Władczyni lodu (Andersen, przekł. Mirandola)/Babeta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Władczyni lodu
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Iisjomfruen
Źródło skany na Commons
Inne Cała baśń
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OPOWIEŚĆ CZWARTA.
BABETA.

Najlepszym łowcą gemz w całym kantonie został nie zaprzeczalnie Rudi. Wystrzegały się go też bacznie. Natomiast nie wystrzegały się go dziewczęta, gdyż był ślicznym chłopcem, a nawet stare baby były mu życzliwe, gdyż je witał zawsze miłym uśmiechem, jak najmłodsze. Był śmiały, wesoły, ogorzały, miał białe zęby, a czarne błyszczące oczy. Skakał w lodowatą wodę, pływał jak ryba, pełzał po skalnych ścianach, jak ślimak, mięśnie jego były stalowe, a skoków wyuczył się zrazu od kota, potem zaś od gemz. Uznano go za najlepszego przewodnika i mógłby dojść do znacznego majątku. Nie brał się natomiast do bednarstwa, chociaż znał je od wuja. Zamiłowanie do polowania na gemzy przynosiło mu sporo grosza, tak że nie było w całej okolicy lepszego kandydata na małżonka. Dziewczęta marzyły o nim we śnie i na jawie.
W pobliżu miejscowości Bex, stał pośród wielkich drzew orzechowych, nad rwącym potokiem, dom bogatego młynarza Müllera. Był to okazały budynek trzy piętrowy z wieżyczkami, kryty łupkiem i blachą, a na najwyższej wieży świeciła chorągiewka w kształcie strzały przeszywającej jabłko. W młynie panował wielki dostatek. Każdy malarz, który ujrzał to wszystko chwytał pędzel, by malować, ale samej córki młynarza, Babety, nikt odmalować, ani opisać nie był w stanie. Tak sądził przynajmniej Rudi, zachwycony dziewczyną, która zresztą o tem nie wiedziała wcale, gdyż dotąd dwu słów nie zamienili ze sobą.
Bogactwo młynarza trzymało w oddali konkurentów do ręki Babety, ale Rudi przywykł do tego, że nic dlań nie było zbyt wysokie i niedostępne.
Pewnego dnia wyruszył w interesie do Bexu. Droga to była daleka, gdyż dzisiejsza kolej, nie istniała wówczas jeszcze. Musiał przejść lodowiec Rodanu, okrążyć Simplon i iść wzdłuż potężnej rzeki, która często wylewa, szerząc wokół zniszczenie. Pomiędzy miastami Simplonem, a St. Maurice, skręca dolina w bok, staje się wąską, tak że droga jezdna, biegnie obok koryta rzeki. Stoi tam, niby na straży, stara wieżyca, zaś za kamiennym mostem widnieje budynek celny sąsiedniego kantonu Waadt. Najbliższe miasto, to właśnie Bex. Ziemia tu urodzajna, wszędzie pełno drzew orzechowych i kasztanów, tu i ówdzie widać cyprysy i granaty, a tak jest ciepło, jakby się już było w Italji.
Rudi załatwił swe sprawy i rozglądał się wokoło, ale nie dostrzegł nigdzie Babety, ani nawet młynarczyka.
Powietrze przepajał zapach macierzanki i kwiatu, lipowego. Cicho było i uroczyście. Rudi stał bez ruchu, a różne myśli snuły mu się po głowie. Patrzył bacznie w oświetlone okno domu młynarza, wiedząc, że jest to pokój Babety. Był spokojny, jakby celował do gemzy, a w duszy jego powstawała i utrwalała się jedna myśl.
— Śmiałkom szczęście sprzyja. Pójdę do młyna! Pozdrowię młynarza i Babetę! Jeśli mam dostać Babetę, muszę ją przecież zobaczyć!
Roześmiał się i ruszył prosto przed siebie. Wiedział już czego chce.
Przekroczył po mostku spieniony potok i zapukał. Ale stało się, jak powiada stara piosenka:

Gdy pilno komu,
Nikogo niema w domu.
