Uwięziona (Lord Lister)/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Uwięziona
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 20.01.1938
Druk drukarnia Wydawnictwa „Republika”, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pracowicie spędzony dzień

Podczas gdy Sherlock Holmes wraz z Harrym udali się do biura firmy Robert Shayne i S-ka, Raffles i Charly pozostali na korytarzu.
Nie czekając na powrót detektywów, wyszli na ulicę.
— Edwardzie — rzekł Charly — zdaje mi się, że to jakiś sen... Jakże to jest możliwe...
— Co takiego? — zapytał Lister, przerywając w ten sposób potok wymowy rozentuzjazmowanego sekretarza.
— Przecież wiesz sam.. Sam byłeś świadkiem tego historycznego momentu...
— Czy mówisz o naszym spotkaniu ze sławnym detektywem Sherlockiem Holmesem?
— Tak... oczywiście... Pomyśl sam: nawet nas nie poznał?...
— Jakże mógł nas poznać, kiedy nas nigdy w życiu nie widział? Muszę przyznać, że zrobił on na mnie jaknajlepsze wrażenie. Jest w nim jakaś moc i niezwykła energia... Życzyłbym bardzo Scotland Yardowi aby udało się pozyskać takiego współpracownika... Pewien jestem zresztą, że jeszcze dziś będziemy z nim mieli do czynienia. Ale wróćmy teraz do bardziej nas interesującego tematu. Drogi Charly, jak ci już mówiłem, w czasie, gdy znajdowałem się na dachu uczyniłem bardzo ciekawe spostrzeżenie... Nie mogę ci niestety nic jeszcze na ten temat powiedzieć. Dotyczy ono w każdym razie Roberta Shayne, właściciela obydwóch nieruchomości, jednej przy Williams-Street. drugiej zaś na Market... Pan ten trudni się nadto hurtowym handlem towarami wełnianymi i jest szefem firmy „Robert Shayne i S-ka“.
— Powiedziałeś „ponadto”? Czy ma prócz tego jakieś inne zajęcie?
— Uważam go za zdolnego do wykorzystania w sposób niegodny swych praw opiekuna młodej dziewczyny, aby ją wyzuć z majątku...
— Ależ to hańba! Na Boga, to nie do wiary?
Charly szukał w pamięci słów, którymi by mógł dać wyraz swemu oburzeniu.
— Masz najzupełniejszą rację, drogi Charly — rzekł Tajemniczy Nieznajomy — Ale to nie zmienia postaci sprawy. Musimy działać szybko, to wszystko.
— Jest nas obecnie czterech, zabiegających o jego zdemaskowanie.
Z tymi słowy zbliżyli się do sąsiedniego domu. Dom ten nosił numer 24, i różnił się od innych na tej ulicy tym, że miał tylko dwa piętra. Był stary i napoły zrujnowany. Niewysoki mur oddzielał go od ogrodu. W głębi tego domu mieściła się niewielka obora, w której ubogi mleczarz trzymał sobie dwie chude krowy; właśnie zajęty był dojeniem swego bydła, gdy zbliżył się do niego Raffles, pytając kto jest właścicielem sąsiedniego ogrodu.
Mleczarz przerwał swe zajęcie:
— Otóż to właśnie — rzekł — Nikt nie wie tego na pewno. Sprawa nie przedstawia się zbyt jasno.
Ogród ten należał od dawna do pana Shayne, właściciela firmy „Robert Shayne i S-ka“. Teraz jednak, gdy go ktoś o to pyta, oświadcza on wszystkim, że od dawna utracił wszelkie do tego ogrodu prawa... Podobno odkupił go od niego bogaty Szkot który tam ustanowił jakiegoś swego rządcę... Gospodarstwo prowadzi temu rządcy stara panna, murzynka.
— Bardzo ciekawe — rzekł Raffles. — Trzeba będzie więc zwrócić się do tego człowieka, aby nam pokazał ten ogród... Być może, że go kupię...
— Niech pan lepiej tego nie próbuje — rzekł mleczarz ze strachem.
