Verte/Część druga/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Verte
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Express wojskowy Berlin — Bazylea rwał przez puste, ośnieżone pola Brandenburgji całą siłą pary, kolorowe dzwona pociągu lśniły w słońcu, migały szyby szerokich okien przedziałów i restauracji, w których widać było uniformy strojne i błyszczące pikelhauby.
W malutkim coupée siedziała Elża Gorska zamyślona, bez ruchu, zdawała się być whaftowaną w plusz kanapy. Ręce jej splecione na kolanach drżały czasem nerwowo i zaciskały się jakby skurczem bólu, myśl pracowała bez przerwy, żłobiąc na czole zmarszczkę pionową, bolesną. Pierwszy raz od przyjazdu swego z Warowni do Warszawy, od otrzymania listu Artura, zastanowiła się nad wszystkiem poważnie. Przez te kilka dni była podniecona, zajęta wyrabianiem pozwolenia na wyjazd za granicę, zwalczaniem piętrzących się przeszkód. Działała szybko, z energją zaciekłą i niezłomną stanowczością. Nie zwróciła się nawet do panny Izabelli o pomoc, z trudem, mozolnie, szaleńczo nawet dążyła do swego celu i oto zwyciężyła. Pozostała po za nią Warszawa, kraj, Warownia, Tomek. Na myśl o Tomku ból przenikał jej duszę. On już jest w Warszawie, już są zapewne i Burbowie, a ona ucieka w obce kraje, ucieka w obawie, by jej nie dopędzono.
Wie, że pogoń jej nie grozi, że już jest bezpieczna, ale nerwy stargane wywołują ciągły lęk, ciągły niepokój. Budzi się nagle zapomniany zupełnie wyrzut, że rzuciła Tomka, rodzinę, kraj, rzuciła wszystko dla... tamtego. Lecz oto słodycz napływa do serca, olbrzymie zda się skrzydła rozwijają się u ramion, łopocąc tryumfalnie. One niosą ją do Artura ukochanego nadewszystko i jedynie. I znowu szczęście zaćmiewa myśl, że Artur chory, że może już...
Rozpacz targa nią bezlitośnie, straszliwa trwoga rozdziera jej duszę i znowu wiew nadziei w miłosierdzie Boże uspakaja i koi. Wszakże wiedziałaby, gdyby... a przecie Izabella mówiła, że już jest lepiej. Gdzie go znajdzie, w jakim stanie zdrowia?.. O, gdyby żył, gdyby jeszcze żył! Podróż do Indji daleka, nieznana, straszna, ale tam On — Artur...
— Arti mój, Arti... jadę do Ciebie, jam Twoja, jadę późno, byle nie zapóźno, byle Cię widzieć, widzieć jeszcze, byłeś Ty widział, że do Ciebie przyszłam.
W momentach takiej trwogi i modlitwy na ustach Elża zapominała o Tomku i Burbach. Całą istotą była przy Arturze, lecz gdy wracała nadzieja, a z nią większy spokój, wtedy znowu wyrastał Tomek i okrutna krzywda, jaką mu wyrządziła. Myśl biegła do Warszawy, wyobraźnia ukazywała Tomka z jej listem w ręku, napisanym przed wyjazdem z Warszawy. Elża przypominała sobie tekst listu.

„Kochany Tomku. Nie proszę Cię o przebaczenie, wiem, że mi przebaczyć nie potrafisz, ale mnie nie przeklinaj. Nic mnie nie tłumaczy wobec Ciebie i Twoich rodziców, bo powinnam była wcześniej, nie licząc się z żadnymi względami, pójść tam, dokąd idę teraz, pchana siłą, której nie doceniałam, którą pragnęłam gwałtem skierować w inną stronę i łudziłam się czas jakiś, że zwyciężę. Okrutna omyłka moja to jedyne usprawiedliwienie mego postępku.
Choroba Artura, śmiertelna, ukazała mi w całej grozie tę straszną omyłkę. Jeśli go już nie zastanę przy życiu, będzie to dla mnie piekielna kara za odrzucenie Jego uczucia, lekceważenie własnych uczuć i Twoich, Tomku.
Chociaż uczucia moje dla Ciebie nie kłamały nigdy od czasu, gdy przestały płonąć, tylko Tyś tego z początku nie widział, potem zdaje się nie chciałeś widzieć. Powinnam Ci była sama to wyznać, lecz z całej duszy pragnęłam dotrzymać Ci danego słowa. I oto przeciągnęłam strunę. Musiała pęknąć, raniąc nas wszystkich, Ciebie, Artura i mnie. Ale ten moment oświecił mnie wyraźnie, że moje miejsce tam, dokąd dążę. Co mnie tam czeka nie wiem, to jedno wiem z całą już świadomością, że to jedyna moja droga. Żegnam Cię, Tomku, jak najdroższego brata, zapomnij o mnie, bo na to zasłużyłam; bądź szczęśliwy w przyszłości. Przeznaczenia swego nikt minąć nie może, wierzę, że ono dla Ciebie jeszcze łaskawym się okaże, pragnę tego całem sercem”.

