Uwielbienie Krzyża (Calderón)/Dzień Trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Uwielbienie Krzyża
Pochodzenie Dramata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIEŃ TRZECI.



SCENA I.
(Las. Wchodzi Dżyl ubrany w krzyże; jeden większy dźwiga na piersiach).
Dżyl.

Przysłała mię tu po trzaski
Menga; abym był bezpieczny,
Gdzie chodzi ten zbój niegrzeczny,
Wziąłem się na wynalazki.
Mówią — przed świętemi drzewy
Euzebio ma być nabożny;
Więc się ubrałem ostrożny
Od czuba aż do cholewy,
Pomyśleć — zrobić: ot rada! —
Tak mię strach łechce po skórze,
Że nie wiem, w jakiéj się dziurze
Skryć; a dusza mi usiada
Na ramieniu. Dziś mię w lesie
Nie spotkał. Niech przejdzie, raczéj
Wolę; tu mię nie obaczy,
Bo oto w te duże krze się
Skryję. Aj, aj, kole jucha!
Co tam; — niechaj sobie kole,
Boć — Jezu mój! — stracić wolę
Kawałek skóry niż ducha.
Wolę to, niż by mię chmurnie
Zmierzyła Waligórzyna[1]

Choć lgnie do wszystkich jak glina; —
Niż być zazdrosnym o durnie.




SCENA II.
(Wchodzi Euzebiusz)
Euzebiusz.

Nie wiem, gdzie iść, gdzie się skryć.
Nędzarz życie ma przestrone,
Śmierć nie godzi w jego stronę,
Właśnie, iż mu męka żyć.
Julią czułem już u łona,
Wtem, gdy miłość się skłaniała
Żarem tchnąć na nasze ciała,
W łańcuch zmienić jéj ramiona,
Wydarłem się, nie używszy
Lubych wdzięków; a nie zbrodni
Strach, lecz mię odepchnął od niéj
Z tajnych przyczyn przestrach żywszy.
Bo gdym dyszał na rozkosze,
Na jéj piersi krzyż ujrzałem
I zlękły uszanowałem
Znak, który na własnéj noszę,
A gdyśmy w tak niezwyczajny
Sposób zrodzeni oboje,
Stygmat to mistycznéj zbroje
Bogu jedynie nie tajny.

Dżyl.

Kłuje tak, że mi już szuby
Nie staje.

Euzebiusz.

— Głos z tego krzaku
Słyszę. Kto tu?

Dżyl.

— Nieboraku,
Ot nie stało ci rachuby.

Euzebiusz.

Człek przywiązany do jodły
Krzyż ma na brzuchu upięty,

Klęknę; — ślub mię wiąże święty
Przed krzyżem odprawić modły.

(Klęka).
Dżyl.

A cóż tu przede mną zgięty,
Euzebiuszu, dokazujesz?
Gdym święty, czemu krępujesz,
Gdy krępujesz, jakżem święty?

Euzebiusz.

Ktoś jest?

Dżyl.

— Jakto? nie znasz Dżyla?
Odkąd mię tu twym rozkazem
Przywiązali z Mengą, razem,
Napróżno mi się wysila
Gardło, by Dżyla w tym stanie
Zlitował się kto na świecie.

Euzebiusz.

Miejsce nie to samo przecie,
Gdzie cię związano.

Dżyl.

— Tak, panie;
Prawda to jest szczera; ino
Widząc, żem niedosłyszany,
Szedłem tak sam przywiązany,
Ażem tu zaszedł z drzewiną.
Taka była moja bieda
I trafunek taki dziwny.

Euzebiusz (n. s.)

Wezmę go; chłop jest naiwny,
Może mi się na co przyda.

(głośno).

Poznałem, że jesteś zuchem,
Odkąd my z sobą mówili
I pragnę, byśmy już byli
Przyjaciółmi.

Dżyl.

— Oj, to; duchem!
Przyjaciółmi; bądźmy niemi,
Ale tak, żebym w te pędy
Ja szedł tędy, ty owędy,
Bo tu będziem prawdziwemi
Rabusiami; — a to pono

Słodkie życie... niech go liznę!
I nie chodzą na pańszczyznę.

Euzebiusz.

Idźże więc za mną; tą stroną.




SCENA III.
(Wchodzą: Rykardo i zbójcy, prowadząc Julię ubraną pomęsku i zamaskowaną).
Rykardo.

U stóp góry, pośród chróstu,
Gdzie trakt łamie się w ścieżynę,
Spolowaliśmy zwierzynę,
Co przypadnie ci do gustu.

Euzebiusz.

Pożądana zdobycz świeża.
A tu patrzcie, towarzysze:
Dzisiaj w szeregi zapiszę
Nowiuteńkiego żołnierza.

Rykardo.

Któż to?

Dżyl.

— Jużci Dżyl; czyś ślepy?

Euzebiusz.

