Villette/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Madame Beck
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII
MADAME BECK

Zdana na opiekę owej nauczycielki — „maîtresse“, jak nazwała ją Madame Beck — przeszłam pod jej przewodem przez długi wąski pasaż do kuchni, bardzo czystej, zarazem jednak wyglądającej dość niezwykle. Nie mogłam dostrzec w niej żadnego urządzenia do gotowania — ani komina, ani pieca: nie rozumiałam, że wielka czarna płyta na wysokiej podstawie, wypełniająca jeden róg pomieszczenia, sprawnie zastępowała wszelkie inne urządzenia kuchenne. Duma na pewno nie zdążyła jeszcze zakiełkować w moim sercu, mimo to doznałam uczucia ulgi, kiedy, wbrew przewidywaniu, zamiast być pozostawioną w kuchni, zostałam wprowadzona do niewielkiego pokoju, określonego jako „cabinet“. Kuchcik w białej płóciennej kurtce, krótkim spódniczkowatym fartuchu i sabotach przyniósł dla mnie wieczerzę, na którą składało się mięso, podane w kwaśnym jakimś, dziwnym, ale smacznym sosie, tłuczone kartofle, okraszone sama nie wiem czym — o ile mi się zdaje oliwą — i przyprawione octem i cukrem — oraz kromkę chleba, nasmarowaną masłem, czyli t. zw. tutaj tartine i osmażoną gruszkę. Byłam wygłodzona, zjadłam więc wszystko, szczerze wdzięczna za posiłek.
Po modlitwie wieczornej „Prière du soir“ przyszła sama Madame, aby przyjrzeć mi się raz jeszcze. Zażądała, abym poszła z nią na górę. Minąwszy długi szereg maleńkich zabawnych sypialek — które, jak dowiedziałam się w następstwie, były celami mniszek, jako że ta część domu pochodziła z bardzo dawnych czasów — potem kaplicę; długą, niską, ponurą salę, w której, bielejąc na ścianie, wisiał krucyfiks i stale płonęły dwie wielkie świece — zaprowadziła mnie do obszernej sypialni, gdzie w trzech łóżeczkach spało troje dzieci. Mocno rozgrzany piec czynił atmosferę tego pokoju osobliwie ciężką; w dodatku, zalatywało tu czymś raczej mocnym niż subtelnym: zapach zdumiewający istotnie i zgoła nieoczekiwany w pokoju sypialnym o podobnym przeznaczeniu: mieszanina dymu papierosowego i jakiegoś napoju spirytusowego — krótko mówiąc — zapach whisky.
Przy stole, na którym dopalała się świeca, topniejąca i kapiąca na podstawę, siedziała głęboko uśpiona kobieta o grubych, prostaczych rysach, dziwacznie ustrojona w fałdzistą, pasiastą, jaskrawą jedwabną szatę i wełniany fartuch. Dla dopełnienia obrazu, nie pozostawiającego żadnych wątpliwości co do właściwego stanu rzeczy, zaznaczyć należy butelkę i pusty kieliszek, stojące na stole przy uśpionej piękności.
Madame patrzyła na zdumiewający obraz z przedziwnym spokojem: nie uśmiechnęła się, ani nachmurzyła; żaden wyraźny ślad gniewu, odrazy czy zdumienia nie zmącił równowagi jej dostojnego zachowania; nie obudziła nawet śpiącej. Wskazując ruchem obojętnym czwarte łóżko, dała mi do zrozumienia, że będzie ono moim. Zaraz po tym, zgasiwszy świecę, zamiast której zapaliła lampkę nocną, wysunęła się z pokoju drzwiami w głębi, które pozostawiła uchylone. Było to wejście do jej własnej sypialni, obszernego, dostatnio umeblowanego pokoju, jak mogłam zauważyć przez pozostawione uchylenie.
Moje modlitwy tego wieczora były wyłącznie dziękczynieniami. Opatrzność niepojęcie cudownie kierowała moimi krokami od tego rana, ustalając los mój w sposób iście nieoczekiwany. Trudno było mi uwierzyć, że zaledwie czterdzieści osiem godzin upłynęło od chwili opuszczenia przeze mnie Londynu. Nie czuwała nade mną żadna inna opieka poza tą, jaka strzeże ptaki przelotne. Puszczając się w drogę, nie miałam żadnych innych widoków na przyszłość prócz ułudnych majaków nadziei.
Sypiałam zawsze lekko; wśród nocy zbudziłam się nagle. W pokoju panowała zupełna cisza. Nic w nim nie poruszało się poza białą postacią — Madame w nocnej bieliźnie — snującą się bezszelestnie, przechodzącą od jednego łóżeczka dziecięcego do drugiego, potem do trzeciego i z kolei zbliżającą się do mojej pościeli. Udałam głęboko uśpioną, aby jej nie spłoszyć. Przyglądała mi się przez dłuższą chwilę. Rozpoczęła się dziwna, ciekawa pantomina. Około kwadransa siedziała na krawędzi mojego łóżka, wpatrzona w moją twarz. Potem przysunęła się jeszcze bliżej, pochylona tuż nade mną, leciuchno uniosła brzeg mojego czepeczka nocnego tak, aby móc widzieć ukryte pod nim włosy i przyjrzała się mojej ręce, leżącej na kołdrze. Napatrzywszy mi się znać dostatecznie, skierowała z kolei ciekawość swoją ku stojącemu przy łóżku krzesłu, na którym złożone było moje ubranie. Słysząc, że je obmacuje i podnosi, rozchyliłam ostrożnie powieki, ciekawa jak daleko zaprowadzi ją dziwny jej instynkt śledczy. Doprowadził ją bardzo daleko: do pilnego przejrzenia i zbadania każdej sztuki oddzielnie. Domyśliłam się kierującego nią motywu. Była nim chęć utworzenia sobie — na podstawie stanu bielizny i ubrania — wyraźniejszego sądu o ich właścicielce, o jej pozycji towarzyskiej, o jej środkach, o umiłowaniu czy braku porządku i t. p. Cel nie był w zasadzie naganny, środki wszakże użyte do osiągnięcia go, niezbyt godne, ani możliwe do usprawiedliwienia.
