowy. — Rudi odjechał, Babeta płacze, a młynarz śpiewa piosenkę niemiecką, jakiej się nauczył w ostatniej podróży. Ja nie przywdzieję żałoby... bo i na cóżby się to zdało!
— Trzeba jednak zawsze zachowywać pozory! — mruknął kot kuchenny.
Nucąc głośno i pohukując wesoło, przyszedł Rudi do przyjaciela swego Vesinanda.
— Musisz mi pomóc! — rzekł mu. — Pójdzie z nami także Nagli. Chcę wybrać z gniazda na skale młodego orła
— Lepiej przyprowadź człowieka z księżyca! To niemal równie łatwe zadanie! — odparł Vesinand. — Doskonały masz dziś humor, widzę!
— Tak! Żenię się niedługo! Ale teraz słuchaj o co idzie.
Za chwilę wiedzieli Vesinand i Nagli wszystko.
— Jesteś zuchwalec! Możesz spaść i zabić się! — powiedzieli.
— Spada ten tylko kto się boi! — odrzekł wesoło.
Wyruszyli o północy, zaopatrzywszy się w drabiny i sznury. Szli przez zarośla, rozpadliny, ruchome głazy i potoki, pnąc się po ciemku coraz to wyżej. Weszli w wąwóz zamknięty niemal prostopadłemi ścianami, górą tylko widniał jaśniejszy pas nieba, pod stopami zaś mieli przepaść z łomocącym wodospadem. Usiedli tu, czekając świtu, gdyż o tej porze wylatywał zawsze orzeł szukać żeru. Trzeba go było naprzód zastrzelić gdyż inaczej nie dostaliby nigdy w swe ręce orlęcia. Czekali przyczajeni, ściskając strzelby i czas im się dłużył bardzo.
Nareszcie zaszumiało w górze i cień ogromny nakrył wąwóz. Dwie lufy skierowały się na czarnego ptaka. Padł jeden tylko strzał. Orzeł strzepnął gwałtownie skrzydłami, potem opuścił się zwolna, jakby chciał wypełnić sobą całą czeluść i porwać myśliwców na dno otchłani. Po chwili znikł w głębi, łamiąc po drodze gałęzie i obalając krzaki.
Trzej przyjaciele wzięli się co żywo do roboty. Związali trzy najdłuższe drabiny, ustawili je na wyrębie skalnym i oparli o przeciwległą ścianę wąwozu. Ale nie dosięgły miejsca, gdzie tkwiło gniazdo, a przestrzeń tę stanowiła gładka, pionowa skała. Po krótkiej naradzie postanowili spuścić z góry dwie drabiny i związać je z poprzedniemi. Po ogromnych wysiłkach udało im się wyciągnąć drabiny na wierzch i rozbujawszy jednym końcem oprzeć o trzy poprzednie. Utworzyło to rusztowanie bardzo chwiejne nad przepaścią, a Rudi powiązał poszczególne jego części, jak się dało, linami. Potem jął pełzać zwolna, niby mucha po słomce. Ale mucha mogła ulecieć w razie pęknięcia słomki, zaś Rudi musiałby niewątpliwie zginąć. W dole kotłowała woda, a z podziemnego pałacu Władczyni Lodu tchnął zimny wiew.
Drabiny sięgały teraz do samego niemal gniazda, ale ostatnia wisiała, cudem niejako na maleńkim wyskoku skalnym, dotykając go poziomo. Rudi przypomniał sobie nauki kota i stosując je, dotarł do gniazda. Tu jednak przekonał się, że nie może w nie spojrzyć, tylko ręką sięgnąć w głąb. Po chwili natrafił na sporą, mocną gałęź, chwycił ją, wspiął się i legł piersiami na gnieździe.
Jednocześnie jednak owiał go szkaradny fetor zgnilizny. Szczątki gemz, owiec i ptaków cuchnęły niezmiernie. Zawrót głowy wyciągnął doń szpony, a na skraju gniazda usiadła Władczyni Lodu, patrząc nań złowrogo i szepcąc:
— Mam cię!