Ten chłop, choć się zdaje głupi,
Nieraz biedzie nas wykupi;
Zna wszystkie górskie wertepy
I stanie za czyczerona,
Oprócz tego w ogień pójdzie,
A w ostateczności ujdzie,
Chociażby jako stracona
Pikieta; daj mu w téj chwili
Strzelbę i mundur.

Czelio.

— Masz, bracie.

Dżyl.

Ot, zbój ze mnie w tym kabacie,
Bo mię już — widzę — złotrzyli.

Euzebiusz.

Skąd jest i jak się nazywa

Ten okutany podróżny?

Rykardo.

Nie wiem; pytać trud był próżny,
Ni kto jest, ni skąd przybywa;
Mówił, w ucho jeno twoje
Ma powierzyć tajemnicę.

Euzebiusz.

Możesz więc odsłonić lice:
Jestem wódz, który tu stoję.

Julia.

Ty wódz?

Euzebiusz.

— Tak jest.

Julia.

— Wielkie nieba!

Euzebiusz.

Mów, kto jesteś, w jakim celu
Przychodzisz.

Julia.

— Jest tu nas wielu,
A dwom tylko zostać trzeba.

Euzebiusz.

Cofnijcie się, towarzysze!

(Zbójcy wychodzą).

Teraz jesteś ze mną zgoła
I jeno ja cię usłyszę
I te drzewa i te zioła,
Nieme świadki; więc twarz ukaż
Z pod téj milczącéj zasłony
I mów, z jakiéj idziesz strony,
Jak się zwiesz i czego szukasz.
Mów.

Julia (dobywając szpady).

— Abyś wiedział już w porę,
Kto jestem i skąd się biorę,
Po com przyszedł, — dobądź szpady,
Bowiem ci wyznam bez zdrady,
Że tu przychodzę cię zabić.

Euzebiusz.

Obroną zdołam osłabić
Moję bojaźń a twój cios,
Choć wolałbym, by mię wiodły
Ku niéj czyny twe, — nie głos.

Julia.

Skrzyżuj ze mną szpadę, podły!
Ujrzysz, że z méj odpowiedzi
Oszczędzisz tchu i spowiedzi.

Euzebiusz.

Walczę raczej, by się bronić,
Niż, by twoje krew wyronić.
Zależy mi na twem życiu:
Bo nie dojdę po zabiciu,
Za com zabił, — ty wzajemnie,
Za coś duszę wygnał ze mnie.
Jeśli więc śmiem cię o laskę
Tę prosić, z twarzy zdejm maskę.

Julia.

Dobrześ rzekł! Bowiem w honoru
Zemstach zadośćuczynienie,
Gdy się w nim karą sumienie,
Nie zjawi, nie ma waloru.

(Odsłania twarz).

Znasz mię? I skądże zdumienie
Takie w twéj twarzy?...

Euzebiusz.

— Popchnięty
Pomiędzy jaw i wątpienie
Stoję osłupieniem zdjęty,
A myśl mi się w głowie mroczy
Na to, co widzą me oczy.

Julia.

Widzisz mię?

Euzebiusz.

— Ha! i z widoku
Twego tak mój przestrach rośnie,
Ze gdy wprzód twego uroku
Pragnąłem, drżący miłośnie
Za każdą chwilą kosztować,
Dzisiaj poświęciłbym tyle,
Bym mógł wzrok przed tobą schować,
Ile — by cię widzieć dawniej!
Ty tu, w skał żywéj mogile
I nie czująca odrazy
K’sukni, co stan twój dwa razy
Gwałci, przychodzisz tak śmiało?
Kto cię wiódł?

Julia.

— Pogardą twoją
Wiodłam się i zrozpaczeniem,
Byś zaś wiedział, że jest strzałą
Padła z łuku, działa tchnieniem
I błyskawicznym promieniem
Kobieta, co chęć swą goni,
Powiem ci, że nie spełnione
Nie tylko lubią się zbrodnie,
Lecz, że mię skrucha nie płoni,
Że mi w sumieniu pogodnie.
Uciekłam, wyszedłszy z celi,
W te góry; a gdy mię ostrzegł
Raz pasterz, że za złą wodzą
Podróżuję, bo tu śmieli
I mężczyźni jeno wchodzą,
Ja zuchwała, nim się spostrzegł,
Bojąc się już, aby czasem
Nie chciał wieść mię tem bezdrożem,
Uspokoiłam go nożem
Własnym, co mu tkwił za pasem.
Tym samym narzędziem krwawym
Przebiłam pierś podróżnego,
Co mię w popędzie łaskawym
Przyjął na siodło własnego
Konia; gdy na wieczorynki!
Uparł się szukać spoczynku
W wiosce, ja mu za uczynny
Trud spoczynek dałam inny.
Trzy dni całe i trzy noce
W puszczy żyłam sama zgoła;
Pokarmem były mi zioła,
Spałam na chłodnéj opoce.
Widzę chatę w tem pustkowiu:
Spoczynkiem mi się uśmiecha
Jéj złocona słońcem strzecha
Milszym, niż na złotogłowiu.
W chacie mię biedni górale
Uczcili nad stan wspaniale
W względach o wygody moje
Prześcigając się oboje.
Omdlałą z trudów i głodu
Gościli pełni zachodu