Spódnica moja zaopatrzona była w kieszeń, którą Madame bez namysłu wywróciła podszewką na wierzch, przeliczyła pieniądze w mojej sakiewce, otworzyła mały notatnik, którego treść przejrzała z najzupełniejszym spokojem, przy czym wyjęła spomiędzy kartek mały lok siwych włosów nieboszczki panny Marchmont. Szczególną uwagę zwróciła na pęczek kluczyków, na który składały się trzy klucze: jeden otwierający mój kuferek, drugi — pulpit i trzeci — pudełko do robót. Z trzema kluczykami tymi przeszła na chwilę do swojej własnej sypialni. Uniosłam się z lekka na łóżku, aby móc śledzić ją oczami. Otóż klucze te, łaskawy czytelniku, nie zostały przyniesione z powrotem, zanim nie pozostawiły na toalecie przyległego pokoju odcisku swojego na wosku. Po dokonaniu tego wszystkiego systematycznie i w porządku powróciła cała moja własność na uprzednio zajmowane przez nią miejsce, poukładana zupełnie tak, jak zwykłam to czynić ja sama.
Jakie wnioski dotyczące mojej osoby, nasunęło Madame przeprowadzone przez nią tak skrupulatnie śledztwo. Czy były one korzystne dla mnie, czy odwrotnie? Daremne pytanie. Kamienne oblicze Madame nie zdradzało niczym jej nastroju. Nieporuszone jak kamień było ono w istocie tej nocy, gdy, przeciwnie, w salonie igrał na nim uśmiech macierzyńsko życzliwy.
Po spełnieniu swojego obowiązku — czułam, że uważa przeprowadzenie badania za święty swój obowiązek — wstała i bezszelestnie, niby cień, skierowała się ku własnej sypialni. Stanąwszy już przy drzwiach, odwróciła się wpatrzona przez chwilę w bohaterkę butelki, uśpioną przez cały czas nieprzerwanie i głośno pochrapującą. Los pani Svini (łatwo było domyślić się że musiała to być ona) był wyraźnie przypieczętowany, sądząc z wyrazu oczu Madame Beck. Nie mogła zachodzić co do tego żadna wątpliwość. Reakcja Madame na wykroczenia i zaniedbania mogła dać dłużej czy krócej czekać na siebie, musiała wszakże nastąpić nieuchronnie. Wszystko to było bardzo nie angielskie. Prawda jednak... znajdowałam się przecież w obcym kraju.
Dzień następny zetknął mnie bliżej z panią Svini (po angielsku Sveeny). O ile mogłam wywnioskować, przedstawiła się ona swojej chlebodawczyni jako angielska dama, znajdująca się chwilowo w trudnościach materialnych i pochodząca jakoby z Middleessex, a zatem mówiącą po angielsku, jak zapewniała, najczystszym akcentem stołecznym. Madame, ufna we własne, nie zawodzące jej nigdy metody wykrywania w porę istotnego stanu rzeczy — okazywała zdumiewającą odwagę przyjmowania personelu bez dłuższego namysłu. Wystarczający dała tego dowód w stosunku do mojej osoby.
Otóż Madame przyjęła panią Svini czy Sveeny na guwernantkę trojga swoich dzieci. Zbędne byłoby chyba moje wyjaśnienie czytelnikom, że dama owa była rodowitą Irlandką; trudno mi określić jej sytuację towarzyską, mimo że ona sama oświadczała z niezachwianym tupetem, jakoby „wychowywana była tak, jak zazwyczaj wychowywane bywają córki i synowie markizów“. Skłonna jestem jednak przypuszczać raczej, że była służącą, niańką, karmicielką czy pomywaczką w jakiejś rodzinie irlandskiej: mówiła nieco złagodzonym akcentem irlandskim; język jej nie był wolny jednak od wyrażeń londyńskiego gminu. Nie wiadomo jakimi drogami doszła do posiadania garderoby dość wątpliwej wspaniałości — sukien ze sztywnego, dość kosztownego jedwabiu, nie skrojonych przeważnie na jej figurę i dlatego wiszących na niej; czepeczków, przybranych prawdziwymi koronkami i — głównej pozycji jej ubraniowego inwentarza, użyczającej jej osobie osobliwego nimbu, jaki otaczał ją w oczach domowników, zwykłych wzgardliwie traktować bony i guwernantki — prawdziwego szala indyjskiego — „un véritable cachemire“, jak określała go ze czcią i podziwem sama Madame, niezdolna równie jak inni oprzeć się czarowi majestatycznych draperii, opływających szerokie plecy właścicielki. Jestem przekonana, że gdyby nie ten „cachemire“ nie utrzymałaby pani Svini dłużej niż dwa dni swojego stanowiska w pensjonacie. Jedynie dzięki niemu pozostała w nim cały miesiąc.
Z chwilą wszakże kiedy dowiedziała się, że przyjęta zostałam na jej miejsce, ujawniła w pełni kim jest, wyładowując w odpowiedni sposób gniew swój i oburzenie, na osobie Madame i oczywiście na mnie także. Madame zniosła jej wybuch z takim stoicyzmem, że i ja, przez samą ambicję musiałam również zachować się ze spokojem... i godnością. Na jedną krótką chwilę oddaliła się Madame z pokoju i w dziesięć minut potem stanął przed nami rosły policjant. Pani Svini wraz z całym jej dobytkiem została usunięta z placu boju. Na czole Madame nie zarysowała się przez cały ten czas ani jedna zmarszczka gniewu, z ust jej nie wyszło ani jedno ostrzejsze słowo.
Cała krótka procedura wydalenia załatwiona została ostatecznie przed śniadaniem jeszcze: wymówienie posady pani Svini, wezwanie policjanta, wyrzucenie buntującej się, wywietrzenie i uprzątnięcie „chambre d‘enfants“ pokoju dziecinnego — otworzenie w nim okien na oścież i zatarcie wszelkich śladów pozostawania pani Svini przez cały miesiąc w pensjonacie przy Rue Fossette, aż do zapachu tytoniu i spirytualii, który w sposób tak niezbity ujawnił winę wydalonej.
Wszystko to dokonane zostało, zaznaczam, w ciągu krótkiego czasu pomiędzy chwilą wyłonienia się Madame Beck, niby Aurory, z konchy jej sypialni a momentem, kiedy, zupełnie opanowana już i chłodna, usiadła przy stole śniadaniowym, aby nalać pierwszą filiżankę kawy.
Około południa zostałam wezwana, aby dopomóc Madame przy jej ubieraniu się (jak się okazało, moja posada miała mieć podwójny charakter: guwernantki dzieci i garderobiany pani domu). Do południa krążyła Madame po wszystkich pokojach w szlafroku porannym, w zarzuconym na nim szalu i bezszelestnych filcowych cichostępach. Ciekawa jestem jak zapatrywałaby się na podobny obyczaj kierowniczka angielskiej pensji żeńskiej?