Kot jeno gościa wita
I o coś, miaucząc pyta.

Kot stał pod drzwiami, garbił się i miauczał. Nie mając ochoty rozmawiać z nim zapukał chłopiec ponownie. Gdyby Rudi był jeszcze dzieckiem zrozumiałby że kot go zawiadamia o nieobecności gospodarzy. Wystał się daremnie pod drzwiami i poszedł do młyna, gdzie mu powiedziano, że młynarz pojechał do leżącego w pobliżu miasta Interlaken i zabrał ze sobą córkę. Miała się tam odbyć nazajutrz wielka uroczystość strzelecka, obliczona na dni ośm, a strzelcy z całej Szwajcarji wyruszyli tłumnie, by wziąć udział w zawodach.
Biedny Rudi musiał wracać przez St. Maurice i Simplon do owej doliny. Ale nie stracił otuchy. Szedł, mówiąc sobie:
— Babeta jest w Interlaken. Daleka to droga gościńcem, ale dużo bliżej przez góry, co nawet przystoi myśliwcowi. Już szedłem tędy będąc chłopcem. Uroczystość zaczyna się dopiero jutro, a potrwa tydzień, przeto zdążę.
Miał na plecach lekki tobołek z odświętną odzieżą, strzelbę na ramieniu, był zdrów i rzeźki, przeto ruszył żwawo, ku śnieżnym szczytom.
Po pewnym czasie minął łańcuch gór i zaczął zstępować w dolinę soczystą i kwietną. Był rozradowany, pełen życia i czuł skrzydła u ramion.
Spieniony potok szemrał, wijąc się doliną. Lodowce połyskiwały srebrzyście, a z dali dolatał odgłos dzwonów witających go niejako. Serce mu uderzyło żywiej i zapadł we wspomnienia, zapomniał nawet o Babecie. Okolica w której się znalazł była przecież jego dawną ojczyzną.
Tędy chodził wraz z innemi dziećmi, tu sprzedawał cudzoziemcom rzeźbione przez dziadka drobiazgi. W domku, gdzie spędził młodość, mieszkali teraz obcy ludzie. Wybiegły doń nieznane mu dzieci, a od jednego malca dostał w podarku szarotkę. Wziął to za dobry znak i pomyślał o Babecie.
Niedługo przybył do Interlaken. Przybrane odświętnie miasto wyglądało wspaniale. Ulice pełne były pięknych domów, hoteli, ocieniały je wysokie drzewa orzechowe, widniały wszędzie kwietne ogródki, aleje, strzelały w niebo wieże kościołów, w dali zaś rysowała się niezrównana w piękności „Jungfrau“, szczyt potężny, osrebrzony lodowcami.
Na ulicach mnóstwo było wykwintnie ubranych mężczyzn i kobiet, cudzoziemców przeważnie, ale Rudi widział także stroje ludowe różnych kantonów Szwajcarji. Strzelcy mieli u kapeluszy numery porządkowe, według których stawali do zawodów. Grała muzyka, rozbrzmiewał śpiew, katarynki i trąbki, nawoływania i rozgwar przepełniały powietrze. Domy i mosty ozdobiono wieńcami i godłami najrozmaitszemi. Flagi i chorągwie powiewały, a nadewszystko strzały padały gęsto. Była to najmilsza dla przybysza muzyka, to też zapomniał rychło, że przybył tu dla Babety.
W strzelnicach pełno było współzawodników, Rudi wmieszał się pomiędzy nich i niebawem zaczął odnosić jedno zwycięstwo po drugiem. Trafiał zawsze w czarny punkt środkowy, tak że pytano o niego wokoło.
— Cóż to za młodzieniec, który mówi tak biegle po francusku i niemiecku jednocześnie?
— Pochodzi podobno z okolic Grindelwaldu! — odpowiedział ktoś.
Rudi miał oczy rozbłysłe szczęściem i odwagą, które to dwie rzeczy zawsze chodzą w parze. Zjednał sobie odrazu przyjaciół i wielbicieli, tak że zapomniał do cna o Babecie.