W kącie siedziało skulone orlę, które nie umiało jeszcze latać. Rudi chwycił jedną ręką brzeg gniazda, drugą zaś zarzucił na ptaka pętlę. Wziął go żywcem, oplątawszy sznurem nogi i całe ciało. Potem przerzucił go przez plecy, tak że wisiał pod nim i z wielkim trudem stanął na najwyższym szczeblu drabiny.
— Trzymaj się i nie bój, a nie spadniesz! — tak brzmiała stara nauka. Rudi uczynił to, schodził, nie bał się i nie spadł.
Na koniec uczuł, że dotyka stopą twardej skały i huknął wesoło, aż echa odpowiedziały.
— Proszę, oto jest rzecz, której pan chciał! — rzekł Rudi, stawiając w pokoju młynarza wielki kosz. Gdy go odkrył, wyjrzała głowa ptaka o żółtych, czarno obramionych oczach, które połyskiwały dziko, a dziób rozwierał się do kąsania. Szyja młodego orła była czerwona i pokrywał ją brunatny, rzadki puch.
— Złapałeś go? — krzyknął młynarz.
Babeta wydała również okrzyk i cofnęła się, niezdolna odwrócić oczu od orlęcia i śmiałka, który go przyniósł.
— Dokazałeś swego! — rzekł młynarz po chwili.
— A pan dotrzymasz, jak zawsze, słowa! — odparł Rudi.
— Czemuż u licha nie skręciłeś karku?
— Bo trzymałem się mocno! Czynię to dalej i nie puszczam Babety.
— Nie masz jej jeszcze! — powiedział młynarz i roześmiał się, co było, jak wiadomo, dobrym znakiem.
— Wyjmijmy naprzód orlę z koszyka. Wytrzeszcza na nas oczy, aż ciarki przechodzą. Gdzież złapałeś tego potwora?
Rudi opowiedział wszystko, a oczy słuchającego młynarza stawały się coraz to większe.
— Będąc tak odważnym, możesz przy swojem szczęściu wyżywić trzy żony! — powiedział w końcu.
— Dziękuję serdecznie! — zawołał młodzieniec.
— Ale Babeta jeszcze nie twoja! — oświadczył młynarz, klepiąc poufale po ramieniu młodego myśliwca.
— Czy znasz ostatnią nowinę? — spytał kot pokojowy, towarzysza kuchennego. Oto Rudi przyniósł nam młodego orła i chciał go wymienić na Babetę. Potem pocałował ją przy ojcu, co się równa oficjalnym zaręczynom. Stary nie fikał wcale, schował pazury, odprawił popołudniową drzemkę, oni zaś siedzą sobie na kanapie i gadają. Myślę, że nie skończą do samych świąt Bożego Narodzenia.
I rzeczywiście nie mogli się dość nagadać. Nastała jesień, potem zima, śnieg spiętrzył się w górach, mróz powiększył znacznie wspaniały pałac Władczyni Lodu, strojąc go w girlandy i filary, drzewa przybrały białą szatę, ona sama jeździła po śnieżnych rozłogach, a Rudi siedział ciągle w młynie i rozmawiał z Babetą. W lecie miało się odbyć wesele, a wszyscy tyle o niem mówili, że huczało w uszach. Babeta promieniała, piękna i świeża jak wiosna, której z dnia na dzień wyglądali wszyscy.
— Pojąć nie sposób, — rzekł kot pokojowy — jak mogą tak ciągle siedzieć pochyleni nad sobą. Jednostajne ich miauczenie drażni mnie niewymowmie!
Czasu wiosny, kiedy wszystko rośnie, zieleni się i kwitnie, legiwała Władczyni Lodu wysoko na skraju ogromnego pola śniegowego. Spadały stąd kaskady w dół, ona zaś posyłała tam spojrzenia, przyglądając się mrówczej pracy ludzi.
— To są siły ducha! — mówiła do siebie. — Te robaczki pysznią się siłami ducha! A jednak starczy rzucić mi stąd garść śniegu, by unicestwić całe ich dzieło. Patrzyła złowrogo w dolinę, skąd dolatał łoskot, grzmot wybuchów towarzyszących wysadzaniu skał dla budowy tunelów i zakładania nowych dróg.