Zbliżył się do Rafflesa i zaczął mu szeptać do ucha:
— Ten ogród jest pełen duchów... Co nocy odbywają się tam niesamowite harce. Słabe światełka ukazują się za szczelnie zasuniętymi roletami... Wstaję bardzo wcześnie i widziałem niejedno... Nocą lub wczesnym rankiem rozpaczliwe krzyki dochodzą z głębi domu...
Człowiek zapalił się. Podobno dom ten należał kiedyś do człowieka bez czci i wiary... Jego dusza nie mogąc zaznać spoczynku na tamtym świecie pokutowała właśnie w murach domostwa, które ongiś zamieszkiwał.
Raffles wiedział dobrze, co o tym należało myśleć.
— I rządca znosi bez szemrania te harce? — zapytał.
— Ma widocznie mocny sen... Kiedy się położy spać, nic nie jest w stanie go zbudzić... Pozatym, nie stroni on od butelki, i dlatego słuch jego jest zlekka osłabiony... Kupił sobie dwa silne psy buldogi, i dzięki nim nie obawia się nawet samego diabła.
— Co do mnie — rzekł Raffles — ja również nie obawiam się złych duchów. Uważam całą tę historię za niesłychanie ciekawą... Muszę zbadać, ile w tym wszystkim prawdy...
Człowiek z przerażenia otworzył szeroko oczy i usta.
Raffles zaśmiał się wesoło. Mleczarz istotnie wyglądał przekomicznie.
— Czy ma pan tutaj jakąś drabinę?
— Naturalnie, odparł, biegnąc po drabinę.
Raffles podziękował i oparł ją o mur.
— Wielki Boże! Co pan zamierza robić? Wchodzi pan w paszczę lwa...

— Nie bój się o mnie... Wchodzę najwyżej do niewielkiego ogrodu i to wszystko. Tajemniczy Nieznajomy stał już na drabinie.
— Chodź, Charly — rzekł do czekającego nań sekretarza.
Jednym susem Charly znalazł się tuż obok Rafflesa.
— Świetnie — pochwalił go Tajemniczy Nieznajomy — A teraz możesz zabrać swą drabinę, przyjacielu... Jakiś duch mógłby dostać się po niej do twej obory i wydoić twe krowy...
Człowiek nie zrozumiał żartu. Z przerażeniem spoglądał na dwuch mężczyzn, gotujących się do przesadzenia muru.
— Psy... Złe psy! — krzyknął ze wszystkich sił. — Nie zapominajcie, że psy są w ogrodzie...
— Psy nic nam nie zrobią! Dalej naprzód, Charly!
Z tymi słowy Raffles zeskoczył na miękki piasek ogrodu. Choć mur miał dwa i pół metra wysokości, nie zrobił sobie nic złego.
Charly poszedł za jego przykładem, skacząc prosto w ramiona Rafflesa.
Natychmiast skierowali się w stronę domu.
Nie było tam żadnego podwórka, ponieważ dom ten przeznaczony był dla jednej tylko rodziny. Tuż pod oknami rosły gęste krzaki bzów... Nie były tak wysokie, aby nie można było zajrzeć do wnętrza pokojów, mieszczących się na parterze... Kilka stopni kamiennych prowadziło do uchylonych drzwi wejściowych. Dwa okna były otwarte. Unosiła się z nich para, pochodząca z kuchni... Słychać było wesoły szczęk talerzy i filiżanek...
Na ścieżce rozległy się kroki.
Jak dwa tygrysy, gotowe do skoku, Raffles i Charly skryli się za krzaki.
O kilka kroków od nich pojawił się jakiś człowiek barczysty i wysoki.
Po kamiennych stopniach wszedł do domu. Hałas dochodzący z kuchni zamilkł natychmiast.
— Jakże tam, Sabino? — rzekł donośny męski głos. — Otworzyła w końcu?
— Nie, proszę pana — odparł głos kobiety — Nie daje znaku życia... Przesunęła szafę i nie odpowiada ani na groźby ani na prośby.
Mężczyzna uderzył pięścią w stół kuchenny, aż podskoczyły talerze.
— Sabino! — krzyknął głośno.
Echo tego głosu rozległo się po całym domu.