Tomek czytał już ten list, wszak przybył do Warszawy wczoraj.
Elża zażądała od Izabelli, aby list odesłany był do Renardów na drugi dzień po przyjeździe Tomka.
Elża nie widziała się z wujostwem i z nikim ze swoich, tylko w hotelu mogli udzielić o niej informacji. Tomek przez cały dzień wczorajszy miał czas na wywiady, jej zniknięcie trochę go przygotowało, z jej listu dowiedział się prawdy.
Do oczu Elży łzy napływały, zdławił ją żal. Zakryła oczy ręką i pozwoliła tym łzom płynąć cicho, pogrążywszy się w głębokiej kontemplacji. Ale sama nie spostrzegła, kiedy myśl jej z Tomka i jego krzywdy przemknęła na Artura i jego chorobę. I odczuła z niebywałą wyrazistością, niemal plastycznie, że Tomek to zupełnie drobny punkt na drodze jej życia, karzełek, podczas gdy Artur w jej duszy panuje po królewsku, wszechwładnie. Zatem rzucić skrupuły i żyć tym zadowoleniem, że się uniknęło omyłki nieobliczalnej w skutkach. A gdyby się już spełniło...
Elża wstrząsnęła się, przypomniała sobie swój sen w Warowni. Dreszcz zgrozy ją przeniknął.
— Więzienie, więzienie potworne, bez wyjścia.
Wobec miłości Tomka nie zdecydowałaby się na rozwód z nim, wlokłaby ciężką, pozornie wygodną i dostatnią taczkę życia. I trzebaby się maskować przed Tomkiem i jego rodziną i ludźmi, trzebaby swój dramat ukryć głęboko w duszy, by go nikt nie wyśledził i nie poddał pod pręgierz opinji ludzkiej, która nikogo nie szczędzi i żadnych uczuć najświętszych nie uszanuje, która nie umie wniknąć w tragedję, w niedolę duszy starganej, lecz ją zawsze tylko potępi. Żyć z takim brzemieniem i dławić się i dusić... Ach, za nic! A jednak taki byłby mój los, gdybym się w porę nie ocknęła. Ten sen z Warowni stałby się rzeczywistością, Warownia jej terenem.
Gorska strzepnęła rękami, jakby odpędzając od siebie straszną marę tak bliskiej już przyszłości, od której oto ucieka.
— Uciekłam, uciekłam — zawołała z niewymowną radością. Jadę w przestrzeń, w świat, do Niego! Zarysował się w jej oczach podsunięty myślą nagłą znak zapytania:
— Co znajdzie tam, dokąd dąży, co ją tam czeka?.. I czuła, że jej to pytanie zaczyna ciężyć, i że ją męczy.
Patrzała w okno, przesuwała wzrok po polach, lasach, wsiach, podobnych do miasteczek, po dużych miastach i stacjach, które mijała, ale wszędzie, jakby zawieszony w powietrzu, tkwił wielki znak zapytania. Czuła, że się go wcześniej nie pozbędzie, aż dotrze do celu swojej podróży.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc była ciemna, na prochowym aksamicie nieba i ziemi tkwiły złote światła, rozrzucone coraz gęściej i coraz niższe. Pociąg zdawał się unosić w górę, światła zaś zapadały w dół. Jechali na wysokim nasypie, mijając Frankfurt nad Menem. Elża, stojąc na ganeczku wagonu, owiana purpurowemi strugami iskier, oparła się na poręczy, zanurzyła oczy tęskne w powodzi świateł, hen, w dole rozsianych. Smutek ją owiał niewymowny. Ta noc, te światła nasunęły wspomnień roje, plątały się one z sobą, wikłały i spychały się wzajemnie... Monte Carlo w nocy, sztuczne ognie na cyplu Monaco... Artur stoi obok niej i mówi cicho: „Elly, pójdziemy razem w świat*... —