— To są krety! — powtarzała Władczyni Lodu. — Jakże nikłe ich hałasy! Czemże są wobec huku lawin moich, gdy przebudowuję, lub powiększam moje pałace?
Ujrzała nad lokomotywą pióropusz dymu pociągu i wąż wagonów sunący po szynach.
— Zabawiają się we władców świata! — rzekła do siebie. — Ufają siłom ducha, a przecież istnieją wyłącznie tylko siły natury potężnej.
Zaśmiała się, aż echa poszły wokoło.
— Spada lawina! — powiadali sobie ludzie w dolinach. Ale śmieli się wesoło, ufni, iż opanować mogą morze, góry i cały świat, iż zawładną kiedyś w pełni siłami przyrody.
W tej chwili ukazało się towarzystwo wędrowców na lodowcu, gdzie leżała Władczyni. Związani byli razem linami, chcąc tworzyć niejako jedno, wielkie ciało na ogromnej płaszczyźnie, pokrytej rozpadlinami i szczelinami.
— Robactwo! — mruknęła i odwróciła się od nich.
Doliną sunął pociąg. Władczyni Lodu dostrzegła każdego z podróżnych, jedni siedzieli sami, jak królowie, inni tłoczyli się w ciasnych wozach, spali, a gdy smok parowy stawał, wychodzili i szli swoją drogą.
— To myśli ludzkie wędrują po świecie! — zaśmiała się Władczyni Lodu.
— Znowu lawina! — powiedzieli sobie ludzie.
— Na nas nie spadnie! — zawołało dwoje młodych, para zakochanych, którzy jechali właśnie.
Był to Rudi i Babeta, a towarzyszył im młynarz.
— Jadę jako pakunek! — żartował. — Jako zło konieczne!
— Siedzą sobie spokojnie! — rzekła Władczyni Lodu. — Zabiłam mnóstwo gemz, miljony alpejskich róż wyrwałam z korzeniami! Tępię wszystko, myśli i siły ducha! Nie ujdzie mi nikt!
Zaśmiała się.
— Znowu spadła lawina! — powiedzieli sobie ludzie.
Matka chrzestna Babety mieszkała nad Jeziorem Genewskiem. Była to dostojna Angielka, miała trzy córki i młodego kuzyna. Przybyli niedawno wszyscy pięcioro, ale młynarz odwiedził ich już, zawiadamiając o zaręczynach córki, opowiadając o Rudim i młodym orle, co się rozniosło po całej okolicy, a Anglicy zainteresowani byli młodą parą, oraz młynarzem samym. Zaprosili wszystkich troje, a ci przyjąwszy zaproszenie jechali właśnie z wizytą.
Z małego miasteczka, Villneuve na krańcu jeziora ruszyli statkiem do Vernex, tuż pod Montreux. O miejscowości tej wiedzą wszyscy, tu bowiem, pod cieniem drzew orzechowych pisał słynny poeta Byron swój poemat o nieszczęsnym więźniu, zamkniętym w zamku Chillon, zaś w pobliskiem Clarens przechadzał się pod płaczącemi wierzbami wielki myśliciel Rousseau, dumając o swej Heloizie. Płynie tu Rodan, tworząc wysepki, jednę z nich, maleńką, kazała pewna staruszka, przed stu kilkudziesięciu laty, obwałować kamieniem, użyźnić oraz obsadzić akacjami.
Było to miejsce rozkoszne i Babeta radaby była, zwiedzić je, ale statek popłynął do Varnex.
Udali się w górę, ścieżką przez winnice ocienione drzewami figowemi, wawrzynami i cyprysami. W połowie wysokości stał hotel, gdzie mieszkała matka chrzestna.
Przyjęci zostali bardzo serdecznie. Stara dama o uśmiechniętej pogodnej, okrągłej twarzy, przypominać musiała w młodości anioła, teraz miała atoli siwe włosy. Córki miały kształty smukłe i zręczne ruchy, kuzyn, biało ubrany, nosił bardzo bujne, rude bokobrody i z samego zaraz początku zaczął nadskakiwać Babecie.