— Sabino! — powtórzył — Wychłoszczę cię jak Sama i Billa, jeśli Mary nie będzie należała do mnie dziś wieczorem. Czyś zrozumiała, diablico? Chcę ją mieć żywą w swych rękach.
Wyszedł z kuchni trzasnąwszy drzwiami.
Rozległ się wówczas cały koncert skarg i jęków. Rafflesa i Charley‘a ogarnęło dziwne uczucie. Nie był to już głos ludzki. Jedynie bite do śmierci zwierzę mogło skomleć w sposób tak żałosny. Przez okno widać było odpychającą twarz starej kobiety, wyrywającej sobie rozpaczliwym ruchem włosy z głowy. Wreszcie wyczerpana płaczem i krzykiem kobieta padła zemdlona na okno, tak, że górna część jej ciała zwisała przez nie bezwładnie.
W tej samej chwili na progu ukazał się ten sam mężczyzna, pogrążony w myślach. Na widok zemdlonej kobiety podszedł do okna, chwycił ją za głowę i krzyknął jej do ucha ile miał sił w płucach:
— Sabino!
Nieszczęsna ofiara drgnęła i podniosła się. Byłaby upadła z osłabienia gdyby ten nie podtrzymał jej w swych silnych ramionach.
Potężnym uderzeniem pięści pchnął ją w stronę kuchni i spojrzał na nią groźnie. Odwrócił się i skierował w stronę parku. Szybko jednak zawrócił.
— Sabino! — zawołał raz jeszcze.
Wykrzywione strachem oblicze starej kobiety ukazało się w oknie.
— Gdzie są Sam i Bill?
— Jeszcze śpią — odparła stara, drżącym głosem.
— Dobrze! Pozwól im spać, aby byli wypoczęci.
Rzuciwszy ostatnie groźne spojrzenie w stronę kobiety odszedł w stronę ogrodu.
Charley odetchnął z ulgą. To co widział przed sobą wywarło na nim przygnębiające wrażenie.
— Oto człowiek, którego szukamy — rzekł Raffles — Będziemy go zwalczać do ostatniej kropli krwi. Widziałeś w jaki sposób przemawiał do tej biednej murzynki? Być może, że kobieta ta zasłużyła na surową karę, musimy jednak wyswobodzić ją z rąk tego łotra. Jest ona jedynie jego powolnym narzędziem. Przybywamy w odpowiedniej chwili. W stanie takim, w jakim ona się teraz znajduje, — stara murzynka nie będzie nam szkodzić. Sądzę, że Sam i Bill są to jacyś dwaj potężni murzyni, typy niebezpieczne i groźne, które należy unieszkodliwić jaknajszybciej. Wiemy w każdym razie, że śpią. Niebezpieczniejszymi dla nas są psy. Jeśli nas zwęszą zbyt wcześnie, narobią piekielnego hałasu i wówczas wszystko stracone. Trzeba więc przede wszystkim rozprawić się z nimi. Czy rewolwery są w porządku Charley?
— W jaknajlepszym. Płonę z niecierpliwości, aby dać temu łotrowi dobrą nauczkę.
— Jeszcze nie nadszedł właściwy moment mój przyjacielu. Musimy mieć na wszystko szeroko otwarte oczy. Odpowiednia chwila sama się nadarzy.
Rozejrzawszy się bacznie dokoła zakomenderował:
— Naprzód!
W kilku susach obydwaj mężczyźni znaleźli się przed drzwiami. Weszli do wnętrza domu. Raffles zaryglował za sobą starannie drzwi. Znaleźli się w małej kuchence, położonej na lewo od korytarza. Stara murzynka Sabina nie słyszała ich przyjścia. Siedziała na ziemi i obydwiema dłońmi zasłaniała sobie twarz. Ciałem jej wstrząsało łkanie.
Charley podszedł po cichutku do okna i zamknął je starannie. Raffles natomiast pochylił się nad nieszczęśliwą kobietą. Charley stanął przy drzwiach, trzymając rewolwer w każdej ręce. Tajemniczy Nieznajomy począł zwolna rozchylać ręce murzynki. Sabina nie zdawała sobie sprawy z tego co dokoła niej się dzieje. Spojrzała na Rafflesa i Charly‘ego błędnym wzrokiem.