W oddali znowu rysuje się jakiś wyniosły samotny budynek, owiany w ciemni nocnej jakby siwą mgłą dymu z lokomotywy; błyszczą w nim światła i rozpływają się w tej szaro-siwej śreżodze. Nasuwa się wizja Warowni z przed czterech lat, w noc zimową, w pyle zawiei śnieżnej. Dwór oświetlony, suną ku niemu sanki, wiozące cztery postacie, ona wśród nich. Tomek i Uniewicz ze strzelbami. Dojeżdżają do dworu, otwierają się drzwi dębowe ukazujące wnętrze jasne i ciepłe. Na ganek wychodzi postać służącego w tołubie, wytacza się niedźwiedź, Kajtuś.
— Jak to dawno, dawno było... wtedy jechałam z nim w duszy, uciekałam od niego, teraz... uciekam do niego — myślała Elża. — Ironja, ironja losu. To, co wtedy odrzuciłam z lękiem, do tego dziś powracam, również z trwogą w duszy. Co mnie czeka?..
Elża wpatrzyła się W rozświetlone łuną miasto.
Frankfurt nad Menem, ojczyzna Fausta, Werthera, Ifigenji, zrodzonych w genjalnym umyśle Goethego. Wydało się Elży, że ta łuna nad miastem to aureola na czole poety, i, odbiegłszy od swoich własnych spraw, zadumała się nad utworami wielkiego myśliciela. Życie takiego człowieka i podobnych do niego ludzi dopiero życiem zwać się może, to tryumfalny przelot, po którym zostają wiekuiste pomniki, niczem nie zwalone, zostaje pamięć niezatarta w pokoleniach. Tacy ludzie żyć powinni dla innych, bo żyją dla przyszłości, ich altruizm, to konieczność, wypływająca z ich talentu, genjuszu. Ale zwykli ludzie, po których zostaje pamięć tylko w skromnym kółku, czyż nie powinni życie swe wyzyskać tak, by choć sami czuli, że żyją i są szczęśliwi? Czy największy egoizm można zawsze potępić bezwzględnie?
Czy żyjąc, trzeba koniecznie cierpieć, a czy cierpiąc można dawać szczęście?
Wpadam znowu w błędne koło zagadnień, prześladujących mnie stale — myślała Elża — i problematu tego rozwiązać nie potrafię, czy wobec samej siebie nie chcę. Oślepia mnie nadzieja szczęścia i podsuwa rozumowania wygodne. Gdy chciałam wejść na drogę ofiary i szczęście własne poświęcić dla szczęścia Tomka, rozumowałam inaczej.
A Tomek już czytał mój list.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szwajcarja, skały, góry wyniosłe, niebotyczne szczyty, owiane przezroczą, błękitno-białą mgłą śniegów, zastygłych na wirchach. Śnieżne kopuły trącają, zda się, lazur nieba, słońce, zachodząc, przytula skały do łona swego, że nasiąkają purpurą i cudownym różem o morelowym subtelnym odcieniu. Tam znowu stok skalisty płonie przepyszną barwą złoto-żółtą i mieni się jak topaz szlifowany. Drugi bok skały jest czarny, jak żelazo, pogrążony w cieniu, zimny, na którym wązki, bystry potok szarfą pienisto-błękitną biegnie po odciosach kamiennych ścian. Wodospad żyje i pędzi w doliny, ale wygląda, jak zastygły, na stalowo-czarnej odciesi.
Słońce krasi góry, oddaje im cały, swój królewski dar szczodrych barw, na inne ciska głęboki cień żałoby.
A nisko, u stóp kamiennych kolosów w śnieżnych koronach, rozlane jezioro błękitnieje jaskrawo wszystkiemi odcieniami szafiru, turkusu, lapis lazuli. Na falach toczą się rozwite hojnie perły, tam, gdzie słońce zanurzy swe oko, złote błyskają trzęsienia.
Express gnał na zrębie skalnego wiszaru, mając pod sobą modrą toń, a poza nią jakby zamczysko z olbrzymich złomów granitu.
Elża jechała ciałem tylko, duchem i oczami bujając od lazuru fal ku błękitom niebieskiej kopuły nieba, czepiała się śnieżnych hełmów skalnych, płynęła na wodospadach, roztapiała się w złotych łunach słońca. Źrenice jej pełne były zachwytu, na usta wybiegał szept tęsknoty, nadziei. Marzenia te ubierały się w słowa poety, wśród tych gór zrodzone.