Na wielkim stole leżały zdobnie oprawne książki, nuty i rysunki, a przez otwarte drzwi balkonu przepiękny słał się widok wokoło po jeziorze, odbijającem w sobie góry Sabaudji, lasy, miasteczka i wsie.
Zazwyczaj śmiały, wesoły i pewny siebie Rudi czuł się tu nieswój i chodził jak po grochu. Czas mu się dłużył wielce i był znudzony. W końcu postanowiono iść na przechadzkę, ale i teraz poruszali się wszyscy tak wolno, że musiał pilnie uważać by im dotrzymać kroku. Towarzystwo skierowało się do starego, ponurego zamku Chillonu, gdzie oglądano więzienie, łańcuchy i pal męczeński nieszczęśliwego skazańca, o którym pisał Byron. Pokazano im także drzwi w podłodze, któremi go strącono w jezioro. Rudi miał wrażenie, że sam znosi tortury i patrzył z utęsknieniem w kierunku małej wysepki akacjowej na wodzie. Natomiast Babeta była w doskonałym humorze. Opowiadała potem, że się bawiła wyśmienicie, a kuzyn przypadł jej bardzo do gustu.
— Paple jak najęty! — powiedział opryskliwie Rudi, a słowa te dotknęły Babetę niemile.
Na pamiątkę pobytu w Chillonie podarował jej Anglik książeczkę. Był to poemat Byrona „Więzień Chillonu“ w przekładzie francuskim, tak że mogła czytać.
— Wiersze są ładne! — zauważył Rudi. — Ale ten rudy młokos o wylizanych jakby włosach wcale mi się nie podoba!
— Wygląda, jak pusty worek z mąki! — dorzucił młynarz i roześmiał się z własnego dowcipu. Rudi mu zawtórował, rad temu porównaniu.
Rudi przybył w parę dni potem do młyna i zastał rudego Anglika. Babeta stawiała właśnie przed nim smarzone pstrągi, własnoręcznie przystrojone pietruszką, bardzo apetycznie wyglądające. Było to zgoła niepotrzebne. Czegóż zresztą chciał tutaj ten Anglik i co miał do roboty? Zazdrość narzeczonego ubawiła Babetę. Poznała teraz bowiem również słabą stronę jego serca. Kochała go mocno i nad wszystko w święcie, a jednocześnie cieszyło ją, że się chmurzy i wpada w coraz większą wściekłość. Był to objaw miłości jego. Nie było to rozsądnie ze strony Babety, ale miała ledwo ośmnaście lat. Nie brała też pod rozwagę wrażenia, jakie jej postępowanie uczyni na młodym Angliku. W każdym razie nie przystało ono świeżo zaręczonej córce czcigodnego młynarza.
Młyn stał nad sporym, rwącym potokiem, którego woda przeprowadzona szeroką rynną spadała na koło. Mocne belki, z których ją zbudowano, śliskie były, gdyż nadmiar wody przelewał się zazwyczaj górą. Trudnem było zadaniem dostać się tedy do młyna, a na taki właśnie pomysł wpadł Anglik. Jak zawsze biało ubrany udał się tam nocą, nęcony światłem błyszczącym w pokoiku Babety. Mało wprawny w wycieczki tego rodzaju omal nie spadł parę razy, ale w końcu zdołał dojść. Przemoczony i powalany wlazł na starą lipę, dotykającą konarami okna dziewczyny i zahukał jak sowa, gdyż głos tego ptaka umiał nieźle naśladować.
Babeta wyjrzała przez przejrzyste firanki, a na widok białego człowieka, domyśliła się wszystkiego i uczuła w sercu strach, oraz gniew. Coprędzej zgasiła światło i zamknęła lepiej okno, nic sobie nie robiąc z tych sygnałów przybysza.
Przyszło jej na myśl, że straszna by to była rzecz, gdyby teraz nadszedł Rudi. I tak się stało. Zabrzmiały ostro głośne słowa, zbierało się na bójkę.