Nagle groźny gest Charly‘ego wrócił jej przytomność. Z siłą i zręcznością którejby nikt u niej nie podejrzewał podniosła się gwałtownie, przewracając prawie lorda Listera. Ten ostatni jednak, jakkolwiek nie spodziewał się tego ataku, miał się na baczności. Chwycił kościste dłonie kobiety w swój żelazny uścisk. W tej samej chwili Charley zrobił ze swej chusteczki knebel i zakneblował nią usta kobiety. Obie ręce związano jej na plecach. Raffles zmusił kobietę aby usiadła.
— Sabino, przyszliśmy tutaj, aby uwolnić cię z rąk twego pana, który jest nędznym łotrem. Wiemy wszystko. Słyszeliśmy rozmowę jaką prowadziłaś niedawno z Robertem Shayne. Nie masz u niego zbyt słodkiego życia.
Pogładził ręką siwe włosy murzynki.
— Tylko ty sama możesz ulżyć swemu losowi — ciągnął dalej — Wystarcza abyś szybko i zgodnie z prawdą odpowiedziała na nasze pytanie. Po tym bez trudności będziesz mogła opuścić ten dom. W przeciągu kwadransa zjawi się tutaj policja i położy kres wszystkiemu. Słuchaj więc, wyjmiemy z ust twych knebel, który przeszkadza ci mówić. Jeśli odważysz się krzyknąć, zginiesz! — Charley — dodał lord Lister zwracając się do sekretarza. — Zbliż się i wyceluj rewolwer. Sądzę, że ta drobnostka skłoni cię do rozmowy, Sabino. Widzisz, że nie żartujemy. A teraz odpowiadaj: gdzie śpią Sam i Bill?
Stara zawahała się przez chwilę, lecz na widok dwuch rewolwerów odparła szybko.
— Na drugim piętrze... Pokój Nr. 14.
— Dobrze — odparł Raffles — jeśli skłamałaś zostaniesz ukarana. Idźmy dalej. Gdzie są psy i ile ich jest?
— Lux i Hektor! Są zamknięte na dole!
Głową wskazała na ogród.
— Cóż to znaczy na dole? Mów stara wiedźmo! — zawołał Raffles ze złością. — Nie mam czasu do stracenia.
— Na Market Street Nr. 24. — Pan zabiera je codzień z sobą, aby go strzegły. Odprowadza je co wieczór i z powrotem. Noc spędzają w ogrodzie. Są ogromnie złe i rozerwą w kawałki każdego, kto zbliży się do naszego pana.
Mówiąc te słowa zadrżała. Przypomniała jej się straszliwa groźba, która padła z ust jego.
— Nie myśl o karze. Zapomnij szybko o obawach — rzekł lord Lister — aby zachęcić starą.
— Kto jeszcze mieszka w tym domu?
— Pan Maresden.
— Czy sypia tutaj?
— Często ale nie zawsze.
— Dobrze — rzekł Raffles — Chwilowo wiemy wszystko, czego nam potrzeba.
Charley odwiązał sznur którym był owiązany w biodrach i przywiązał murzynkę do krzesła.
— To dla twego własnego bezpieczeństwa — rzekł Raffles — Jeśli zrobisz najmniejszy niepotrzebny ruch, zakneblujemy znowu ci usta. W ciągu pół godziny będziesz wolna.

Kobieta siedziała nieruchomo jak posąg.

Raffles i Charley zdjęli obuwie i z rewolwerem w ręce wysunęli się z kuchni na schody. Każdy z nich owiązał się uprzednio dokoła ciała grubym sznurem. Skradając się doszli do górnego piętra. Pokój Nr. 14. znajdował się tuż przy samych schodach. Równy świszczący oddech, dochodzący do ich uszu z poza drzwi wskazywał na to, że obydwaj murzyni pogrążeni byli we śnie. Drzwi od pokoju były uchylone. Raffles i Charley stanęli w nogach łóżek. Byli to istotnie olbrzymi murzyni o żelaznych muskułach. Dwaj przyjaciele nie tracili zbędnego czasu na podziwianie tych goliatów. Szybkim ruchem, wskazującym na wielką wprawę, związali ich i przywiązali do łóżek. Dopiero wówczas murzyni zbudzili się. Ich niezwykła siła nie mogła im już nic pomóc. Skrępowani, zawyli jak zwierzęta. Szybko jednak zakneblowano im usta.
