Villette/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Odwrócenie nowej karty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V
ODWRÓCENIE NOWEJ KARTY

Pozostawszy zupełnie sama na świecie po śmierci ostatniej mojej chlebodawczyni, zmuszona byłam poszukać nowego miejsca. Nerwy moje niewątpliwie nadszarpnięte były doznanymi przeżyciami. Musiało to oczywiście odbić się ujemnie na moim wyglądzie również. Byłam w istocie wychudzona, blada, z wpadniętymi głęboko oczami, sprawiając typowe wrażenie osoby zmuszonej czuwać wiele po nocach, przepracowywać się, czy zamartwiać niemożnością wyplątania się ze swoich zobowiązań i długów. Czuwałam w rzeczywistości po nocach, bywałam nieraz przepracowana, długów nie miałam jednak. Nie byłam też zupełnie pozbawiona środków, jakkolwiek bowiem panna Marchmont nie zdążyła zrobić zamierzonego zapisu na moją korzyść, wypłacił mi daleki kuzyn, który został jej spadkobiercą, całą zaległą pensję. Już wówczas zdradzał jego krogulczo zaostrzony nos i osobliwie zwężona przy skroniach czaszka naturę skąpca, jakim okazał się w następstwie. Stanowił pod tym względem biegunowe przeciwieństwo szczodrej, wspaniałomyślnej swojej krewnej i tym samym przyczynił się do błogosławienia po dzień dzisiejszy jej pamięci przez wszystkich korzystających z jej pomocy biedaków.
Jako posiadaczka piętnastu funtów, zdrowia nadszarpniętego wprawdzie, nie załamanego jednak w zupełności oraz podobnego mniej więcej stanu ducha, mogłam, w porównaniu z wieloma innymi ludźmi, być uważana za osobę będącą w położeniu godnym zazdrości. Zarazem jednak było to położenie dość kłopotliwe. W przededniu opuszczenia mojego dotychczasowego miejsca schronienia nie miałam jeszcze zapewnionego żadnego innego dachu nad głową.
W tych warunkach nie pozostawało mi inne wyjście poza zasięgnięciem porady jedynej bliskiej mi obecnie istoty, dawnej naszej służącej, mojej piastunki niegdyś, a obecnie gospodyni u właściciela jednego z większych majątków w bliskim sąsiedztwie siedziby zmarłej panny Marchmont. Spędziłam u poczciwej mojej byłej piastunki kilka godzin, upieszczona przez nią i ukojona, i ona jednak także nie miała pojęcia, jaką mogłaby dać mi radę. O zmierzchu, mając uczucie pustki i mroku dokoła siebie i w sobie, opuściłam ją, czekał mnie bowiem jeszcze dwumilowy spacer do odbycia, a noc zapowiadała się mroźna, chociaż jasna. Pomimo osamotnienia, braku widoków na najbliższą przyszłość i naturalnego, zdawałoby się, zgnębienia tym wszystkim, serce moje, podtrzymywane ufnością i energią młodości — liczyłam wówczas dwadzieścia trzy lata niespełna — biło równomiernie i wcale nie słabo. Że nie biło słabo, poznawałam po odwadze, z jaką bez drżenia puściłam się w samotną tę drogę, prowadzącą przez pustynne pola, na których obszarze nie widać było nigdzie wiosek, domów mieszkalnych, ani zabudowań folwarcznych. Gwiazdy jedynie, w braku księżyca, wskazywały mi słabo majaczącą w ich świetle ścieżkę. Odwaga moja, i hart mojej duszy tym bardziej godne były podziwu, że znajdowałam się w niezwykłej obecności jaśniejącej w stronie północnej ruchomej, tajemnicy — w obecności Aurory Borealis. Zamiast budzenia we mnie lęku, ujawniła ona w inny sposób wpływ swój na mnie — natchnęła mnie nową siłą, jak się zdawało. Wraz z surowym, mroźnym tchnieniem wciągałam w płuca ożywczy przypływ nowej energii, aż wreszcie, opanowana nią, odważyłam się dać wyraz mojej śmiałej myśli zrodzonej w dziwnie okrzepłym moim intelekcie.