Uczesanie jej głowy stanowiło dla mnie poważne zagadnienie; miała bardzo obfite włosy jasno kasztanowate bez domieszki siwizny, mimo że dobiegała czterdziestki. Zauważywszy moje zakłopotanie, rzekła tonem dobrotliwym:
— Nie była pani nigdy garderobianą we własnym kraju? — i, wziąwszy z moich rąk szczotkę do włosów i, usunąwszy mnie łagodnie, bez gniewu, na bok, uczesała się sama. Przy dokonywaniu czynności toaletowych na wpół kierowała mną i na wpół dopomagała mi, nie zdradzając żadnych oznak zniecierpliwienia, czy niezadowolenia. Po raz pierwszy wszakże, i po raz ostatni zarazem, wezwana zostałam tego dnia do ubierania jej. Odtąd spadł obowiązek ten na odźwierną Rozynę.
W pełnej gali prezentowała się Madame Beck, jako osoba o figurze nieco krępej i korpulentnej, mimo to pełnej swoistego wdzięku, będącego wynikiem ogólnej kształtności i dobrze utrzymanej proporcji poszczególnych części korpusu. Miała cerę świeżą i zaróżowioną, nie nazbyt rumianą jednak; oczy — niebieskie o pogodnym wyrazie; jej ciemna jedwabna suknia leżała na niej jak ulana, jak tylko francuskie modniarki potrafią skroić i uszyć suknię. Wyglądała w swoim stroju dobrze, jakkolwiek nieco po mieszczańsku zażywnie; była też w rzeczywistości typową mieszczką. Nie umiałabym powiedzieć na czym polegała harmonijność całej jej postaci, twarz jej jedynie stanowiła pewien kontrast w zestawieniu z całością. Rysy jej różniły się od tych, jakie widujemy zazwyczaj przy cerze tak świeżej i wypoczętej; były poważne, nieomal surowe, czoło wysokie, ale wąskie, zdradzające wyższe uzdolnienie, zarazem pewną dobrotliwość, nie ujawniało wszakże na zewnątrz mających poza nim siedlisko odczuwań i nastrojów. Podobnie też nie znały jej spokojne, ale czujne oczy ognia zapału, mającego źródło w dobroci serca i w prawdziwej tkliwości, która ujawnia się w spojrzeniu. Usta jej były twarde, chwilami nawet ponuro zacięte; wargi miała wąskie. Pomimo całej pozornej jej wrażliwości i wysubtelnienia czułam, że Madame umiałaby być prawdziwym Minosem w spódnicy.
Wieloletnie obcowanie z nią pouczyło mnie, że potrafiłaby być także czymś innym jeszcze w spódnicy. Pełne jej imię i nazwisko brzmiało: Modesta Maria Beck, z domu Kint-née Kint — powinno było być: Ignacja. Była miłosierna i pełniła wiele dobrych uczynków. Nie istniała nigdy przełożona, rządząca w sposób łagodniejszy drobnym swoim państewkiem. Opowiadano mi, że nigdy nie robiła wymówek trudnej do zniesienia pani Svini, nawet bez względu na jej stały stan podchmielenia, na zupełny jej brak poczucia porządku i na ogólne niedbalstwo. A jednak pani Svini usunięta została, zmuszona do odejścia z chwilą kiedy odejście jej stało się pożądane. Doszło również do mojej wiadomości, że nigdy nikomu spośród personelu nauczycielskiego tego pensjonatu nie czyniono żadnych zarzutów. Skład jego zmieniał się jednak bardzo często; poszczególni członkowie nikli z widowni i na ich miejsce zjawiali się inni, przy czym nikt nie potrafiłby powiedzieć w jaki sposób i dlaczego tak się stało.
Zakład wychowawczy był zarazem internatem i szkołą dla uczennic przychodzących z miasta. Liczba tych ostatnich, wynosiła setkę, przewyższając pięciokrotnie liczbę pensjonarek stałych, których było zaledwie około dwudziestu. Madame posiadała, jak się zdawało, wybitne zdolności administracyjne; kierowała wszystkim, nie wyłączając czterech nauczycielek, ośmiu wychowawczyń, sześciorga służby i trojga własnych dzieci, dając sobie poza tym świetnie radę z rodzicami uczennic i pensjonarek, opiekunami ich i przyjaciółmi. Przychodziło jej to łatwo na pozór, bez wysiłku; robiła wszystko spokojnie, bez hałasu i zamętu, znużenia i rozgorączkowania, bez śladu zbędnego zgoła podniecenia. Była stale zajęta, rzadko wszakże zapracowana. Prawda, że posiadała własny system wprowadzania w ruch i regulowania całej maszynerii, bardzo sympatyczny zresztą system, z którego próbką zapoznał się czytelnik, asystując — w opisie — przy akcie wywracania mojej kieszeni podszewką na wierzch i przeglądania prywatnych moich notatek.
Surveillance“ — ścisły nadzór — i „espionage“ — „szpiegostwo“ — było jej hasłem.
Nie należy jednak przypuszczać, aby Madame miała być pozbawiona poczucia uczciwości: wiedziała co to jest prawość i ceniła ją — to znaczy, o ile nie narzucała niezdarnych swoich skrupułów jej woli ani jej interesom. Żywiła szacunek dla „Angleterre“, jako kraju, co się tyczy Angielek — „les Anglaises“, postanowiła, że nie powierzy pielęgnowania własnych swoich dzieci kobietom żadnej innej narodowości, o ile to będzie tylko zależało od niej.
Często, wieczorami, po wysłuchaniu plotek i sprawozdań z knutych intryg, a potem pokierowaniu kontrofensywą, aby pokrzyżować zamiary ich autorów, po szpiegowaniu osobistym i odebraniu raportów od swoich konfidentek, przychodziła do mojego pokoju na górę z wypisanymi wyraźnie na czole oznakami zmęczenia, siadała na fotelu i przysłuchiwała się pacierzom, odmawianym po angielsku przez małą jej trójkę: tym trojgu katolickim dzieciom wolno było śpiewać pod moim kierunkiem hymn „Słodki Jezusie“ i odmawiać angielskie modlitwy. Po ułożeniu przeze mnie dziatwy do ich łóżeczek pozostawała jeszcze, gawędząc ze mną (wkrótce zrobiłam takie postępy we francuskim, że nie tylko rozumiałam ją, ale potrafiłam nawet jej odpowiadać). Tematem naszych rozmów była Anglia i kobiety angielskie, a także powody, które skłaniały Madame do uznawania ich wyższości intelektualnej, a nade wszystko ich wyższej i bardziej godnej zaufania moralności.