Przerażona Babeta otworzyła okno, zawołała narzeczonego i poprosiła, by odszedł.
— Chcesz, bym odszedł? — odkrzyknął ze złością. — Więc jest to ułożona schadzka! Czekasz na kogoś lepszego niż ja! Wstydź się Babeto!
— Szkaradny jesteś! — powiedziała. — Nienawidzę cię! — i wybuchła płaczem gwałtownym. — Idź sobie precz!
— Nie zasłużyłem na to! — odparł, ale odszedł zły i rozpłomieniony. Serce palił mu żar ogromny.
Babeta padła na łóżko i płakała długo.
— Tak bardzo go kocham! — jęczała. — A on może mnie podejrzywać!
Ogarnęła ją złość i dobrze się stało, gdyż inaczej byłaby odczuła wielki ból.
Po chwili zwyciężyła beztroska młodości i zasnęła głęboko.
Rudi opuścił Bex i ruszył do domu przez góry i lodowce, kędy panuje Władczyni Lodu. Wyniosłe drzewa dolin wydawały mu się stąd marne i liche, jedle ponure mu dziś były, kolbą strzelby rozgniatał błękitne szarotki.
Po pewnym czasie spostrzegł dwie gemzy, stąpające zwolna po śniegu. Były jednak poza doniosłością strzału, przeto zaczął biec co sił. Nagle otoczyła go mgła i znalazł się pod stromą ścianą skalną. Jednocześnie nastała gwałtowna ulewa.
Uczuł straszne pragnienie, krew mu biła do głowy i wstrząsał nim dreszcz. Jął szukać w torbie pożywienia, ale zapomniał je zebrać, wyruszając z Bexu. Po raz pierwszy w życiu poznał co słabość i znużenie. Miał ochotę paść na śnieg i spać. Ale ulewa zmusiła go do szukania jakiejś schrony.
Nagle ujrzał szałas, przyparty do skały. W progu stała dziewczyna, którą w pierwszej chwili wziął za Anetkę, córkę nauczyciela. Wydało mu się, że ją poznał gdzieś, w okolicy Grindelwaldu, owego wieczoru, kiedy to wracał z uroczystości strzeleckiej w Interlaken.
— Skądżeś się tu wzięła? — spytał.
— Tu mieszkam! — odparła. — Pasę trzody moje.
— Trzody? — zawołał ze śmiechem. — Wszakże niema tu nic prócz śniegu i skał.
— Mylisz się! — odparła. — Ot, tam, poniżej są przepyszne pastwiska i nikt mi tu nie kradnie owiec moich.
— Odważna jesteś!
— Podobnie jak ty!
— Jeśli masz mleko, daj mi się napić! — poprosił. Mam wielkie pragnienie.
— Mam coś lepszego niż mleko! — odparła. — Byli tu wczoraj turyści i zostawili pół flaszki wina. Ja nie pijam nigdy, a oni nie wrócą, przeto niech ci służy.
Przyniosła wino, napełniła drewniany kubek i podała mu.
— Doskonałe! — zawołał. — Nie piłem jeszcze tak ognistego wina!
Oczy mu rozbłysły, krew zaczęła krążyć żywo, przepadły gdzieś smutki i utrapienia.
— Ach! Wszakże jesteś Anetka, córka nauczyciela! — wykrzyknął. — Tańczyliśmy ze sobą! Daj mi całusa!
— Pocałuję cię, jeśli mi dasz pierścień z swego palca.
— Zaręczynowy pierścionek?
— Tak! O niego mi właśnie idzie! — odrzekła, nalała powtórnie kubek i przytknęła mu do ust. Wino go rozpłomieniło, zapomniał o wszystkiem. Objął dziewczynę ramieniem i spojrzał jej głęboko w oczy. Była to niby Anetka i jednocześnie jakby nie ona, a przypominała też żywo ową zjawę półziemską, którą spotkał w powrocie z Interlaken. Usta ich się zwarły, a Rudi uczuł rozkosz i ból jednocześnie. Na sekundę podniosła go moc jakaś wysoko, w górę i cisnęła znowu w dół, na dno lodowej przepaści. Odzyskawszy zmysły zobaczył skały, śniegi pustkę. Szałas znikł i dziewczyna znikła. Zrozumiał, że go pocałowała Władczyni Lodu. Zadrżał z zimna, uczuł wielkie osłabienie i zemdlał.