— Opuść tę pustkę — podszepnął mi głos wewnętrzny — i udaj się tam!
— Dokąd? — zagadnęłam samą siebie.
Nie miałam potrzeby szukać odpowiedzi daleko; skierowując oko mojej duszy z pustynnej okolicy ku bogatej płaszczyźnie środkowej Anglii, ujrzałam przed sobą wizję tego, czego nigdy nie oglądałam w rzeczywistości — wizję Londynu.
Nazajutrz powróciłam do mojej dawnej piastunki, aby wyjawić jej powzięty plan.
Pani Barrett — tak brzmiało jej nazwisko — była poważną, rozsądną kobietą, znającą jednak świat równie mało jak ja. Mimo całego swojego rozsądku wszelako i powagi nie zburczała mnie i nie zaprotestowała z oburzeniem, że musiałam chyba postradać zmysły, aby ważyć się na podobny projekt. Było widocznie w postępowaniu moim dużo stateczności, która służyła mi zawsze za najbezpieczniejszą ostoję i przewodniczkę, skoro umożliwiła mi ona bezkarne, a bodaj nawet popierane przez nią, urzeczywistnienie zamierzeń, mogących, o ile przystąpiłabym z mniejszą równowagą i spokojem do ich wykonania, ściągnąć na mnie zarzut, że jestem marzycielką-fantastką.
Pani Barrett zajęta przygotowywaniem skórek pomarańczowych na marmeladę, próbowała zwrócić moją uwagę na trudności, związane z wprowadzeniem w czyn mojego pomysłu, kiedy nagle do pokoju wpadł w podskokach mały chłopczyna. Śliczne to stworzonko, które nie było dla mnie obce, znałam bowiem matkę jego, młodą zamężną córkę chlebodawców byłej mojej piastunki, podbiegło ku mnie z czarownym uśmiechem, pośpieszyłam też wziąć je na kolana. Mimo wielkiej różnicy naszych pozycji towarzyskich matka chłopczyka i ja kształciłyśmy się na tej samej pensji. Miałam wówczas dziesięć lat, a ona szesnaście, mimo to uczęszczała do klasy niższej niż moja. Pamiętam, że była bardzo przystojna, wyglądała pospolicie wszakże i mało interesująco.
Wpatrywałam się z podziwem w przepiękne ciemne oczy malca, kiedy do pokoju weszła matka jego, pani Leigh. W jak dorodną, imponującą, a zarazem pańsko uprzejmą młodą kobietę przeistoczyła się poczciwa i dobroduszna za czasów szkolnych, ale mało rozgarnięta, tępa dziewczyna! Tak dodatnio i korzystnie wpłynęło na nią zamęźcie i macierzyństwo. Miałam niejednokrotnie okazję stwierdzić w następstwie dobroczynny wpływ obu tych czynników na mniej jeszcze niż ona zapowiadające osobniki. Pani Leigh nie przypomniała mnie sobie zupełnie. I ja także zmieniłam się, obawiam się jednak, że nie na korzyść, niestety. Nie próbowałam wcale narzucić mojej osoby jej pamięci. W jakim celu miałabym to uczynić? Przyszła po małego swojego synka, aby zabrać go na przechadzkę, a tuż za nią szła piastunka, niosąca na ręku niemowlę. Wspominam o tym dlatego jedynie, że pani Leigh, zwracając się do piastunki, mówiła po francusku, (bardzo lichą francusczyzną zresztą, fatalnym akcentem, który żywo przypomniał mi nasze szkolne czasy). Mały chłopczyk natomiast, paplał biegle po francusku. Kiedy cała kompania wyszła z pokoju, opowiedziała mi pani Barrett, że córka jej chlebodawców przywiozła z sobą przed dwoma laty z podróży, jaką odbyła po kontynencie, cudzoziemską tę piastunkę, którą traktowano w domu jak guwernantkę prawie, nie każąc jej nic robić poza wynoszeniem niemowlęcia na spacer i paplaniem po francusku z małym Karolkiem.
— Pani Leigh utrzymuje — dodała zacna pani Barrett — że spotkała zagranicą wiele Angielek, które zajmują takie same posady w zamożnych domach cudzoziemskich na kontynencie i są tak samo dobrze traktowane jak ta Francuska.
