Władczyni lodu (Andersen, przekł. Mirandola)/Podróż do nowej ojczyzny

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Władczyni lodu
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Iisjomfruen
Źródło skany na Commons
Inne Cała baśń
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OPOWIEŚĆ DRUGA.
PODRÓŻ DO NOWEJ OJCZYZNY.

Rudi osięgnął ósmy rok życia, a właśnie w tym czasie postanowił go zabrać do siebie wuj, mieszkający w dolinie Rodanu, po drugiej stronie Alp. Dziadek wiedział, że tam otrzyma chłopiec lepsze wykształcenie i do czegoś dojdzie, to też nie sprzeciwiał się tym planom wcale.
Mając odejść, jął się Rudi żegnać z tymi, którzy pozostawali i zaczął od starego psa, Ajoli.
— Ojciec twój, — powiedział Ajola — był pocztyljonem, ja zaś psem pocztowym. Podróżowaliśmy zawsze razem, znam przeto psy i ludzi po obu stronach gór. Zazwyczaj milczę, dziś atoli muszę ci coś opowiedzieć. Sam wszystkiego dobrze nie rozumiem i dlatego noszę się z tem oddawna. Tyle jeno zrozumiałem, że losy psów i ludzi niesprawiedliwie są rozdzielone na tym świecie. Nie wszyscy mogą siedzieć na miękkich poduszkach i zapijać mleko. Pewnego dnia zobaczyłem psa w karecie pocztowej. Siedział obok swej pani, która go poiła, jak dziecko z flaszki. Potem podawała mu pierniki, gdy je zaś obwąchał tylko, jeść nie chcąc, spożywała sama. Ja zaś biegłem obok karety, w skwarze słońca, głodny, jak tylko może być głodnym pies i przeżuwałem własne myśli. Doszedłem do przekonania, że nie wszystko w porządku na tym świecie. Dobrzeby było dostać się do karety pić mleko i zjadać pierniki, ale nie sposób tego dokonać szczekaniem, ni przymilaniem się.
Ajola skończył, a Rudi objął go za szyję i pocałował w sam mokry nos. Potem chciał uściskać kota, ale tenże nie znosił pieszczot.
— Jesteś zbyt silny, — rzekł mu — a drapać cię nie chcę. Idź w góry! Wszakże cię wyuczyłem jak się to robi. Nie myśl, że spadniesz, a wszystko pójdzie dobrze!
Powiedziawszy to uciekł, gdyż nie chciał, by Rudi wyczytał w jego oczach, iż go martwi rozłąka.
Po podłodze biegały kury. Jedna z nich utraciła ogon, gdyż pewien cudzoziemiec strzelił do niej, sądząc, iż jest drapieżnym ptakiem.
— Rudi jedzie poza góry! — rzekła.
— Zawsze mu pilno! — odparła druga. — Ja zaś nie lubię scen pożegnalnych!
Potem wybiegły szybko na pole.
Rudi pożegnał się także z kozami, one zaś beczały smutnie.
Towarzyszyli mu dwaj dzielni przewodnicy idący właśnie w tę samą stronę. Była to bardzo uciążliwa wycieczka dla tak małego chłopca, ale Rudi miał dość sił i męstwa.
Leciały za nim przez czas długi jaskółki z gniazdka pod dachem dziadka i ćwierkały na pożegnanie. Szli wzdłuż rwącego potoka, który wypływał z grindelwaldzkiego lodowca, przeprawiając się nieraz po pniach drzew olchowych i odłamach skał. Potem podeszli w górę i stanęli na samym lodowcu.
Rudi wspinał się na skały, pełzał na czworakach, oczy mu błyszczały z zachwytu, a podkutemi trzewikami wybijał ślady, jakby chciał je pozostawić na zawsze.
Szli coraz to wyżej po lodowcu, wśród zwałów lodu i skał. Rudi wspomniał przelotnie przygodę swoją w szczelinie i stratę matki, zaraz jednak zajęło go to na co patrzył
Towarzysze podawali mu czasem ręce i pomagali, on jednak nie czuł znużenia i szedł pewnie, jak gemza. Widoki zmieniały się ciągle. Nagie skały, lód, niska kosodrzewina, to znów soczyste, zielone pastwiska, wszystko to zajmowało chłopca bardzo. W dali widać było szczyty, znane dobrze mieszkańcom gór, jak „Jungfrau“, „Mnicha“, „Eiger“ i inne. Lodowce stykały się tu niemal ze sobą, tworząc jedno królestwo Władczyni Lodu, która, jak wiadomo, czyha jeno na to, by schwytać człowieka i pochłonąć go. Słońce prażyło, śnieg raził oczy, a na całej jego powierzchni błyszczały błękitnawe punkty, niby djamenty.
Na śniegu widział Rudi nieraz mnóstwo owadów, przeważnie pszczół i motyli zaniesionych wiatrem na te wyżyny, gdzie musiały zginąć. Czasem podnosiły się groźnie chmury i szalały w oddali burze, im jednak sprzyjało szczęście i mieli pogodę.
Noc spędzili w kamiennym, opustoszałym budynku, gdzie rozniecili ognisko i zgotowali ciepły korzenny napój. Mały Rudi dostał również swą porcję, potem zaś dwaj przewodnicy zakurzyli fajki i zaczęli rozpowiadać o tajemnicach Alp, o dziwnych, potwornych wężach, bezdennych jeziorach, zjawach nocnych, duchach, które unoszą ludzi przez powietrze, aż do przedziwnego miasta Welecji, o dzikich pasterzach, pędzących czarne woły i owce halami. Nie widziano ich, coprawda, ale wielu słyszało beczenie i ryk trzód oraz brzęk dzwonków. Rudi nadsłuchiwał ciekawie i wydawało mu się, że z dali dolata w istocie ów ryk złowrogi. Starsi również usłyszeli go w końcu i powiedzieli chłopcu, by nie spał.
Okazało się niedługo, że był to wiatr halny, zwany tutaj „Föhn“. Szalał straszliwie, a często, jak opowiadano, wyrywa on drzewa ogromne, łamie je, przenosi szałasy na drugi brzeg potoków, niczem figurki szachowe.
Po godzinie ustała burza i wszyscy zasnęli twardo, po całodziennem zmęczeniu.
Ruszyli dalej o świcie. Rudi zobaczył nowe góry, lodowce i śnieżne pola. Przekroczyli już granicę kantonu Wallis i znaleźli się na przeciwległym stoku, jednakże daleko jeszcze od celu podróży. Mijali coraz to nowe rozpadliny skalne, pastwiska, ścieżki, spotykali też odmiennych ludzi. Pośród nich zobaczył Rudi dziwne postacie. Byli to tak zwani głuptacy, czyli kretyni, o wstrętnych, nalanych, żółtych twarzach i wielkich wolach, wiszących u szyi. Spoglądali oni bezmyślnie na idących i kroczyli ospale, a niezdarnie. Najobrzydliwsze były kobiety. Chłopiec zaczął dumać, jakich ludzi zastanie w nowej ojczyźnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Franciszek Mirandola.