Po chwili przyszedł do siebie i spostrzegł, że niema na palcu zaręczynowego pierścionka. Strzelba leżała w śniegu. Spróbował strzelić, ale nabój zamókł. Strasznie tu było, gdzieś w dole huczały wodospady i grzmiały lawiny, a wiedział dobrze, że tuż obok siedzi przyczajony Zawrót Głowy i czeka by rzucić się na bezbronną ofiarę.
Tymczasem w młynie płakała rzewnie Babeta. Rudi nie pokazał się już od dni sześciu. A przecież powinien był wiedzieć, że go kocha nadewszystko w świecie.
— Ludzie robią głupstwa niesłychane! — powiedział kot pokojowy, kuchennemu. — Rudi i Babeta zerwali ze sobą. Ona płacze, on zaś nie myśli o niej wcale.
— Nie podoba mi się to! — odparł kot kuchenny.
— I mnie też! Ale pocóż się martwić? Babeta może wyjść poprostu za rudego Anglika. I on jednak nie pokazał się tutaj od owego wieczoru, kiedy chciał wejść na dach.
Tymczasem Rudi dumał w domu nad wszystkiem co się stało. Poznał, że opanowały go jakieś moce nie z tej ziemi, uczuł żal iż tak łatwo pozbył się pierścionka zaręczynowego i przyszedł do przekonania, iż Babeta nie była winna nocnej wycieczki rudowłosego Anglika.
Postanowił pójść do niej i wyjaśnić wszystko.
Odprawili obopólną spowiedź, przypieczętowali ją pocałunkiem i okazało się, że winnym jest sam tylko Rudi, albowiem zwątpił w wierność Babety. Babeta palnęła mu kazanie i na tem się skończyło. Rudi twierdził jednak dalej, że rudy Anglik jest nieznośnym gadułą i zażądał, by Babeta spaliła uroczyście otrzymaną odeń książkę, w celu zniszczenia wszelkich wspomnień. Stało się wedle jego woli.
— Wszystko w porządku! — rzekł kot pokojowy. — Rudi wrócił, pogodził się z Babetą i teraz oboje szczęśliwi są, jak nigdy jeszcze dotąd.
— Słyszałem tej nocy — odparł kot kuchenny — jak szczury twierdziły, że szczęście polega na tem, by zjadać świece łojowe i starą słoninę. Komuż tedy wierzyć, szczurom, czy zakochanym?
— Ni jednym, ni drugim! — oświadczył kot pokojowy.
Zbliżał się dzień ślubu zakochanych, ale miano go święcić nie w Bex, w domu młynarza, tylko u matki chrzestnej, w Villeneuve pod Montreux, a młynarz nastawał na spełnienie woli starej damy, wiedząc jaki podarek ślubny sposobi dla jego córki.
W przeddzień ślubu wyruszyli tedy statkiem rano, by matka chrzestna miała czas przystroić należycie oblubienicę.
— Odbędą się tu pewnie poprawiny w młynie! — powiedział kot pokojowy. — Inaczej cała rzecz nie warta byłaby jednego miauknięcia!
— Niezawodnie będzie tak! — oświadczył kot kuchenny. — Zarżnięto kaczki, oskubano gołębie, a cała gemza wisi na ścianie. Ślinka idzie do ust na ten widok. Jutro wyjeżdżają.
Rudi i Babeta tego wieczoru siedzieli obok siebie w młynie po raz ostatni jako narzeczeni, a zachodzące słońce rozpłomieniało szczyty Alp i brzmiały dzwony.