Często w pogawędkach takich ujawniała wiele rozsądku i zdrowych poglądów. Zdawała sobie na przykład dokładnie sprawę, że zamykanie dziewczętom oczu na prawdy życiowe i stałe okazywanie im uwłaczającej nieufności przez nieustanne czuwanie nad nimi i nie pozostawianie im ani chwilki swobody, ani jednego kącika, gdzie mogłyby uniknąć owej tak ciążącej im „surveillance“ — nie jest najwłaściwszą drogą wychowywania ich na uczciwe, skromne kobiety. Zarazem jednak zapewniała mnie, że stosowanie innych metod przy wychowywaniu dziewcząt na kontynencie doprowadziłoby nieuchronnie do wyników katastrofalnych wręcz: tak przywykły one do stałego nadzorowania ich i ograniczania ich swobody, że najlżejsze odstępstwo od tego systemu byłoby fałszywie rozumiane i fatalnie nadużywane. Oświadczała, że jej samej obmierzły sposoby, jakie zmuszona jest stosować, nie ma jednak możności wyrzeczenia się ich. Często po takich oświadczeniach, zazwyczaj wypowiadanych w rozmowie ze mną z wielką godnością i subtelnością, odchodziła aby przekradać się jak duch po całym domu na swoich cichostępach — „souliers de silence“, jak je nazywała, podglądając i wyszpiegowując wszystko, zaglądając przez każdą dziurkę od klucza, podsłuchując pod każdymi drzwiami.
Należy jednak oddać Madame sprawiedliwość, że system jej nie był zły. Trudno było o lepsze zarządzenia, aniżeli te, jakie wprowadziła, mając na względzie zdrowie fizyczne swoich wychowanek. W szkole jej nie przeciążano młodocianych umysłów; lekcje były umiejętnie rozłożone i dostosowane do poziomu intelektów, aby możliwie ułatwiać uczącym się przyswajanie sobie przez nie podawanego im materiału naukowego. Dbano w dostatecznej mierze o rozrywki dla uczennic i o ćwiczenia cielesne, niezbędne dla wyrobienia sprawności ich mięśni; odżywianie było obfite i smaczne i może dzięki wszystkim tym warunkom nie widziało się w instytucie wychowawczym przy Rue Fossette twarzy bladych ani nalanych. Madame nigdy nie skąpiła dziewczętom ferii, wyznaczała im dość czasu na sen, na ubieranie się, mycie i jedzenie. W tych sprawach rządziła się zawsze względami tolerancji i rozsądku, a nade wszystko dbałością o zdrowie pupilek. Niejedna surowa przełożona internatu i szkoły angielskiej dobrze zrobiłaby, gdyby chciała naśladować ją na tym punkcie. Przypuszczam nawet, że niejedna zrobiłaby to chętnie, gdyby pozwolili na to wymagający rodzice angielscy.
Posługując się niezawodną w jej pojęciu metodą „espionage“, musiała Madame oczywiście utrzymywać dokoła siebie cały sztab szpiegów: nie miała jednak bynajmniej złudzeń co do wartości tych narzędzi swojej pracy. Nie żywiła żadnych skrupułów, o ile chodziło o użycie najbrudniejszych spośród nich do osobliwie brudnych spraw, odrzucając w następstwie swoje pomocnice, jak odrzucamy łupiny, obierzyny i skórki po należytym wyciśnięciu soku z owocu. Bywała, natomiast, wyjątkowo wybredna w doborze szlachetnego kruszcu do czystego użytku. A kiedy udało jej się znaleźć nieskazitelne, nierdzewne narzędzie, umiała należycie ocenić jego wartość, i starannie owijała je w jedwab i watę.
Biada wszelako temu — zarówno mężczyźnie jak kobiecie — kto liczyłby na nią, przekraczając o jeden cal chociażby punkt, w którego granicach leżało w jej własnym interesie być godną tego zaufania do niej. Interes był podstawowym kluczem jej natury, główną sprężyną jej czynów, alfą i omegą jej życia. Bywałam świadkiem odwoływania się ludzi do jej uczuć; naiwność odwołujących się budziła we mnie jedynie uśmiech politowania i szyderstwa na poły.
Tą drogą nie trafiał do niej nigdy nikt, ani też nie zdołał nikt odwieść jej nigdy od jej zamierzeń. Próba poruszenia jej serca była, wręcz przeciwnie, najpewniejszą drogą wzbudzenia jej antypatii i zrobienia sobie z niej ukrytego wroga. Starczyła jej za dowód że nie posiada serca, które można byłoby wzruszyć: przypominała jej własną niemoc i martwotę na tym punkcie. Różnica, zachodząca pomiędzy dobroczynnością a miłosierdziem nieuwydatniała się nigdy wymowniej, aniżeli na jej przykładzie. Wyzbyta współczucia, posiadała jednak dostateczny zasób wyrozumowanej dobroczynności, obdarzała chętnie ludzi, których nie oglądała nigdy na oczy — chętniej wszelako grupy społeczne, aniżeli poszczególne osobniki. „Pour les pauvres“ — dla biednych — otwierała szeroko swoją sakiewkę; wobec biedaka trzymała ją zazwyczaj szczelnie zamkniętą. W organizacjach filantropijnych, mających na względzie ogół społeczeństwa, brała udział z szczerą gotowością; nie wzruszała jej, natomiast, niczyja troska osobista; żadna potęga, ani głębia cierpienia, ześrodkowanego w jednym sercu, nie była zdolna przejąć jej szczerym współczuciem. Niczyja Kalwaria, żadna męka w Gethsemane, nie wycisnęłyby jednej łzy z jej oczu.
