Uroda życia/Część III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom drugi
Część III. Łoskot śmigła
Rozdział III
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

W drodze powrotnej do kraju trzej przyjaciele udali się z Londynu do Paryża. Wymagały tego względy rozmaite, nadewszystko jednak koniecznośćznalezienia pieniędzy, niezbędnych dla zbudowania aeroplanu, którego specyalną konstrukcyę wymyślił Piotr Rozłucki. Ani jeden z trzech odpowiedniej sumy nie posiadał, a nawet wszyscy trzej, razem wzięci, nie złożyliby dziesiątej części kosztu. Rozłucki i Wolski nie byli nędzarzami, zaoszczędziwszy nieco w Ameryce, Bezmian zarabiał na podróż i życie swemi korektami, lecz było to wszystko kroplą w morzu. Po przybyciu do Paryża na „złotą żyłę“ trafił wkrótce Wolski, powziął bowiem skądś wiadomość, że mieszka tam wielkim dworem hrabia Nastawa. Z nabytą w księżym stanie zręcznością Wolski dotarł do hrabiny Nastawowej, — niegdyś panny Marzeńki Ościeniówny, — uzyskał audyencyę, a nawet zaproszenie dla dwu towarzyszów swoich na czwartkowy dzień przyjęć w hrabiowskim „hotelu“, kiedy gromadziło się tam mnóstwo osób zarówno polskiej, jak cudzoziemskiej wysokiej sfery. Rozłucki wzdragał się dość długo iść tam, lecz względy poważnej natury przemogły. Ubrano i Bezmiana we frak, przeciwko czemu protestował klątwami we wszelkich językach, nie wyłączając sachalińskich, — i wszyscy trzej w czasie oznaczonym wyruszyli do pałacu hrabiostwa Nastawów, położonego przy jednej z nowych przecznic, wychodzących na Pola Elizejskie. Był to jesienny wieczór. Mżył deszcz paryski. Wysiadłszy z metro, przyjaciele ruszyli za przewodem Wolskiego. Dom stał nie zupełnie w linii ulicznej, nieco w głębi, za niewielkim ogrodem, oddzielonym od chodnika wysokiemi żelaznemi sztachetami. Na dźwięk dzwonka drzwi się niezwłocznie otwarły, służba zabrała zwierzchnie odzienie i wskazała schody na piętro, wysłane dywanem. Poprzedzony przez kolegów Piotr Rozłucki wszedł na górę i stanął na progu wielkiej sali, zalanej światłem elektrycznem, pełnej gwaru osób już zgromadzonych i pełnej przyjemnego zapachu egzotycznych kwiatów. W pobliżu wejścia stał gospodarz, hrabia Nastawa, witając gości. Mało się zmienił, posiwiał tylko zupełnie. Był jednak po dawnemu żywych ruchów i wytwornej giętkości w obejściu. Poznał natychmiast Rozłuckiego i Wolskiego. Wyciągnął ku nim ręce ze szczerą, czy udaną radością. Powitał również życzliwie przedstawionego mu Bezmiana — i poprowadził wszystkich trzech do żony. W głębi wielkiego salonu, pośród dam i panów stała hrabina. Była to dawna znajoma, lecz już nie panna Małgorzata z Podlasia. Wspaniała, jeszcze piękna dama, pewna siebie i każdego swojego kroku i ruchu — wielka pani. Piękność nie znikła jeszcze z jej twarzy i nie uleciała z postaci, ale była to już piękność zupełnie inna, — sztucznie powstrzymana. Dawna barwa włosów była tasama, lecz jakby zaakcentowana przez niezrównane brylanty. Tensam był kolor oczu i zarys twarzy, a przecie Piotr nie mógł przez chwilę oprzeć się przykremu wrażeniu. Byłaż to ta pierwsza niewiasta, którą był zobaczył na ziemi polskiej, — czy inna już zupełnie? W mgnieniu oka pokonał swe refleksye, złożył ukłon i wymówił należny frazes. Hrabina przypatrywała się również przez chwilę wyniosłemu mężczyźnie, posiwiałemu dość znacznie, o twarzy ciemnej, wzdłuż której stara blizna wrosła w skórę i, aczkolwiek widoczna na przestrzeni całego czoła i policzka, aż do brody, — złączyła się z cerą, jak nieraz cięcie topora wrośnie w korę drzewa, zajdzie żywicą, jakgdyby było od początku.