Słońce zaszło, chmury opadły nisko nad dolinę Rodanu. Uderzył straszliwy wicher, nadlatujący od strony Afryki. Gdy ustał, cicho było przez czas pewien, poszarpane chmury układały się w różne, fantastyczne postacie. Wezbranym strumieniem płynęła wyrwana jodła. Potem księżyc oświecił białe szczyty, a z wyżyn tych jęła wysyłać Władczyni Lodu różne widziadła nocne, na postrach śpiącym za ścianami domów.
Babeta miała dziwny sen.
Wydało jej się, że jest już dawno po ślubie. Rudi poszedł na gemzy daleko, w góry, ona siedzi we młynie, a obok niej rudy Anglik. Oczy jego błyszczały tak ogniście, a słowa tak brzmiały słodko, że gdy ją ujął za rękę pójść z nim musiała. Wyruszyli kędyś w obczyznę, a ciągle szli na dół. Babeta czuła, że wielki ciężar uciska jej serce, że się dopuszcza wielkiego grzechu przeciw mężowi i Bogu. Nagle spostrzegła, że jest sama, opuszczona, suknie potargały ciernie, włosy jej okryła siwizna. Przepojona bólem spojrzała wzwyż i zobaczyła, że na cyplu skały stoi Rudi. Wyciągnęła doń ramiona, ale nie śmiała wołać. Zresztą byłoby to daremne, gdyż nie był to on sam, ale tylko kij alpejski z kurtką i kapeluszem, zwyczajem myśliwskim ustawiony w celu zmylenia czujności gemz. Zdjęta rozpaczą zaczęła się modlić i wołać:
— Ach! Czemuż nie umarłam w dniu najszczęśliwszym, w dniu ślubu mego? O Boże! Byłoby najlepsze dla mnie i dla niego! Któż zdoła przeniknąć przyszłość swoją?
Potem rzuciła się w przepaść! Pękła jakaś struna i jęknął ton żałobny...
Sen pierzchnął. Babeta miała jednak wrażenie, że śniła o czemś strasznem i że wmieszany był w to ów rudowłosy Anglik, którego nie widziała od całych już miesięcy, nie myśląc też o nim wcale. Zadumała się nad tem czy go spotka na weselu w Villeneuve i lekki cień przebiegł jej uroczą twarzyczkę. Zmarszczyła brwi na chwilę, ale zaraz uśmiech powrócił. Był to wszakże najpiękniejszy dzień jej życia, dzień zaślubin z ukochanym!
Zeszła do izby mieszkalnej i zastała już oblubieńca oraz ojca, który radował się wraz z nimi szczerze. Niebawem ruszyli w drogę.
Pod wieczór tegoż dnia przybyli do Villeneuve i pokrzepili się w gospodzie, potem młynarz urządził sobie drzemkę, a młodzi wyszli na świat, minęli miasteczko i ujrzeli niebawem ponury Chillon, którego mury odbijały się w ciemnych wodach jeziora. W pobliżu widniała też mała wysepka obsadzona akacjami, podobna kiści kwiatów.
— Jakże tam musi być uroczo! — zawołała Babeta, ogarnięta chętką dostania się na wysepkę.
Życzenie to mogło się ziścić łatwo, gdyż u brzegu stała łódka. Nie było w pobliżu nikogo, by spytać o zezwolenie, przeto wsiedli poprostu i pojechali.
Po kilku minutach stanęli na wysepce, która była tak mała, że ledwie starczyło miejsca na potańczenie ze sobą.
Obrócili się parę razy wokoło, potem zaś usiedli pod akacjami, rozmawiając, zaglądając sobie w oczy i podziwiając zachód słońca.
Ściemniało się coraz bardziej, a śnieżne szczyty płonęły na tle granatowego nieba. Takiego widoku nie mieli do tej pory. Uczuli, że niczego więcej ziemia dać chyba nie może.
— O jakże Bóg jest dobry! — zawołał Rudi.
— Jakże jesteśmy szczęśliwi! — odpowiedziała Babeta.
Rozebrzmiały dzwony wieczorne z gór okolicznych i dolin, oni zaś siedzieli pełni zachwytu i marzyli o bliskiej chwili zaślubin.