Stołem smacznym choć ubogim,
Jadłem choć skromnym, chędogim,
Ale potem na rozstaniu,
W trwodze, by w poszukiwaniu
Mych tropów nie powiedzieli
Siepaczom: Myśmy widzieli, —
Górala, który mi drogę
Wskazywał, zabiłam; potem
Zaszedłszy do nich z powrotem
Zabiłam jego niebogę, —
Czując, że się samym strojem
Zdradzam i że zbirem moim
Najprędzéj suknia się stanie,
Postanowiłam przebranie.
Więc wreszcie z tego manowca
W broni i ubraniu łowca,
Którego sen nie marzeniem,
Lecz istnem przeobrażeniem
Uczyniłam na śmierć życia,
Weszłam w trop twego ukrycia
Złamawszy wszystkie przeszkody,
Chodząca z grozą w zawody.

Euzebiusz.

Słucham zalękły na duchu
I z trwogą na cię poglądam:
Czarem mi jesteś dla słuchu,
A dla wzroku bazyliskiem.
Nie mam, Julio, wzgardy dla cię,
Ale skryć się już pożądam
Przed zemsty w niebie pociskiem
Widnym i uciekam przeto...
Julio, wracaj do klasztoru,
Bo ja się boję, kobieto,
Tego na twéj piersi krzyża...
Słychać hałas; ktoś się zbliża.

(Wchodzą zbójcy).



SCENA IV.
Rykardo.

Przygotuj, wodzu, obronę,
Bowiem już zmierza w tę stronę

I już wejść musiał na górę
Kurcyusz w ogromnéj czeredzie
Zbrójnych ludzi; nadto z wiosek
Okolicznych chłopstwa chmurę
Zebrał wściekłą i tu wiedzie,
Nawet kobiety i dzieci;
Wołał, że po krew twą sięga,
Że ci ją z ciała wykrwawi
Za śmierć syna i przysięga,
Iż cię przykładem postawi,
Oddawszy na pohańbienie
Żywym lub umarłym w Senie.

Euzebiusz.

Julio, rozprawiać daremno
W téj chwili; skryj twarz, chodź ze mną;
Nie dobrze, byś w ręce wpadła
Twojego ojca i wroga.

(Do zbójców).

Bracia! Stojąc dziś u proga
Śmierci, pokażcie odwagę.
Aby się wam nie zakradła
W serce bojaźń, pod uwagę
Weźcie, że nas zabić idą,
Lub pojmać — co jedno znaczy;
Bowiem późniéj w kazamacie
Pod miecz kata głowę dacie
I tę hańbę świat obaczy.
Więc otrząśnie się z obawy
Każdy dla życia i sławy.
Na dowód, że się nie boją
Dzieci gór, przeciw ich rojom
Pójdziem pierwsi; szczęście zawsze
Na dzielniejszych jest łaskawsze.

Rykardo.

Ujść gdzie niema, bo już oto
Pod nami.

Euzebiusz.

— Przed tą hołotą —
Ostrzegam — niech nikt nie tchórzy;
Bo na Bóg żywy! jeżeli
Kto cofnie się, albo zmruży
Przed kulą zalękłe oko,

To jego naprzód posoką
Ta biała stal się odbieli.




SCENA V.
Kurcyusz (za sceną.).

Spostrzegam na szczycie góry
Bezczelnego rozbójnika:
Ze skał sobie czyni mury;
Próżny trud, próżna taktyka.

(Inni za sceną).

Widzę ich stąd między krzaki:
Nie skryjecie się, sobaki!

Julia.

Na nich! (wybiega.)

Euzebiusz.

— Zaczekajcie, podli!
Byście w zapale ochłodli,
Postaram się, że wam rzeką
Fale krwi na pola ścieką.

Kurcyusz (za sceną.).

Hej! Euzebio, gdzie się chowasz?

Euzebiusz.

Tu jestem. Zbliżyć się poważ!

(Wybiegają wszyscy, za sceną odzywają się strzały).



SCENA VI.
(Wchodzi Julia).
Julia.

Ledwo na góry téj szczycie
Pod stopą mi klękły zioła,
Gdy usłyszałam dokoła
Marsowych potworów wycie.
Gromliwa echa kaskada,
Białéj stali błyskawice:
Śród jednych mi słuch przepada
Od drugich mi lśnią źrenice.

Co to?... Atak nie na żarty!...
Przewalony i wyparty
Cały hufiec Euzebiusza
Mój ojciec cofać się zmusza!...
Uciekają... więc pośpieszę
I Euzebiuszowe rzesze
Nową odwagą pokrzepię;
Ą jeśli te bandy zczepię,
Żołnierzom wpadnę na karki,
Nożycami się dlań Parki
Stanę i życia prawidłem.
Świata stanę się podziwem,
Przyszłości upiorem mściwym
I wszystkich wieków straszydłem.