Powtarzam raz jeszcze, że Madame była wielce wybitną i bardzo uzdolnioną kobietą. Szkoła była dla jej uzdolnień nazbyt ograniczonym polem działania; powinna była rządzić całym narodem, przewodniczyć roznamiętnionemu, hałaśliwemu zgromadzeniu prawodawczemu. Nikomu nie udałoby się pokonać jej, stropić jej swoim zuchwalstwem, wyprowadzić z równowagi stalowych jej nerwów, wyczerpać jej cierpliwości, ani okazać się przebieglejszym i sprytniejszym od niej. W jednej swojej osobie potrafiłaby połączyć — i umiejętnie im sprostać — obowiązki prezesa ministrów i głównego naczelnika policji. Mądra, stanowcza, nie cofająca się przed popełnieniem zdrady; skryta, podstępna, wyzbyta namiętności; przenikliwa i nieczuła — a przy tym umiejąca z najwyższą perfekcją zachować należyte pozory — czegoż jeszcze można było żądać?
Rozsądny czytelnik nie przypuści chyba, że zdobyłam wszystkie powyżej streszczone na jego użytek wiadomości w ciągu jednego miesiąca, czy jednego półrocza nawet. Nie! Tym, co uderzyło mnie na pierwszy rzut oka, była kwitnąca strona zewnętrzna wielkiego i cieszącego się świetnym powodzeniem zakładu wychowawczego. Obszerny dom, pełen zdrowych, wesołych, ochoczych dziewcząt, jedna w drugą starannie ubranych i przeważnie przystojnych, zdobywających wiedzę, podawaną im cudownie ułatwioną metodą, bez udręki nadmiernego wysiłku i zbędnego przeciążania mózgu; nie wykazujących może zdumiewająco błyskawicznych postępów w niczym, może nawet prześlizgujących się po powierzchni wielu działów wiedzy, zawsze jednak zajętych pracą, nie znających znużenia ani przygnębienia. Personelowi nauczycielskiemu i wychowawczemu tego zakładu stawiano nader surowe wymagania: cała faktyczna ciężka praca obarczała go właśnie, byleby oszczędzić wychowanice i uczennice. Obowiązki ciała pedagogicznego były wszakże tak przewidująco i z taką ścisłością obmyślane, że wszyscy razem dopomagali sobie, zastępowali i dopełniali się wzajem gdziekolwiek zbyt trudno było jednej osobie podołać szczególnie zawiłemu zadaniu.
Była tu słowem szkoła cudzoziemska, obca dla mnie i tym ciekawsza. Jej ustrój, odmienność, pomysłowość i różnorodność jej urządzeń czyniła z niej zupełny, osobliwie pociągający kontrast w zestawieniu z większością angielskich instytucji tego rodzaju.
Na tyłach domu mieścił się duży ogród, dzięki czemu w lecie wychowanki przebywały stale nieomal na świeżym powietrzu pośród gąszczów krzewów różanych i drzew owocowych. W obszernej, oplecionej dzikim winem altanie — nazywanej zabawnie kołyską — berceau — spędzała Madame w lecie popołudniowe godziny, wzywając do siebie uczennice kolejno, klasami, jedną po drugiej, aby, zgrupowane dokoła niej, szyły pod jej kierunkiem, słuchając głośnego czytania. Do ogrodu również przychodzili poszczególni profesorowie i nauczycielki, wygłaszający krótkie, ale bardzo ciekawe pogadanki i odczyty, umiejętnie zastępujące stereotypowe lekcje; uczennice robiły notatki wedle ich wskazówek, albo też nie robiły ich — zależnie od własnej woli i nastroju — pewne, że, w razie zaniedbania tego obowiązku, będą mogły przepisać notatki pilniejszych koleżanek. Niezależnie od stałych comiesięcznych „jours de sortie“ — dni wychodnich — nastręczały święta według obrządku katolickiego, liczny szereg feryj w przebiegu roku szkolnego. Czasem też, w pogodne popołudnia letnie, zabierano pensjonarki na długie przechadzki w okolice. Zaopatrywano się wówczas w gaufres — suche ciasteczka — przegryzane do wina — vin blanc, albo też raczono się świeżo udojonym mlekiem i kromkami razowego chleba — pain bis lub pistolets au beurre — podłużnego kształtu białym pieczywem — z masłem, albo też popijano kawę. Wszystko to wydawało się bardzo przyjemne, Madame — wcieloną dobrocią; nauczycielki wcale nie tak złe — mogłyby być przecież gorsze — a uczennice może nieco hałaśliwe i rozbrykane, ale zdrowe i zadowolone.
Takim ukazał mi się zrazu zakład wychowawczy Madame Beck, oglądany w promiennej glorii dystansu. Rychło wszakże nadejść miał czas, kiedy dystans ten rozwiał się dla mnie, to znaczy, kiedy wezwano mnie do zejścia na dół z samotnej wieży, jaką był dla mnie pokój dziecinny, z którego do tego czasu robiłam moje obserwacje. Odtąd wejść miałam w bliższe, bezpośrednie zetknięcie z małym światkiem z Rue Fossette.
Pewnego dnia siedziałam na górze, jak zwykle, zajęta odrabianiem z trójką dzieci ich lekcji angielskiej i równocześnie nicowaniem jedwabnej sukni Madame, kiedy nagle zjawiła się ona sama w pokoju dzieci, poważnie zamyślona, jak gdyby zatroskana, co wydarzało jej się od czasu do czasu, nadając jej wyraz pewnej wyższości i oderwania. Osunąwszy się na krzesło, stojące naprzeciw mnie, siedziała kilka minut, przysłuchując się w milczeniu. Desirée, najstarsza dziewczynka, czytała na głos łatwy szkic pani Barbaud, tłomacząc go dość płynnie z angielskiego na francuski, co świadczyło jak dobrze rozumie co czyta: Madame słuchała z zainteresowaniem.
Nagle, bez żadnych wstępów, ani przygotowań, powiedziała tonem stwierdzania faktu raczej, aniżeli pytania:
— Była pani w Anglii nauczycielką.
— Nie, myli się pani.
— Jest to więc pierwsza pani próba nauczania? Na moich dzieciach?
Zapewniłam ją, że tak jest. Zamilkła ponownie, kiedy jednak podniosłam głowę, aby wyjąć szpilkę z leżącej przede mną poduszeczki, przekonałam się, że byłam przedmiotem wnikliwej obserwacji ze strony Madame: zdawała się, studiując mnie pilnie i rozmyślając równocześnie nad czymś związanym z moją osobą, oceniać czy i o ile nadam się do, jej samej tylko wiadomych, zamierzeń i celów. Do owego czasu zdążyła pilnie przetrząsnąć już wszystko, co było w moim posiadaniu, powinna więc była chyba uważać, że dostatecznie poznała mnie na tej podstawie. Począwszy wszakże od tego dnia poddała mnie nowym próbom, których trwanie przeciągnęło się około dwóch tygodni. Podsłuchiwała pod drzwiami dziecinnego pokoju, kiedy byłam zamknięta w nim z dziećmi; śledziła mnie — z odpowiednio przezornej odległości — kiedy wychodziłam z nimi na przechadzkę; przekradała się poza osłaniającymi ją drzewami parku czy alei spacerowej bulwaru, tak blisko jednak, aby móc słyszeć wszystko co mówię.