Wrócili na pierwsze piętro. Raffles postanowił jaknajszybciej udać się do młodej dziewczyny, która przez długie niekończące się godziny oczekiwała ratunku. Orientował się dokładnie w rozkładzie mieszkania i szybko odnalazł drzwi, oddzielające od świata złotowłosą piękność.
— Mary! Panno Mary! — Czy słyszy nas pani? Przyszliśmy na ratunek, proszę otworzyć! Za chwilę będziemy u pani!
Zeszli powtórnie do kuchni, wyswobodzili murzynkę z więzów i rozkazali jej otworzyć pokój młodej dziewczyny. Bez oporu wykonała rozkaz.
Klucz przekręcił się w zamku. Drzwi jednak nie można było otworzyć ponieważ przeszkadzała temu szafa. Dzięki wysiłkom wspólnym dziewczyny i dwóch mężczyzn pokonano wreszcie i tę przeszkodę. Z okrzykiem wdzięczności dziewczyna padła w ramiona swych zbawców.
Zawstydziła się natychmiast swego gestu, przepraszając Rafflesa i Charlyego. Chodziło teraz o odnalezienie sukien Mary. Mister Shayne, ażeby uniemożliwić jej ucieczkę pozostawił jej tylko lekkie sukienki. Gdyby wyszła w nich na ulicę o tej porze roku, mogłaby się nabawić śmiertelnej choroby.
W międzyczasie Raffles i Charley dokonali dokładnej rewizji mieszkania. Zwłaszcza drobiazgowo przetrząsnęli każdy kąt gabinetu mister Shayna.
Otwarcie żelaznej kasy tam stojącej nie sprawiło Rafflesowi najmniejszego trudu. Nagromadzone skarby napełniły zdumieniem obydwu przyjaciół. Było tam około sześciuset tysięcy funtów sterlingów w banknotach. Kaseta — pełna papierów wartościowych i kilka woreczków pełnych złota. Raffles zabrał pięć paczek banknotów przedstawiających wartość około stu tysięcy funtów sterlingów reszty nie tknął.
— Proszę to wziąć — rzekł zwracając się do Mary. — Jest to odszkodowanie za cierpienia, które pani mister Shayne sprawił. Wręczam to pani w jego imieniu.
— Nie chcę pieniędzy, które mi zresztą zostały skradzione — odparła Mary odmawiając przy jęcia. — Wy jesteście mymi zbawcami, wyście mnie uratowali do was więc one należą. Proszę dysponować nimi, jak to uznacie za właściwe.
Lord Lister, przyjął dar i z galanterią ucałował dłoń młodej dziewczyny.
W tej chwili jakiś głuchy huk ozwał się w głębi domu. Dziewczyna zbladła. Raffles musiał użyć całej swej energii, aby ją uspokoić i powstrzymać w miejscu opanowaną panicznym strachem murzynkę.
— Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło — rzekł Raffles. — Zechce pani pozostać tu przez chwilę. W ciągu kwadransa będzie pani wolna.
Zamknął za sobą drzwi na klucz i schował go do kieszeni. Następnie szybko wydał rozkazy murzynce.
Rzuciwszy okiem przez okno spostrzegł, że człowiek, który dobijał się do wejścia miał twarz zalaną krwią. Jego czarna długa broda stanowiła dziwny kontrast z łysą czaszką. Był to pan Tomasz Maresden.
Nie zwracał uwagi na tłumaczenia Sabiny, która nadbiegła zdyszana. Szybko pobiegł na górę. Przed drzwiami pokoju nr. 14 krzyknął:
— Sam! Bill! Szybko...
W tej samej chwili schwyciły go jakieś silne ramiona i zanim zdążył sobie zdać sprawę z tego co się stało, leżał na ziemi skrępowany mocnymi sznurami. Nad nim pochylały się twarze dwuch nieznanych mężczyzn.