(Wybiega).



SCENA VII.
(Wchodzi Dżyl przebrany za zbójcę).
Dżyl.

By się o biédę nie otrzeć
Pozwoliłem im się złotrzyć:
A tu, ledwom wziął te szmaty
Wpadam w takie tarapaty!
Kiedym sobie był chłop prosty,
Nie inny, a ja-m brał chłosty;
Dziś, kiedy wszedłem w te szajkę,
Znów mnie skórę drą na krajkę.
Choć nie jestem żaden sknera,
Bieda mi się na kark wdziera,
Ą taka uparta bieda,
Że gdybym przypadkiem w żyda
Zmienił się, to mi się widzi —
Popadliby w nędzę żydzi.

(Wchodzą Menga, Bras, Tyrso i inni wieśniacy).



SCENA VIII.
Menga.

Na nich, na nich! uciekają.

Bras.

Załatwimy się z tą zgrają.
Żaden nie ujdzie!...

Menga.

— Chodź ino!
Jeden tutaj za krzewiną.

Bras.

Niech mrze łotr!

Dżyl.

— O! święta Trójca,
Ratuj! Patrz-że, com zacz, bracie...

Menga.

Jużto poznać po kabacie,
Rabusiu, że jesteś zbójca.

Dżyl.

Przysięgam ci, że łże kabat
Jak czort, co się klnie na sabat.

Menga.

Daj go tu!

Bras.

— Zgrzej po czerepie!

Dżyl.

Już ja zgrzany i wydany...
Litości!...

Tyrso.

— Dla zbrodni tylu
Niema łaski.

Dżyl.

— Otwórz ślepie!
Dżyl jestem, na Chrysta rany!...

Menga.

Czemu-żeś nie gadał, Dżylu?

Tyrso.

Czemu-żeś, Dżylu, nie gadał?

Dżyl.

Jakto? Czym wam nie powiadały
Żem jest ja? i od początku?

Menga.

Co tu robisz?

Dżyl.

— Nie widzicie,
Że dorabiam się majątku
I więcéj ludzi umorem
Gubię, niż lato z doktorem?

Menga.

A ta kapota?...

Dżyl.

— Dyabelska.
Zabiłem człeka i z cielska
Jego włożyłem na własne.

Menga.

Lecz czemu nie ubroczona,
Kiedyś zabił?...

Dżyl.

— O! toć jasne:
Zmarł ze strachu; — owoż ona
Przyczyna.

Menga.

— Dżylu, chodź z nami.
Zbójcy gonią już światami.
Biegnijmy-ż za niemi, nuże!
Bo się nie ostoją tchórze.

Dżyl.

Wprzód otrząsnę z tych szmat żebra,
Choć brr... trzęsie mróz, jak febra.

(Wybiegają).



SCENA IX.
(Wchodzą Euzebiusz i Kurcyusz).
Kurcyusz.

Owóż my sami — we dwoje.
Owóż dzięki Niebu, stoję
Przeciw twojéj mściwy zdradzie
Nie powierzywszy nikomu
Mego ojcowskiego sromu,
Ni zemsty niczyjéj szpadzie.

Euzebiusz.

Kurcyuszu, Bogu wzajemnie
Dzięków czynię tysiąc, że mnie
Śle ku tobie dobrą porą;
Bo jeśliś tu przyszedł skoro
Obrażony, wyjdziesz skorzéj
Obrażony i skarcony.
Jednak — dziwny mię owłada
Szacunek tak, iż mię trwoży
Bardziéj gniew twój, niźli szpada.
To znów, choć gniew straszyć sam
Może, w drugiéj trwodze trwam,
By nie zniosła mię w lękliwość
Twoich zacnych włosów siwość.

Kurcyusz.

Euzebiuszu, chciéj mi wierzyć,
Żeś zdołał w części uśmierzyć
Mój gniew, skoro się przyglądam
Twéj osobie; — lecz nie żądam,
Byś mniemał, że ci ma biała
Głowa odwagę zabrała,
Gdy ją zabrać dzielność może.
Skrzyżuj oręż, bo już żadna
Gwiazda w niebie nie pomoże,
By cię zemsta ma przykładna
Nie dosięgła. Skrzyżuj szpadę!

Euzebiusz.

Odwagę zabrać?... Veto kładę!
Nie jest strach, co jest szacunek.
Ą tu ci się wyspowiadam,
Że zwycięstwem, co mię nęci,
Jest — zrzucić dumy rynsztunek
I błagać, byś w niepamięci
Pogrzeb! mą winę. Więc składam
Miecz w te dłonie, co tak wielu
Czci uczyły.

Kurcyusz.

— Nie w tym celu
Stoję tu, bym bił przewagą.
I ja rzucam szpadę nagą.

(n. s.)

(Tak konieczność ciosu zręcznie

Usunę.) — więc gołoręcznie
Walczmy.

(Mocują się).
Euzebiusz.