Nagle czyjaś dłoń spoczęła ciężko na jego ramieniu i ktoś przemówił po francusku:
— Pochodzisz pan z kantonu Wallis, nieprawdaż?
Rudi obrócił się i ujrzał grubego, bogatego młynarza z Bexu, za nim zaś drobną, delikatną Babetę. Młynarz był rozradowany powodzeniem młodego strzelca, a Rudi oniemiał wprost z zachwytu, bo osoba której szukał, odszukała go sama.
Młynarz pochodził z Wallisu i rad był pogawędzić z krajowcem. Przytem uważał się za najlepszego młynarza w swej okolicy, a Rudi był bezsprzecznie najlepszym strzelcem na uroczystości. Podali sobie przeto ręce, a Babeta wyciągnęła też rączkę do młodzieńca, którą ten uścisnął, aż pokraśniała.
Młynarz opowiedział o długiej podróży swej i miastach jakie wraz z córką zwiedzili. Była to istna wycieczka, musieli bowiem jechać koleją, parowcem, a nawet dyliżansem.
— Ja obrałem krótszą drogę, przez góry! — powiedział Rudi. — Wszędzie znajdzie się sposób przejścia.
— Tylko można przytem kark skręcić! — zauważył młynarz. — Zuchwały jesteś, młodzieńcze i może cię kiedyś ten los spotkać.
— Nie spadnie, kto wierzy w swe siły! — odparł Rudi.
Młynarz z córką mieszkali u krewnych, którzy zaprosili do siebie, dzielnego młodzieńca, gdyż i oni pochodzili z kantonu Wallis. Było mu to bardzo na rękę. Szczęście śmiałkom sprzyja, a Bóg daje nam orzechy, tylko każe byśmy je sami gryźli.
Rudi znalazł się jak pośród rodziny, wzniesiono ku czci jego toast, Babeta trąciła się z nim także, on zaś podziękował gorąco za ten zaszczyt.
Wieczorem wyszli wszyscy na przechadzkę po pięknych ulicach, gdzie było mnóstwo okazałych hoteli i cienistych drzew oraz taki ścisk panował, że Rudi musiał podać ramię Babecie. Jął z nią rozmawiać z takiem ożywieniem i tak gorąco wysławiał jej miejsce rodzinne, że mu dłoń uścisnęła w podzięce. Szli sobie jak dobrzy znajomi, a Babeta szydziła potrosze z modnych strojów dam i mężczyzn. Czyniła to zresztą żartem tylko, bowiem jej chrzestną matką była pewna przejezdna Angielka, od której dostała kosztowną szpilkę, zdobiącą właśnie w tej chwili stanik. Otrzymała nawet list od owej starej damy i spodziewała się, że ją spotka tu, w Interlaken.
Usteczka Babety nie zamykały się ani na chwilę, a Rudi słuchał z rozkoszą. Powiedział jej, że był już parę razy w Bex, poznał dobrze młyn, ale nie miał sposobności spotkania jej samej. Dodał, że ostatnim razem przybył umyślnie, by ją zobaczyć, a nie zastawszy, ruszył bez namysłu przez olbrzymie pasmo gór.
Rozgadawszy się wyznał, że jest mu bardzo droga i że umyślnie dla niej przybył na uroczystość strzelecką.
Babeta zamilkła, spłoszona potrosze tem zwierzeniem.
Tymczasem słońce zaszło, a na purpurowem tle rozbłysła wspaniała „Jungfrau“ otoczona wieńcem lasów. Przechodnie stawali pojąc oczy tym widokiem, a Babeta wykrzyknęła:
— Chyba nigdzie nie jest piękniej, niż tu!
— Nigdzie! — zapewnił Rudi, patrząc na nią, potem zaś dodał. — Muszę iść jutro do domu!
— Odwiedź nas w Bex! — szepnęła Babeta. — Ojciec rad będzie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Franciszek Mirandola.