Po przeprowadzeniu sumiennych wstępnych tych przygotowań wywiadowczych, dokonała kroku decydującego.
Pewnego dnia, podszedłszy do mnie nagle, jak gdyby w pośpiechu, zakomunikowała mi, że znalazła się wobec pewnej trudności. Pan Wilson, nauczyciel języka angielskiego, nie przyszedł o właściwej godzinie; zachodzi obawa, czy nie jest chory, uczennice czekają na niego w klasie; nie ma na razie nikogo, mogącego zastąpić go. Czy nie miałabym w tym jedynym wypadku nic przeciwko urządzeniu dla klasy małego dyktanda, aby nie nazywało się, że godzina lekcji angielskiego została stracona?
— W klasie, proszę pani? — zapytałam.
— Tak, w klasie. W drugim oddziale.
— W którym jest sześćdziesiąt uczennic — rzekłam. Wiedziałam o tym i ze zwykłym haniebnym moim tchórzostwem usiłowałam zamknąć się w mojej gnuśności, jak ślimak w swojej skorupie, pod pretekstem nieudolności i braku wprawy, byleby uniknąć zdobycia się na odważny czyn. Gdyby pozostawiono mi wolność wyboru, pozwoliłabym niewątpliwie, ze zwykłą moją biernością, aby ominęła mnie wyjątkowa ta okazja. Mój brak odwagi i ambitnych podniecających do czynu pobudek praktycznych sprawiał, że gotowa byłam przesiedzieć dwadzieścia lat, ucząc dzieci z elementarza, nicując suknie Madame i szyjąc dla małych ubranka. Nie dlatego bynajmniej, aby prawdziwe zadowolenie z mojego losu miało usprawiedliwiać tę dobrowolną rezygnację. Rodzaj mojego zajęcia nie odpowiadał moim upodobaniom, ani też nie budził osobliwego mojego zainteresowania, już to samo jednak wydawało mi się wielka wygraną, że wolna byłam od ciężkich trosk i niepokojów: brak poważniejszych strapień był najbardziej zbliżony do szczęścia, jakiego miałam nadzieję zaznać kiedykolwiek. Poza tym wypełniona była moja egzystencja dwojakim życiem: życiem myśli i życiem realnego czynu, o ile też pierwsze czerpało wystarczające do podtrzymania go soki w dziwnie upiornych rojeniach fantazji, poprzestawało drugie na zdobywaniu chleba powszedniego i zapewnieniu sobie dachu nad głową oddawaniem się całodziennej pracy zarobkowej.
— Niech pani zejdzie ze mną — przynagliła mnie Madame, mimo że pochyliłam się ze zdwojoną gorliwością nad przykrawaniem fartuszka dziecięcego. — Odłoży pani tę robotę na kiedy indziej.
— Ale Fifince potrzebny jest ten fartuszek — probowałam protestować.
— Fifinka będzie musiała obejść się bez niego, bo ja nie mogę obejść się bez pani.
A ponieważ byłam rzeczywiście potrzebna Madame, która tego dnia nie mogła naprawdę obejść się beze mnie, postanowiła zabrać mnie — tym bardziej, że od dawna już była niezadowolona z nauczyciela angielskiego języka, z jego wykroczeń przeciwko bezwzględnie obowiązującej w jej szkole zasadzie punktualności, a także z jego niedbałej metody nauczania. Że zaś nie brakło jej stanowczości i umiejętności praktycznego rozwiązywania zagadnień, niezależnie od tego, czy ja sama posiadałam je czy nie, wyjęła mi bez ceremonii z rąk nożyczki, ujęła mnie za rękę i sprowadziła na dół. Kiedy znalazłyśmy się obie w „carré“, jak zwano czworoboczny hall na dole, oddzielający dom mieszkalny od pomieszczeń szkolnych, zatrzymała się, puściła moją rękę i ogarnęła mnie wnikliwie badawczym spojrzeniem, stwierdziwszy, że jestem czerwona jak rak i dygocę wyraźnie od stóp do głowy. Myślę nawet — choć wstyd mi przyznać się do tego — że miałam łzy w oczach.
Trudności, wobec jakich stanęłam, nie były w istocie wyimaginowane tylko, niektóre z nich były nawet aż nadto realne. Nie najmniej istotne spośród nich polegały na ówczesnym moim braku należytego opanowania środka pomocniczego, jakim zmuszona byłabym posługiwać się przy nauczaniu. Uczyłam się wprawdzie pilnie języka francuskiego od mojego przybycia do Villette, poznając jego arkana praktycznie w ciągu dnia, zaś teorję jego w każdej wolnej chwili wieczornej aż do najpóźniejszej godziny, do której przepisy domowe pozwalały na palenie lampy, mimo to daleka byłam jeszcze od ufania swojej zdolności poprawnego wysławiania się w tym języku.
Dites donc — odezwała się Madame surowo — vous sentez — vous réellement trop faible?[1]
Mogłam powiedzieć „tak“ i powrócić do społecznego mroku pokoju dziecinnego i tam pleśnieć może przez całą resztę mojego życia. Spojrzawszy wszakże na Madame, podchwyciłam w wyrazie jej oczu coś takiego, co kazało mi dobrze namyśleć się przed powzięciem decyzji. W tej chwili nie sprawiała wrażenia łagodnej, tkliwej kobiety, ale stanowczego, despotycznie władczego mężczyzny. Niezwykła siła woli, jakiej ja sama nie posiadałam nigdy, napięta była w każdym rysie jej twarzy, nie budząc jednak we mnie ani wtóru, ani sympatii, ani także chęci podporządkowania się jej. Stałam, nie czując się ani pociągnięta nią, ani ujarzmiona. Zdawać się mogło, jak gdyby dwie przeciwstawne natury rzuciły sobie wzajem wyzwanie; uświadomiłam sobie też nagle, jaką hańbą jest ta moja nieufność we własne siły, moja małoduszność i bierność, moja opieszałość dążenia ku lepszemu.