— Co znaczy, nie wiem,
Że w piersi coś mię pali jak zarzewiem,
Że mię na poły żal i mściwość mroczy
I ta się męka wylewa przez oczy;
Że przed nieprzyjacielem
Radbym krzywd jego własnym być mścicielem, —
Oto na pokaranie
U nóg twych życie moje pełza, panie!

Kurcyusz.

Nigdy stal zacna, choć w pełni obrazy,
Z krwi bezbronnego nie nabędzie skazy,
Bowiem się w czestnéj swojéj chwale plami,
Kto pokonawszy wroga, — krwią się plami.

(Głos za sceną).

Chodź, tam być muszą.

Kurcyusz.

— Moja garść zwycięska
Szuka mię; twoich rozpędziła klęska
Na powszechne rozbicie.
Uchodź, bo jest daremny
Mozół przed tłumem mściwym
Ostać się zgrai ciemnej,
Ani z téj walki nierównéj wyjść żywym.

Euzebiusz.

Żadną ja się nie trwożę
Mocą prócz twojej, przed którą się korzę;
I ujrzysz, gdy mi w dłoni broń zawarczy,
Że choć na ciebie ducha mi nie stało,
Na zgraje twe wystarczy.




SCENA X.
(Wchodzą Oktawiusz i wieśniacy).
Oktawiusz.

Z dołu do szczytu przetrząsnąłem całą
Górę, znalazłem wszędzie jeno trupy;

Jeden Euzebiusz z téj bezładnéj kupy
Skrył się, w ucieczce nowéj sztuki użył.

Euzebiusz.

Kłamiesz, bo nigdy Euzebiusz nie tchórzył?

Wszyscy.

Euzebiusz tu? Niech ginie!

Kurcyusz.

Wstrzymaj się, Oktawiuszu!...

Oktawiusz.

Więc ty miast animuszu
Dodać, odbierasz? — przeciw téj gadzinie?

Bras.

Człowieka bronisz, co w twój dom obrazą
Wwiódł bezcześć i żelazo?

Dżyl.

Co po niebieski pował
Wszystkie te śliczne góry nam popsował
I nie zostawił, aby nie skosztował
W całéj wsi naszéj melonu ni dziewki?
I z strzelby, jak z konewki
Śmierć sypał?... Co to robisz!

Oktawiusz.

Co mówisz, panie? Na co się sposobisz?

Kurcyusz.

Stójcie — czekajcie!... (Nieszczęsne zdarzenie!)
Nie lepiej-że, by żywcem stanął w Senie?
Zdaj się, Euzebio. Przysięgą się wiążę
Czestną, iżby cię ułaskawił książę
U tronu twoim będę adwokatem.

Euzebiusz.

Zdałem się przed twych oczu majestatem,
Lecz przed sędzią — nie mogę.
Tamto cześć była, — tubym zdradził trwogę!

Oktawiusz.

Niech mrze!...

Kurcyusz.

— Czekajcie!...

Oktawiusz.

— Jakiż cię posiada
Obłęd, że bronisz go? To kraju zdrada!

Kurcyusz.

Ja zdrajca?... Zarzut gdy mię już obarcza

Taki, ustąpić — Euzebiuszu — musi
Z przed twoich piersi, piersi moich tarcza.

Euzebiusz.

Więc ustąp z pod méj szpady,
Kurcyuszu, by mię lęk nie opadł blady;
Wzrok przed ich mieczmi mrużę,
Gdy służysz ludziom owym za przedmurze.

(Wychodzą, ucierając się).
Kurcyusz.

Otoczyli go. Ach! gdybym nie złotem,
Lecz mógł, dzielny młodzieńcze,
Życie twe własnym okupić żywotem!
Widzę go — gdzie dolina;
Ranny musi być — ręczę;
Słania się, lecz odcina.
Zstąpił w dół... biegnę za nim;
Jest jakaś w krwi téj siła
Mrącej, co woła lękliwem wołaniem,
Jak gdyby moją była.
Cudza krew tak nie woła,
Ani jéj cudzy człek dosłyszeć zdoła.

(Wybiega).



SCENA XI.
(Wchodzi Euzebiusz chwiejąc się).
Euzebiusz.

Gdy mię w śmiertelne otchłanie
Strąca ta góra, człowieczéj —
Widzę — pościeli mi przeczy,
Garści ziemi na posłanie.
Lecz gdy mi przed oczy stanie
Obraz méj bezbożnéj winy,
To nie téj mi strach godziny: —
Pada na mnie trwogi bladość
Myślą, jak uczyni zadość
Jeden byt za takie czyny.
Gdy nią w pomściwéj zajusze
Uparcie huf zbrojny ściga,
Jedno dla mnie się rozstrzyga:

Bronić się, lub oddać duszę.
A! nie. Lepiéj upaść w skrusze
Przed Bogiem na tym granicie
W nieśmiertelnego zachwycie
Drzewa; bo tam z owych stron
Padnie na mnie krótki skon,
A ono da długie życie.
Drzewo niebieskiego krzyża,
Co wydało lekiem miodny
Owoc na grzech pierworodny,
0 kwiecie nowego Raju,
Tęczy ty słoneczny maju
Na powszechnéj wód powodzi,
Któréj wieczność nie przebrodzi,
Piękne ziele, płodna winnico,
Nowego Mojżesza tablico,
Harfo Dawida, co zawodzi
W boży hymn, — spójrz na zbrodniarza!...
Twéj żądam sprawiedliwości,
Bo na tobie się za złości
Grzeszników Bóg upokarza,
I twa śmierć mię wyposaża:
Gdyby nie było nikogo
Na świecie, za mnie by srogą
Śmierć poniósł; więc on mnie gwoli
Cierpiał, bo bez méj swywoli
Golgocką-by nie szedł drogą.
Widzisz — moje oko śledzi
Znak twój z korną zawsze wiarą;
Nie pozwól Święta Ofiaro,
Abym konał bez spowiedzi.
Nie pierwszym łotr, co nawiedzi
Błaganiem łaskawość Twoję;
A kiedy jest nas już dwoje,
Ten zaś łotrem się wyznawa,
Niech-że nie utracę prawa
W odpuszczenia wejść podwoje.
Lisardowi, gdym oręży
Zwycięskich prawem mógł zadać
Śmierć, dałem się wyspowiadać,
Nie czekając, aż w rozpręży
Członków ciało mu się stęży.
Owego starca sędziwa

Postać w myśl mą wraca żywa.
Nie odpychajcie mię wzgardą!
Spójrz, kto umiera — Lisardo!
Alberto! — słysz, kto cię wzywa.

(Wchodzi Kurcyusz).



SCENA XII.
Kurcyusz.

Tu go znaleść mam nadzieję.

Euzebiusz.

Jeśli się z katami łączysz,
Dużo życia nie wysączysz,
Bo już w pustych żyłach mdleje.

Kurcyusz.

Jakiż bronz nie odtwardnieje
Widząc, jak to życie precz
Wzlata; — zdaj, młodzieńcze miecz!

Euzebiusz.

Komu?

Kurcyusz.

— Kurcyuszowi.

Euzebiusz.

— Masz!
Do twych nóg przytulam twarz,
Tylko z czoła chmurę zwlecz
Tę gniewną... Milkną me słowa,
Bo mi już przez żył odkrycie
Ujść pośpiesza duch i życie
I myśl zalękla się chowa
W kąt duszy...

Kurcyusz.

— Biedna ma głowa!
Śmierci-ż nie założy tamy
Sztuka ludzka?

Euzebiusz.

— Już balsamy
Cielesne i ludzka troska
Mniéj tu się zdadzą, niż boska.

Kurcyusz.

Gdzie rana?

Euzebiusz.

— Tu, w piersi saméj.

Kurcyusz.

Pozwól mi przyłożyć dłonie,
Bym zbadał, czy się nie zrywa
Oddech... Ha! Wszechmocy żywa,
Jaki to znak na twem łonie,
Na którego widok w skronie
Krew mi bije uczuć gwarem?...

Euzebiusz.

To znamię jest krzyża darem,
U któregom stóp się rodził.
Reszty napróżno-m dochodził.
Tum leżał, pod tym wiszarem,
Bo odmówił mi kołyski
Ojciec, którego nie znałem;
Widocznie przeczuł, że miałem
Takie nań przywieść uciski.
Oto miejsce.

Kurcyusz.

— I tu blizki
Dzisiaj ból mój méj uciechy.
We łzach tają me uśmiechy
Przez własnego pamięć czynu
Z losu przekleństw. O mój synu!
Bo żeś synem mym, z téj cechy
Widzę, hańbo ma i części!
Własnym synem mym, którego
Opłakałem jak zmarłego,
Dzisiaj mrący sam z boleści.
Rozjaśnia mi się z powieści
Twéj przeczuwana zagadka:
Tu cię zostawiła matka.
Tak; — poznaję najwyraźniej,
Gdzie méj zbrodni i méj kaźni
Niebo dało krzyż za świadka.
Samo miejsce niezawodny
Dowód zdarzeń tych mi zgłasza,
A wątpienia już rozprasza
Ów ognisty znak przyrodny
Z Julii znamieniem tak zgodny.

Boskiéj to woli zwiastuny
Niby tajemnicze runy
Wypisane na was cudem.

Euzebiusz.

Nieba! ojcze!... Mówić z trudem
Ledwo mogę, bo całuny
Śmierci mroczą mię, a wianie
Nadlatującego ciosu
Na odpowiedź wzbrania głosu,
A życia na twe poznanie;
A duszy na pokajanie...
To odkrycie za śmierć stanie,
Pierś dwa razy mi przewierci...
Alberto!

Kurcyusz.

— Ach! płaczę w śmierci,
Gdym go nienawidził żywym!

Euzebiusz.

Przyjdź, Alberto!...

Kurcyusz.