Zapisałam sobie w pamięci tę przypadkową informację, ni to zapobiegliwa gospodyni zwykła skrzętnie notować wiadomości, które, jak trafnie przewiduje, mogłyby przydać jej się kiedyś. Zanim rozstałam się z zacną moją przyjaciółką, dała mi ona adres godnego zaufania, przyzwoitego zajazdu w Londynie, w którym, jak zapamiętała, zwykli zatrzymywać się niegdyś moi stryjowie.
Udanie się moje do Londynu było mniej awanturniczym przedsięwzięciem i narażało mnie na mniejsze ryzyko, aniżeli mógłby czytelnik sądzić. Cała odległość wynosiła nie więcej niż pięćdziesiąt mil. Środki moje, jak obliczyłam, wystarczą na podróż do stolicy, na pokrycie wydatków związanych z moim utrzymaniem w ciągu kilku dni oraz na ewentualną drogę powrotną, o ile nie znalazłabym możności pozostania w Londynie, to znaczy o ile nie udałoby mi się znaleźć tam żadnego zajęcia. Uważałam wycieczkę tę za rodzaj krótkich wakacyj raczej, na jakie postanowiłam pozwolić sobie celem rozejrzenia się, aniżeli za szukanie ostatniej deski ratunku. Nie ma nic lepszego nad skromne poczynanie sobie w życiu i krojenie na umiarkowaną skalę. Jest to najniezawodniejszy sposób utrzymania równowagi cielesnej i duchowej, gdy, przeciwnie, rzucanie się nieopatrzne na szerokie wody wielkich, zawrotnych pomysłów naraża na zbyt rychłe spalanie się ciała i ducha w nadmiernej gorączce.
Przebycie pięćdziesięciu mil wymagało w owym czasie całodziennej podróży (mówię o dawno minionych czasach: włosy moje, które do niedawna jeszcze opierały się zwycięsko mrożącemu wpływowi lat, są już teraz zupełnie białe pod białym czepeczkiem, niby śnieg pod śniegiem). Około dziewiątej w słotny wieczór lutowy stanęłam w Londynie.
Wiem, że czytelnik mój nie będzie mi wdzięczny za poskąpienie mu szczegółowego, kunsztownego zdania sprawy z pierwszych moich wrażeń artystycznych. Sądzę jednak, że słusznie postępuję z tego względu chociażby, iż nie miałam czasu, ani też nie byłam odpowiednio usposobiona do notowania ich i przejmowania się nimi. Nie mogło w istocie natchnąć mnie szczególną wrażliwością w tym kierunku przybycie o późnej godzinie w chłodny, słotny, ciemny wieczór, do Babilonu, którego obcość i przerażająca rozległość wystawiły na najcięższą próbę jasność i trzeźwość sądu, jak również zdolność panowania nad sobą, jakimi, w braku świetniejszych talentów, mogło podobać się Naturze obdarzyć mnie.
Z chwilą kiedy wysiadłam z dyliżansu, uderzył mnie osobliwy sposób mówienia dorożkarzy londyńskich i innych osób zgromadzonych w oczekiwaniu przybycia karetki pocztowej. Mowa ich wydała mi się w pierwszym momencie obcą jakąś, jak gdyby cudzoziemską. Nigdy do owego czasu nie słyszałam języka angielskiego siekanego w ten sposób. Udało mi się jednak zrozumieć zdania, z jakimi zwracano się do mnie i być wzajem zrozumianą przez moich rozmówców, o tyle przynajmniej, aby zostać bezpiecznie przewiezioną wraz z moim bagażem do wskazanego mi przez dawną naszą piastunkę zajazdu. O, jak nieskończenie trudna, gnębiąca i zastraszająca wydała mi się moja eskapada! Znalazłam się po raz pierwszy w życiu w Londynie po raz pierwszy w zajeździe; zmęczona podróżą, spłoszona ciemnością, zdrętwiała chłodem; pozbawiona wszelkich wskazówek, a tym bardziej doświadczenia, jak zabrać się do rzeczy, co przedsięwziąć, a przecież zmuszona działać samoistnie.