— Czy chce pani cofnąć się czy iść naprzód? — zapytała, wskazując ręką nasamprzód na małe pojedyńcze drzwi, prowadzące do domu mieszkalnego, a potem na wielkie, monumentalne podwoje sal klasowych.
En avant! — naprzód — rzekłam.
— Czy ma pani jednak odwagę stanąć wobec klasy, czy może jest pani nadmiernie podniecona — dodała, wyraźnie chłodnąc w miarę mojego ożywiania się, nie przestając wszakże wpatrywać się we mnie twardo i budząc tym tak wielką moją odrazę, że to samo wystarczyło już, aby natchnąć mnie siłą i stanowczością.
Powiedziała to tonem z lekka szyderczym: podniecenie nerwowe nie należało do przejawów będących w guście Madame.
— Nie jestem bardziej podniecona niż ten kamień — odparłam, uderzając nogą we flizę kamiennej posadzki — ani też aniżeli pani sama — dodałam, patrząc jej prosto w oczy.
Bon! — dobrze! — Muszę jednak uprzedzić panią, że nie są to spokojne, dobrze ułożone dziewczęta angielskie, z którymi będzie pani miała do czynienia. Ce sont des Labassecouriennes, rondes, franches, brusques, et tant soit peu rebelles.[2]
— Wiem — odparłam — i wiem również, że, pomimo pilnego uczenia się języka francuskiego od czasu mojego przybycia tutaj, zbyt opornie wciąż jeszcze idzie mi swobodne władanie nim, zbyt mało poprawnie mówię po francusku, aby móc wzbudzić w dziewczętach tutejszych szacunek dla mnie. Wiem, że będę robiła błędy, które narażą mnie na szyderstwo największych ignorantek. Mimo to postanowiłam podjąć się odbycia tej lekcji.
— Nie mają one nigdy uznania dla nieśmiałych nauczycieli — rzekła.
— I o tym wiem także, proszę pani; słyszałam o ich buntowaniu się przeciwko pannie Turnet i o sposobie w jaki ją prześladowały. — Panna Turnet była biedną, nie mającą tutaj żadnych przyjaciół nauczycielką języka angielskiego, którą Madame zaangażowała, a potem oddaliła bez pardonu. Jej żałosne dzieje nie były mi obce.
C‘est vrai — to prawda — rzekła ozięble — Panna Turnet nie umiała nadać sobie wobec nich więcej powagi, niż gdyby była zwyczajną pomocnicą kuchenną. Była osobą słabej woli, niezdecydowaną, nie posiadała taktu, ani inteligencji, ani stanowczości, ani także poczucia godności własnej. Panna Turnet nie nadawałaby się zupełnie dla tych dziewcząt.
Nie odpowiedziałam. Skierowałam się bez słowa ku zamkniętym drzwiom, prowadzącym do klasy.
— Nie może pani liczyć na moją pomoc, ani na niczyją inną — ostrzegła Madame. — Napiętnowałoby to panią od razu jako nieudolną do pełnienia poruczonego jej zadania.
Otworzyłam drzwi, przez grzeczność pozwalając jej wejść pierwszej, a potem weszłam zaraz za nią. Były trzy pokoje klasowe, wszystkie obszerne. Klasa wyznaczana dla drugiego oddziału, w której miałam właśnie wystąpić w roli wykładowczyni, była znacznie większych rozmiarów niż dwie pozostałe, dzięki czemu nadawała się do pomieszczenia gromady o wiele liczniejszej, hałaśliwszej i nieskończenie trudniejszej do opanowania, aniżeli tamte dwie. W następstwie, kiedy lepiej zapoznałam się z warunkami miejscowymi, przychodziło mi czasem na myśl (o ile wolno przeprowadzić podobne porównanie), że spokojny, utemperowany, ogładzony pierwszy oddział pozostawał w takim samym stosunku do buńczucznego, zachłannie atakującego oddziału drugiego, w jakim angielska Izba Lordów pozostaje do angielskiej Izby Gmin.
Na pierwszy rzut oka dostrzegłam, że dość liczne jednostki spośród uczennic były już czymś więcej niż młodymi dziewczątkami — były dojrzałymi bez mała młodymi kobietami. Wiedziałam, że niektóre z nich pochodziły z rodzin arystokratycznych — specyficznego typu arystokracji Labassecour — byłam też przeświadczona, że ani jedna nie pozostaje w nieświadomości stanowiska, jakie zajmowałam w domu Madame Beck. Wstąpiwszy na podniesioną o jeden stopień tylko ponad poziom podłogi, katedrę, na której stało krzesło nauczyciela oraz jego pulpit, ujrzałam naprzeciwko siebie szereg utkwionych we mnie groźnie oczu i skupionych surowo, zdradzających burzliwy nastrój, twarzy — oczu, w których czaiły się złowrogie błyski i twarzy nieporuszonych, twardych, jak marmur.
„Płeć żeńska“ na kontynencie, uosobiona jest przez istoty odmienne od „wyspiarek“, należących do tej samej warstwy społecznej i do tego samego wieku: nie widywałam nigdy w Anglii takich oczu i twarzy o takim wyrazie. Madame Beck przedstawiła mnie jednym obojętnym, wypowiedzianym chłodno krótkim zdaniem, wyszła dostojnym krokiem z pokoju i pozostawiła mnie samą w nowym moim dostojeństwie.
Nie zapomnę nigdy tej pierwszej lekcji, ani też nieprzeczuwanego podziemnego nurtu życia i charakterów, jakie odsłoniła ona przede mną. Po raz pierwszy zaczęłam wówczas trzeźwo zdawać sobie sprawę z przepastnej różnicy, jaka zachodzi pomiędzy idealną „jeune fille“ — młodym dziewczęciem — w opisach poetów i powieściopisarzy, a tą samą „jeune fille“ jaką jest ona w rzeczywistości.