— O! z pomściwym
Walczyłem losem.

Euzebiusz.

— Alberto!

(umiera).
Kurcyusz.

Ten ostatniéj cios katuszy
Pomógł z ciała wzlecieć duszy.
Niech opłaci włos mój siwy
Mą boleść!...

(Szarpie się za włosy).



SCENA XIII.
(Wchodzi Bras).
Bras.

— Już trup nieżywy.
Lecz czyż kiedy nieowładny
Los cię zgnębić zdoła?

Kurcyusz.

.
— Żadny

Takim nie był mi siepaczem.
Patrząc na te straszne mary,
Górę tę oblewam płaczem
I obramienia ją płacz jak pożary,
Smutna ma gwiazdo, o srogi sojuszu
Wszystkich boleści!...

(Wchodzi Oktawiusz).



SCENA XIV.
Oktawiusz.

— Dziś ma się, Kurcyuszu,
Zaświadczyć, ile nieszczęsny przetrzyma,
Kiedy na niego fatalność się zżyma!
Bóg widzi, jak mi taka wieść niemiła...

Kurcyusz.

Dobij mię!

Oktawiusz.

— Julia klasztor opuściła.

Kurcyusz.

Ha! Powiedz. Mógłże w saméj wyobraźni
Takiéj okropnéj ból się stworzyć kaźni?
Patrz! tu moje niedole
Szersze, niż siane katuszami pole.
Patrz! Ten trup z krwi rubinem
Na piersi, ten trup — słuchaj! jest mym synem!..
Czy taka jedna chwila mi nie stanie
Za ustawiczne w katuszach konanie?
Niech mi niebo użyczy
Cierpliwości, lub zgarnie
Te żywota męczarnie
I pokutą policzy!




SCENA XV.
(Wchodzą Dżyl, Tyrso i wieśniacy).
Dżyl.

Panie!...

Kurcyusz.

— Nie dosyć jeszcze?

Dżyl.

— Rozbójniczy
Lud, co uciekł bet w jary,
Znowu zebrał się w chmary,
A wiedzie ich czort taki,
Co sobie przykrył twarz dla niepoznaki.

Kurcyusz.

Dla mojéj biednéj głowy
Ulgą już każdy cios staje się nowy.
Zachowajcie te szczęty
Śmiertelne; ja im grób zacny i święty
Temi smutnemi dłońmi przysposobię.

Tyrso.

Jakże? To chcesz go w poświęconym grobie
Chować?... A sakramenty?...
Wszak bez spowiedzi umarł, i wyklęty! —

Kurcyusz.

O chłopa zemsto podła!
Tak-żeś się z krzywdy swéj błahéj wywiodła,
Że się tu z rozbestwieniem
Urągasz nawet nad śmiertelnym cieniem?..

(Odchodzi płacząc).
Bras.

Niech to ciała brzydastwo
Za karę pożre zwierz i krwawe ptastwo.

Inny.

Lepiéj je z góry zwalić,
Niechaj się w sztukach idzie w piekle palić.

Tyrso.

Najlepiéj bylejaki
Dać mu grób, ciało rzuciwszy w te krzaki,
A noc mu już udzieli
Pogrzebu na téj wilgotnéj pościeli.
Niech tu na górze jeszcze Dżyl zostanie,
Żeby nas niespodzianie
Nie naszli w tym sposobie
Zbójcy. Dasz nam znak!

(Odchodzą).
Dżyl.

— O, wygodni sobie!
Jego pogrzebli w krzaku,

A ty sam przy nim wartuj, nieboraku.
Panie Euzebio, nie bądź-że już łotrem!
Pomnij, żeś zwał mię kmotrem.
Co to?.. Śni mi się, alem gotów przysiąc,
Że mi za piecem stoi zbójców tysiąc!




SCENA XVI.
(Wchodzi Albert).
Albert.

Powracając z Rzymu właśnie,
Znowu przez te same góry
Iść muszę. Zmierzch dzienny gaśnie
A jam zbłąkał się — raz wtóry,
W téj saméj znów okolicy,
Gdzie mię niegdyś rozbójnicy
Napadli; lecz drżę tym razem,
Czy mi znowu ujdzie płazem.

Euzebiusz.

Alberto!

Albert.

— Co to za ton,
Smutno jak pogrzebny dzwon,
Cicho, jakby dźwięku cieniem
Bije w ucho mem imieniem?

Euzebiusz.

Alberto!

Albert.

— Po drugi raz
Wzywa mię ten głos zwichnięty
Stamtąd, gdzie pod krzyżem głaz.
Spojrzeć pójdę...

Dżyl.

— Panie święty!
To Euzebio... Strach nad strachy
Porywa mię — aj! — za pachy.

Euzebiusz.

Alberto!

Albert.

— Wola z pobliża.
Skargo ty, tak z duszy chyża

Z wiatrowym lecąca szelestem,
Kto jesteś?...

Euzebiusz.