Postanowiłam kierować się własnym zdrowym rozsądkiem nade wszystko. Mój zdrowy rozsądek był wszelako równie zmrożony i oszołomiony, jak wszystkie inne moje cechy duchowe, jedynie też pod presją nieubłaganej konieczności dał się on pobudzić do pierwszych nerwowych podrygów jakiego takiego działania. Zacięta w ten sposób biczem surowych wymagań, podyktowała mi ta właściwość mojego ducha obowiązek zapłacenia tragarzowi, przy czym trudno było wziąć jej za złe, że w krytycznym takim momencie dała się grubo oszukać; kazała mi następnie zapytać portiera zajazdu o pokój, z kolei trwożliwie zawezwać pokojówkę, i co więcej, znieść z godnością wyniosłe traktowanie mnie przez młodą tę damę, kiedy raczyła wreszcie zjawić się.
O ile sobie przypominam, była pokojówka ta wzorem miejskiego szyku i elegancji. Taką zręczną, szczupłą miała figurkę, taki zgrabny, wytworny był jej czepeczek, tak umiejętnie skrojona i uszyta jej sukienka, że przyglądałam się jej z szczerym zdziwieniem i zaciekawieniem. Mowę jej cechował osobliwy akcent, który, wraz z łatwością i płynnością przesadnego wysławiania się, wzgardliwie niejako urągały mojemu sposobowi mówienia, tak samo jak sztuczna nieco, wymuszona wytworność jej stroju zdawała się z szyderstwem podkreślać wiejską prostotę mojego ubrania.
— Trudno, nie ma na to rady — pomyślałam. — A zresztą i środowisko i okoliczności są nowe. Jakoś to będzie.
Zachowaniem zupełnego spokoju i godności osobistej wobec aroganckiej tej dziewczyny, a potem wobec wyglądającego jak ksiądz, ubranego na czarno z białym halsztukiem kelnera, wymogłam rychło na obojgu grzeczniejszy sposób traktowania mnie. Przypuszczam, iż pierwotnie wzięli mnie oboje za służącę, wnet jednak zmienili zdanie, niezdecydowani, czy mają odzywać się do mnie w sposób wyniośle protekcjonalny czy służalczo uprzejmy.
Trzymałam się wcale godnie, dopóki, pokrzepiona nieco jedzeniem i ogrzana przy ogniu, nie zamknęłam się bezpiecznie w moim własnym pokoju. Kiedy jednak usiadłam na krawędzi łóżka, oparłszy głowę na poduszce, doznałam uczucia straszliwego zgnębienia. Od razu stanęła przede mną cała upiorność mojej sytuacji. Uświadomiłam sobie jej nienormalność, rozpaczliwe osamotnienie, beznadziejność nieledwie. Co robię tu sama w tym wielkim Londynie? Co mam przedsięwziąć następnego dnia? Co czeka mnie w życiu? Jakich mam przyjaciół na świecie? Skąd przybywam? Dokąd dążę? Co mam czynić?
Łzami, jakie trysnęły mi z oczu, zrosiłam poduszkę, własne ramiona i włosy. Po wybuchu tym nastąpił ponury moment najbardziej gorzkich myśli, mimo wszystko jednak nie żałowałam podjętego kroku, ani też nie pragnęłam cofnąć się wpół drogi. Ponad wszystkimi innymi uczuciami górowało silne, jakkolwiek mętne przeświadczenie, że lepiej jest iść naprzód, aniżeli cofać się i że mogę iść naprzód, że droga jakaś — najciaśniejsza bodaj i najtrudniejsza — otworzy się przede mną. Pod wpływem tej myśli uspokoiłam się o tyle, że zdolna byłam odmówić pacierze wieczorne i przygotować się do snu. Zgasiłam właśnie świecę i położyłam się, kiedy nagle wśród nocnej ciszy zawibrował głęboki, niski, potężny dźwięk. Zrazu nie wiedziałam co mogłoby to być, gdy jednak dźwięk ten powtórzył się dwanaście razy, zrozumiałam jego znaczenie i, po przebrzmieniu długim, drżącym echem ostatniego uderzenia dzwonu, powiedziałam sobie: — „Leżę w cieniu Katedry Ś-go Pawła“.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.