Jak się zdaje, trzy utytułowane młode panie z pierwszego rzędu zajęły swoje miejsca, z góry już powziąwszy postanowienie, że „une bonne d‘enfant“ — służąca do dzieci, bona czy niańka — nie będzie udzielała im lekcji języka angielskiego. Wiedziały, że udało im się dotychczas już usunąć trzy nauczycielki, które im nie odpowiadały; nie było też dla pewnych siebie młodych dziewcząt tajemnicą, że Madame nie zawaha się w każdej chwili wyrzucić nauczyciela czy „maîtresse“, którzy nie będą umieli zyskać uznania uczennic, że nigdy nie stanie ona po stronie niezdolnych obronić się i nie dopomoże im do utrzymania miejsca, o ile też oni sami nie okażą dość siły do walki, czy dość taktu, niezbędnego do zdobycia powagi, los ich będzie przesądzony. Dlatego też wpatrzone złowrogo w „Miss Snowe“, obiecywały sobie łatwe nad nią zwycięstwo.
Panny: Blanche, Virginie i Angélique rozpoczęły kampanię serią tłumionych szeptów i chichotów, które rychło wzmogły się do głośniejszych śmiechów i pomruków, podchwyconych przez dalsze rzędy i powtórzonych przez nie jeszcze głośniej. Ten wzmagający się bunt sześćdziesięciu przeciwko jednej stał się niebawem upiornie dręczący, zwłaszcza wobec słabego mojego władania francuszczyzną, którą zniewolona byłam posłużyć się w tak okrutnych warunkach.
Gdybym mogła przemówić rodowitym moim językiem, czułam, że zdołałabym zyskać posłuch, nade wszystko bowiem, mimo że, jak dobrze o tym wiedziałam, sprawiałam wrażenie istoty słabej i pod wieloma względami byłam nią w rzeczywistości, szczęśliwie jednak uposażyła mnie natura w głos dostatecznie donośny, o ile siłę jego potęgowało podniecenie, czy pogłębiało wzruszenie. Nadto, jakkolwiek w normalnych warunkach mowa moja nie wyróżniała się potoczystością, ani swadą, kapiąc cienkim, urywanym strumykiem, jednakże pod wpływem szczególnej podniety — jaką była dla mnie teraz w najwyższym stopniu ta zbuntowana przeciwko mnie gromada — potrafiłabym od razu znaleźć gotowe angielskie frazesy, tak silnie piętnujące ich zachowanie, jak zasługiwało ono na to. Sarkazm, zaprawiony goryczą wzgardy dla zapaśniczek, złagodzony łatwą drwiną ze słabszych, zarazem mniej nikczemnych naśladowczyń dopomógłby mi prawdopodobnie do opanowania rozwydrzonej, dzikiej hałastry i ujęcia jej w cugle opamiętania. W obecnych wszakże warunkach jedynym, co mi pozostało do zrobienia, było podejść do Blanche — panny de Melcy, młodej baronówny — najstarszej, najwyższej, najprzystojniejszej i najbardziej znarowionej i krnąbrnej ze wszystkich trzech przywódczyń — stanąć przed jej pulpitem, wyrwać jej z ręki zeszyt z ćwiczeniami, powrócić na katedrę i rozmyślnie głośno przeczytać jej wypracowanie niesłychanie głupie i nieudolne, i równie rozmyślnie wobec całej klasy przedrzeć na dwoje poprzekreślaną i pozamazywaną stronicę.
Akt ten ściągnął na siebie uwagę wszystkich i zahamował dalsze wyczynianie hałasów. Jedna już tylko uczennica, siedząca daleko w tyle, nie przestawała awanturować się z niezmożoną energią. Spojrzałam na nią badawczo. Miała bladą twarz, włosy kruczo czarne, szerokie, gęste brwi, rysy wyraziste oraz ciemne, o buntowniczym, ponurym błysku oczy. Zauważyłam, że siedziała tuż przy małych drzwiczkach, które, jak wiedziałam, łączyły pokój klasowy z małym schowkiem, służącym za składnicę książek. Oporna dziewczyna wstała ze swojego miejsca, aby móc z większą energią i swobodą hałasować i podniecać koleżanki do czynienia zamętu. Zmierzyłam wzrokiem jej wzrost, aby ocenić jej siłę, wydawała się wysoka i sprawna, przyszło mi jednak na myśl, że o ile atak spadnie na nią nieoczekiwanie i zderzenie się nasze będzie błyskawiczne, potrafię może poradzić sobie z nią.
Przeszedłszy całą szerokość klasy krokiem tak spokojnym i tak obojętnym, na jaki tylko stać mnie było w danych warunkach, nie dając nic poznać po sobie, wyglądając na niewiniątko — n‘ayant l‘air de rien — jak wyrażano się tutaj — pchnęłam lekko drzwi, które okazały się uchylone. Równocześnie nagłym zwrotem przyskoczyłam do dziewczyny, która po chwili znalazła się poza drzwiami, zamkniętymi przeze mnie na klucz, który spoczął na dnie mojej kieszeni.
Dziewczyna ta — na imię jej było Dolores — pochodziła z Katalonii. Nienawidzona przez wszystkie koleżanki ze względu na swoją obcość, budziła w nich zarazem lęk przed swoją osobą. Dzięki temu prawdopodobnie doraźne wymierzenie jej przeze mnie sprawiedliwości zyskało poklask całej klasy, nie było ani jednej spośród wszystkich obecnych, która w głębi duszy nie pochwalałaby mojego sposobu zareagowania i nie byłaby mu rada. Na chwilę uciszyło się wszystko, potem uśmiech — nie śmiech, ale uśmiech tylko — zarysował się na ustach wszystkich — od pulpitu do pulpitu, i kiedy poważnie i spokojnie powróciłam na katedrę i tonem stanowczym, niedopuszczającym sprzeciwu, nakazałam ciszę, przystąpiwszy od razu do dyktowania, jak gdyby nic w ogóle nie zaszło, zaskrzypiały pióra, posuwając się posłusznie po papierze i cała lekcja odbyła się spokojnie, w porządku i bez żadnych przeszkód.
C‘est bien — wyraziła Madame swoje uznanie, kiedy, z wypiekami na twarzy i nieco wyczerpana, wyszłam z klasy — Ça ira[3].
Podsłuchiwała i podpatrywała przez cały czas przez maleńkie okienko judaszowe.
Począwszy od tego dnia przestałam być piastunką małej trójki Madame Beck i zaawansowałam na nauczycielkę języka angielskiego. Madame podniosła mi pensję, kazała mi jednak pracować trzy razy więcej, niż pracował pan Wilson, płacąc mi połowę tego co jemu.






  1. Niech pani powie, czy naprawdę nie czuje się pani na siłach?
  2. Są to rodowite Labassekuryjki, śmiałe, szczere, szorstkie buntownicze poniekąd.
  3. Dobrze... Pójdzie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.