— Euzebiusz jestem.
Albercie, zbliż się z téj strony,
Kędy jestem pogrzebiony;
Rozpleć gałęzi przewoje.
Nie bój się.

Albert.

— Ja się nie boję.

Dżyl.

Ale ja!

Albert.

— Już cię gałęzi
Sieć poplątanych nie więzi,
Czego żądasz?

Euzebiusz.

— Nieszczęśliwa
Dusza — Albercie — cię wzywa,
By w grozie wiecznéj ruiny
Spowiedzią wyznać swe winy.
Już od chwili ma mię grób,
Bowiem już uwolnił duszę
Rozwiązań niemocą trup.
Ale w śmierci zawierusze
Chociaż oboje rozstrzelił
Cios, jeszcze ich nie rozdzielił.

(Podnosi się).

Chodź, niech grzechów mych ogromy
Zrzucę i uproszę łaski.
Liczne są, jak morza piaski,
Liczne, jak słońca atomy.
Dało cud, da i zbawienie
Tuszę — Krzyża Uwielbienie.

Albert.

A ja umartwień zasługi
Moich wszystkie zlewam na cię,
Niech przez wzgląd bożego sługi
Nieba ci odpuszczą, bracie!

Dżyl.

Boże! chodzi jakby żywy,
A żeby go widzieć dłużéj

Nawet słońce się nie mruży.
Idę ogłosić te dziwy.

(Euzebiusz z Albertem wychodzą).



SCENA XVII.
(Zdrugiéj strony Julia z kilku zbójcami).
Julia.

Kiedy zaśnie po wygranéj
Czerń ufna i nieostrożna,
Najlepiéj napaść ich można;
Aż się zbudzą w krwi rumianej.

Jeden.

Chcesz-li ich napaść znienacka,
Tutaj najlepsza zasadzka.
Idą ku nam; bić, a dzielnie.




SCENA XVIII.
Kurcyusz.

Mam żyć chyba nieśmiertelnie,
Kiedy mię boleści żmija
Ciągle ssie, a nie zabija.

Dżyl.

Chodźcie tutaj wszyscy ludzie,
Niech wam opowiem o cudzie
I o najdziwniejszym dziwie.
Euzebiusz, gdyście go w krzaki
Porzucili, wstawszy taki
Jak był żyw, zwołał kleryka
I... lecz cóż wam darmo prawię, —
Gdy go każdy widzieć może
Tam, w pokorniuchnéj postawie,
Ot, jak klęczy u krzyżyka.

Kurcyusz.

To syn mój jest. Wieczny Boże,
Jakie twe wyroki tajne!

Julia.

To zdarzenie niezwyczajne!

Kurcyusz.

Patrzcie: gdy mu starzec święty
Włożył w usta sakramenty,
Absolwowawszy, — raz drugi
Padł u stóp bożego sługi.

(Wchodzi Albert).



SCENA XIX.
Albert.

Pośród tylu świetnych cudów
Znanych dziejom wszystkich ludów,
O jednym zaświadczę jeszcze,
Który między boskie mieszczę.
Gdy zmarł Euzebiusz, zechciało
Niebo, iż napowrót w ciało
Duch wrócił sprawą tajemną,
By odbył spowiedź przede mną.
W takiéj jest u Boga cenie
Wielkiéj — Krzyża Uwielbienie.

Kurcyusz.

O przedmiocie méj rozpaczy!
Zaiste — nie jest ten biedny
Czyje śmierć w tak niepowszedny
Sposób laską Bóg odznaczy.
I Julia o swym obłędzie
Przekona się.

Julia.

— Nieba mściwe,
Jakie odkrycie straszliwe!...
Więc ja razem Euzebiusza
Kochanką jestem i siostrą?
Niech wie mój rodzic, ta głusza
Leśna, niechaj się rozpostrą
Grozą na świat me wyznania,
Niech ze strachu twarz przysłania
Przerażoną ten tłum ludzi:
Jam Julia; me samo imię
Niech wam w żyłach krew ostudzi.
Lecz kiedy były publiczne
Me występki bezgraniczne,

I pokuta taką będzie.
Przebaczenie niech posiędzie
U świata mój przykład zdrożny,
U Boga żywot bezbożny.

Kurcyusz.

O ty przezbrodnicza żmijo!
Moje ręce cię zabiją,
By się brzydsza od żywota
Stała śmierci twéj brzydota.

Julia.

Ratuj mię, ty znaku krzyżowy!
Świętemi się wiążę słowy,
Ze powrócę i w klasztorze
Pokutnicze ciało złożę.

(Kurcyusz bieży ku niéj ze szpadą, Julia obejmuje krzyż stojący nad mogiłą Euzebiusza i znika).
Albert.

Wielki cud!

Kurcyusz.

— A tu do końca
Wysłuchaną tak uważnie
Sztukę: Uwielbienie Krzyża
Szczęśliwie zamyka autor].


[Montpelier, w sierpniu, 1886 r.]








  1. W oryg. una dama fierabras. Fierabras, olbrzym legendowy krajów romańskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.