Nagle ujrzała Babeta, że prąd wody porwał ze sobą czółno, które zapomnieli przywiązać do brzegu.
— Łódka odpływa! — zawołała, a Rudi odparł:
— Pochwycę ją zaraz!
Zrzucił kurtkę, trzewiki i skoczył do wody i zaczął zwinnie pływać.
Krystaliczna toń jeziora zimną była jak lód. Wiał od niej zamróz lodowca. Rudi spojrzał w głąb i wydało mu się, że widzi tam pierścień złoty na dnie. Wspomniał straszny pierścień zaręczynowy. Pierścień rósł coraz to bardziej, tworząc złotą ramę przedziwnego krajobrazu. Był tam jakby przedziwny pałac lodowy, pełen sal, grot, rozpadlin, a zaludniało go mnóstwo postaci. Wszyscy młodzi strzelcy, którzy poginęli w górach, dziewczęta przepadłe w szczelinach lodowców, starsi mężczyźni i kobiety, słowem wszyscy którzy stali się ofiarami nieszczęścia, żywi teraz i uśmiechnięci patrzyli na płynącego.
Z podziemi tętniły dzwony. Rudi ujrzał krystaliczny tron, na nim zaś Władczynię Lodu. Po chwili wstała, uniosła się wzwyż i pocałowała go w nogi. Uczuł dreszcz straszliwy, jakby wstrząsł nim prąd elektryczny coś niby lód i płomień zarazem sparzyło go nagle.
— Mój jesteś! — zabrzmiało z głębiny. — Całowałam twe usta, gdyś był malcem, teraz ucałowałam stopy twoje. Cały jesteś moją własnością!
Usłyszał wyraźnie te słowa i nie zdolny oprzeć im się, zatonął w przejrzystej fali.
Cisza nastała. Umilkły dzwony wraz z ostatnim rozbłyskiem światła na górach. Śmierć zawładnęła szczęściem.
Biedna Babeta widziała co się dzieje. Sama jedna, opuszczona na wyspie, w ciemną pogrążoną noc. W dodatku rozszalała się wichura, zaczęły bić pioruny, wreszcie lunął deszcz, ludzie przybiegli nad brzeg, by zabezpieczyć łodzie.
— Gdzież oni być mogą teraz? — dumał młynarz.
Babeta siedziała skulona, bez ruchu, ochrypła od krzyku i zawodzeń.
Przypominała sobie opowiadanie narzeczonego o tragicznej śmierci jego matki oraz własnej przygodzie i westchnęła rozpacznie:
— Porwała go Władczyni Lodu!
W tej chwili zajaśniała błyskawica, a przerażona Babeta ujrzała straszliwą mocarkę. Stała na wzburzonych falach, zaś u jej stóp, leżały zwłoki młodego chłopca.
— Mój jest! — wykrzyknęła i zaraz wszystko zatonęło w ciemnościach.
Nagle wspomniała nieszczęsna sen swój i własne słowa. Wszakże sama uznała za rzecz najlepszą śmierć w momencie najwyższego szczęścia!
Minęło lat parę. Jezioro leżało spokojne, przejrzyste, jak dawniej. Winogradowe jagody nęciły oczy, po zwierciadlanej toni sunęły łódki o białych żaglach. Do Chillonu wiodła teraz kolej żelazna. Na każdej stacji wsiadali i wysiadali podróżni z czerwonemi książkami w rękach. Były tam opisy wszelkich ciekawości całej okolicy, znalazł się też opis tragicznej wycieczki młodej pary na akacjową wysepkę. Wszystko, nawet rozpacz Babety najdokładniej przedstawiono. Nie było tylko nic o późniejszem jej życiu. Młyn przeszedł w inne ręce, ona zaś mieszkała w pięknym domku przy stacji i spozierała na góry, gdzie ongiś polował na gemzy jej narzeczony.
Uspokoiła się z biegiem lat i poznała, iż Bóg objawił jej we śnie prawdę istotną. Pogodzona z wolą jego, żyła długo jeszcze po strasznem przejściu.