„Pójdziemy razem na śniegu korony,
Pójdziemy razem nad sosnowe bory,
Pójdziemy razem, gdzie trzód jęczą dzwony!
Gdzie się w tęczowe ubiera kolory
Jungfrau i słońce złote ma pod sobą;
Gdzie we mgle jeleń przelatuje skory,
Gdzie orły skrzydeł rozwianych żałobą
Rzucają cienie na lecące chmury!

Nagły żal jakiś zmącił jej szczęście, zastygła chwilowo, gorycz, bryznęła jadem, zatruwając nadzieje i marzenia. W oczach zgasł promień, zasnuła je chmura lęku, obawa przed nowym bólem. Na usta zbladłe wypłynęły końcowe słowa poematu:

„Skąd pierwsze gwiazdy na niebie zaświecą,
Tam pójdę aż za ciemnych skał krawędzie,
Spojrzę w lecące po niebie łabędzie
I tam polecę, gdzie one polecą,
Bo i tu — i tam — morzem i wszędzie,
Gdzie tylko poślę przed sobą myśl biedną
Zawsze mi smutno, i wszędzie mi jedno;
I wszędzie mi źle — i wiem, że źle będzie,
Więc już nie myślę teraz tylko o tem,
Gdzie wybrać miejsce na smutek łaskawe —
Miejsce, gdzie żaden duch nie trąci lotem
O moje serce rozdarte i krwawe...“

Elża spuściła głowę nizko na piersi, z oczu jej spadły grube jasne łzy, usta rozedrgane od wewnętrznego wzruszenia szepnęły cichutko, boleśnie:
— Arti, jeśli ty teraz... jeśli ty...
Spazm rozpacznej trwogi zdusił jej słowa, sparaliżował myśl obłędną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Elża w otwartym oknie dusi się dymem, pochłania oczami czarne — wyżłobione tunele. Express przebija górę St. Gothard, wspina się pracowicie, huczy, dudni, wali naprzód, jak pocisk wypuszczony z działa olbrzymiego kalibru. Elża gasi lampę w swoim przedziałku, bo chce mieć wrażenie prawdziwego piekła, ale jakaś zakonnica, belgijka, jadąca z nią razem, budzi się przerażona w najwyższym stopniu i, widocznie pomimo swoich kwefów niezbyt pewna nieba, drży ze strachu i wola o światło, wykrzykując piskliwie w obawie katastrofy.

— Mijamy Gothard — woła Elża, odkręcając elektryczność. Niema powodu do trwogi.
Zakonnica, uspokojona nieco, zaczyna pacierze, a Gorska wychodzi na ganeczek, bo w ciemności, przecinanej iskrami, w dymie, w szalonym pędzie i szumie doznaje wrażeń silnych, żywiołowych. Budzi się w niej zachwyt dla natury, dla potęgi ludzkiej woli.
— Młot Hefajstosa przeszedł przez tę skałę potworną, — myśli Elża.
Od zgiełku expressu, wkręcającego się świdrem w skałę dygotała zda się cała góra, jej ściany wewnętrzne okopcone migały w brzasku iskier, jak czeluście piekielnych pieczar.
Gdy wreszcie wpadli na światło, Elża spojrzała na zegarek: czterdzieści minut i pięć sekund pociąg był w tunelu. Teraz, wyzwolony z oków skalnych, rozwiał szeroko ciemny pióropusz dymu, jak sztandar zwycięski i gnał przed siebie szaleńczo, gwałtownie. Miał fizjonomję zaborcy dzikiego, który pierwszy toruje sobie drogę, rozszarpując skały, odtrącając góry, i pędzi dalej, coraz dalej na podbój.
Lokomotywa pochłaniała przed sobą drogę z zawziętością, z jakąś zaciekłą pasją, byle naprzód, naprzód.
Elża oddychała, szeroko chwytając do piersi nowe powietrze. Doznała dziwnego uczucia ulgi i szczęścia; przebyta skała St. Gothard była niby to pierwsza brama do nowego życia, do nowej nieznanej, a upragnionej przyszłości... z Nim.
Oczami pełnemi wesela i blasków patrzała na Alpy Lepontyńskie, na mijane jeziora, stoki, szczyty. Lombardję powitała jak starą, miłą znajomą, z którą łączyły ją już drogie wspomnienia. Przez Medjolan, Padwę, Weronę, Wenecję jechała ongi z Arturem do Wiednia, dążąc do Warowni. Myśli jej, wszystkie uczucia, wyprzedzały ją, biegnąc ciągle do niego, hen, za nieznane morza i ocean.
Czasem świeciła nadzieja, często jednak zapadał gęsty zmrok zwątpienia, niepewności i okrutnych przeczuć nieszczęścia. Czasem odległy ląd, na którym on przebywał, okraszał się rajskiemi barwy i promieniował, czasem okrywały go gęste mgły, stężałe w ciężkie runa.
A express pędził i pędził naprzód, wrzynając się głęboko W Półwysep Apeniński.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.