Sądząc, że ma przed sobą złodziei których spłoszono poprzednio w składach firmy, począł jeszcze donośniej wzywać Sama i Billa. Murzyni jednak pozostali głusi na jego wezwania.
— Przestań krzyczeć — rzekł ostro Raffles — To do niczego nie doprowadzi. Sam i Bill spoczywają spokojnie na swych łóżkach. Nie mogą niestety się poruszać. Powiedz raczej gdzie znajduje się mister Shayne ze swymi psami?
— Przecież stamtąd wracacie? — wyrwało się mimowoli Maresdenowi. W piwnicy z której uciekliście. Na pomoc! Na po...
Nie mógł dokończyć słowa, ponieważ jakiś miękki przedmiot wepchnięto mu do ust. Raffles schwycił człowieka jak piórko — zarzucił go sobie na ramię i zaniósł do gabinetu mister Shayna. Tam rzucił go na ziemię, zamknął za nim drzwi. Poczuł ogarniające go uczucie spokoju i pewności. Zrozumiał wreszcie znaczenie słów Maresdena. Przypomniał sobie Holmesa, który wraz ze swym przyjacielem tworzył również nierozłączoną parę, jak on i Charley.
— Charley! — zawołał w kierunku schodów.
Wezwany przyjaciel stawił się natychmiast, wlokąc za sobą murzynkę, która zupełnie straciła głowę. Wzięli ją oboje pod ręce i zaciągnęli do ogrodu.
— Naprzód! Powiedz szybko gdzie znajduje się sekretne wejście z ogrodu, prowadzące na podwórze domu przy Market Street 24?
Sabina ręką wskazała na lewą stronę ogrodu. Obaj przyjaciele spokojnie udali się w tym kierunku. Ujrzeli wówczas gęstą kupę krzaków, z głębi której dochodziło wściekłe ujadanie psów.
— Uwaga — szepnął Raffles.
W tej samej chwili dwa olbrzymie buldogi skoczyły prosto na nich. Atak był tak gwałtowny, że wszyscy troje przewrócili się na ziemię. Raffles i Charley natychmiast podnieśli się. Zajaśniały dwa światełka i obydwa zwierzęta runęły na ziemię. Przyjaciele zbliżyli się do nich. Dał się słyszeć powtórny odgłos wystrzału, psy drgnęły i zesztywniały na zawsze. Cała ta scena trwała kilka sekund. Robert Shayne zdjęty przerażeniem na widok leżących nieruchomo zwierząt wyszedł z głębi krzaków. Ujrzał skierowane ku sobie lufy rewolwerów. Jak wryty zatrzymał się w miejscu. Żyły na jego czole nabrzmiały i stały się grube jak postronki. Twarz cała oblała się purpurą. Chciał coś powiedzieć, lecz z ust jego wydostał się tylko niezrozumiały bełkot. Nagle ciężko zwalił się na ziemię. Gdy Raffles i Charley starali się go podnieść ujrzeli wykrzywioną okrutnym grymasem twarz i nabiegłe krwią oczy. Robert Shayne nie żył. Atak apopleksji położył kres jego życiu. Dwaj przyjaciele zaskoczeni zatrzymali się przy zwłokach przez chwilę.
Jeszcze pod wrażeniem tego niezwykłego wypadku skierowali się w stronę gęstwiny krzewów. Mieli przed sobą wejście do składu. Posuwali się z wielką ostrożnością, oświetlając sobie drogę elektryczną latarką.
Drogę znaczyły im krople krwi. Wkrótce ślady doprowadziły ich do kałuży krwi, znaczącej miejsce, w którym Maresden został raniony.
— Hallo! Czy jest tam kto? — zawołał głośno Raffles.
Stali przed zwałami wielkich bel towaru rzucających fantastyczne cienie.
— Hallo! — krzyknął po raz wtóry — Nie strzelać! Jesteśmy waszymi przyjaciółmi!
W napięciu oczekiwali odpowiedzi. Głuchy szmer doszedł wreszcie do ich uszu.
— Kto tam? — powtórzył Raffles głośno. — Rewolwer zadrżał lekko w jego ręce. — Hallo, Sherlock Holmes, wyłaźcie z waszej kryjówki!
Jasny głos dał się słyszeć z kąta, znajdującego się w pobliżu sekretnego przejścia.
— Pomóżcie nam! Jesteśmy uwięzieni... Nie możemy się poruszyć ani w tył ani w przód.
— Cierpliwości! — odparł Raffles wesoło. — Zaraz przybędziemy wam z pomocą.
Obydwaj przyjaciele zbliżyli się do miejsca skąd dochodził głos i przez szparę w belach towaru ujrzeli detektywa Sherlocka Holmesa i jego towarzysza. Mogli ich rozpoznać z łatwością ponieważ Holmes wyciągnął ze swej kieszeni elektryczną lampkę, napróżno starając się utorować sobie przejście pomiędzy ciężkimi zwałami wełny.
— Precz z bronią! — zawołał Raffles do Charleyego i obaj schowali swe rewolwery do kieszeni.
Natychmiast zabrali się do rozsuwania bel i po upływie kwadransa wspólnych wysiłków czterej mężczyźni wymienili serdeczny uścisk dłoni. Wkrótce wszyscy razem przedostali się przez ukryte przejście do ogrodu.
Sherlock Holmes i Harry odwrócili z obrzydzeniem wzrok od leżącego na ziemi człowieka. Niedaleko od tego miejsca spoczywały zwłoki psów. Nad nimi klęczała stara murzynka gładząc je ze łzami w oczach. Zabrali ją z sobą i weszli do domu. Z kolei zaszczycili swymi odwiedzinami obydwóch murzynów i pana Maresdena, którego rany Harry opatrzył z niezwykłą zręcznością.
Jakkolwiek wymienili ze sobą niewiele słów wszyscy czterej rozumieli się doskonale. Sherlock Holmes i Harry zdawali sobie sprawę, że dwaj agenci Scotland Yardu musieli być niezawodnie najwybitniejszymi członkami policji londyńskiej. Sherlock Holmes postanowił zwrócić się osobiście do inspektora Baxtera aby polecić jego uwadze tak wybitne talenty. Powzięto plan zawiadomienia policji o przebiegu ostatnich wypadków. Ponieważ Charley był najmłodszy jemu przypadła funkcja ta w udziale. Pożegnał się wobec tego z młodą dziewczyną, która spoglądała nań pełnymi rozmarzenia oczyma. Wreszcie Raffles, obsypany komplementami wielkiego detektywa pożegnał się również z obecnymi i wyszedł.
Po raz pierwszy od wielu lat dwaj ludzie wyszli na ulicę przez sień domu przy Williams Street nr. 6. Sherlock Holmes i jego towarzysz pozostali na miejscu, aby pilnować więźniów i pomóc przy transportowaniu ich do więzienia.
Lord Lister w towarzystwie swego sekretarza udał się do pierwszej spotkanej po drodze restauracji i stamtąd zatelefonował do Scotland Yardu. Połączywszy się z główną kwaterą policji, poprosił do telefonu inspektora Baxtera.
— Tu Baxter! Kto przy telefonie?
— Tu John C. Raffles! Dobry wieczór panu inspektorowi!... Mam nadzieję, że czuje się pan dobrze — ... Chciałbym panu zakomunikować coś ważnego. Innymi słowy: robota jest już dokonana a pan może śmiało zbierać laury. Oto jak ja się odnoszę do pana, panie inspektorze... Proszę natychmiast kilku pańskich ludzi autem na ulicę Williams nr. 6. Zastanie pan swego przyjaciela Sherlocka Holmesa. Oczekują pana z niecierpliwością... Śpiesz się!... Żegnaj mi, panie inspektorze, a raczej: Dowidzenia!
Raffles odłożył słuchawkę i z uśmiechem zwrócił się do Charleyego. Charley słyszał dokładnie cały przebieg rozmowy. Wyciągnął do swego przyjaciela rękę, którą ten uścisnął serdecznie.
— Oto dzień pracowicie spędzony — rzekł John Raffles, zapalając papierosa.
— Istotnie Edwardzie! Możesz się pochwalić i tym razem sukcesem nielada.

Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.