Nie był to również dawny oficer w obcisłym mundurze, lecz człowiek piękny, dumny, zamknięty i surowy. Czarny frak przystawał do jego wyprostowanej, wojskowej postaci dziwnie dobrze, zgrabnie i malowniczo. Spojrzenie głębokich oczu, iście męskie, badawcze i niepobłażliwe, przeszyło panią hrabinę. Nie była przyzwyczajona do spojrzeń tego rodzaju. Zmięszała się, jakby w niej wszystko na równej drodze uległo nieprzewidzianemu potknięciu i runęło w niemocy. Napływająca fala gości powołała ją do obowiązków gospodyni. Rozłucki znalazł się w innym końcu sali, Wolski w innym i Bezmian gdzieindziej. Uprzejmy gospodarz nie pozwolił gościowi czuć się w osamotnieniu. Zaznajomił go z wieloma osobami ze społeczeństwa zarówno francuskiego, jak polskiego, a nadto pamiętał o nim specyalnie i znamiennie go wyróżniał. Przybysz z odległych krajów pożądał rozmowy polskiej, lecz słowo polskie ledwie przeciskało się w tem towarzystwie, było, jak chłopska gwara na Polesiu: służyło do porozumiewania się w rzeczach domowych, pospolitych, nieprzetłomaczalnych na język wielkoświatowy. Ten i ów w trakcie rozmowy dowiadywał się, że mówi z polakiem, a później już ostentacyjnie mówił tylko po polsku z tym amerykańskim wędrowcem, oczywiście, dla zrobienia mu przyjemności. W trakcie owych rozmów przygodnych, narzuconych, jakie się w takich warunkach prowadzi z osobami nieznajomemi, Piotr usłyszał nie bez troski przenikliwy głos Bezmiana, który na całą szerokość sali dowodził komuś po polsku:
— Ależ przecie sam Kautsky oddaje nam Prusy wschodnie! Sam Kautsky!...
Deklaracya ta zrobiła wrażenie. Zainteresowano się w polskim odłamie towarzystwa. Ten i ów pytał sąsiada, któż jest ów Kautsky, który mocen jest oddawać Prusy wschodnie, — komu tenże oddaje Prusy wschodnie... Były także głosy, interesujące się kwestyą, co to są właściwie Prusy wschodnie, — najwięcej zaś takich, które zaciekawiała sprawa, kto w tamtym rogu sali peroruje w sposób równie niezwykły? Piotr uspokoił opinię, zaniepokojoną w swem pobliżu, łagodnym komunikatem, że egzageruje w podobny sposób pewien sympatyczny marzyciel, oraz że powołany przezeń Kautsky jest również sympatycznym marzycielem. To podziałało w sposób uśmierzający, przynajmniej na tamten region salonu. Przygodne zaniepokojenie rozproszył zresztą zaraz śpiew gwiazdy operowej, przecudnogłosej Bourdon, oklaskiwany z zapałem; — następnie drugi numer programu, najbardziej atrakcyjny, scena z życia apaszów, odegrana, a właściwie odtańczona przez samą Polair-kę. Rozłucki podziwiał grę twarzy i niezrównaną wyrazistość gestu genialnej brzyduli, rozmyślając w sekrecie o potędze artyzmu i wszechwładzy talentu, która nieznane dziecko życia, samotną kobietę, wynosi z tłuszczy, z dziedziny morderczych walk o kęs chleba — aż do salonów magnata, a tłum bogaczów, panów życia, nienawidzących śmiertelnie nędzy, po której depcą, zmusza do skłonienia głowy przed wymysłem o praktykach apaszów i do lubowania się ich zbójeckim tańcem... Lecz i te rozmyślania, zgoła przygodne, przerwał trzeci numer programu, raczej popis nadprogramowy, kogoś z towarzystwa. Młody, dwudziestokilkoletni „ktoś z towarzystwa“ usiadł rezolutnie przy fortepianie i odśpiewał pospolitym pół-tenorem półpornograficzną piosenkę, naśladując w ten sposób do złudzenia pół-śpiewaczkę z kabaretu Pie-qui-chante. Występ ten wzbudził najszczerszy, choć dyskretnie osłoniony i najdłużej niemilknący aplauz, oczywiście, wśród męskiej połowy zebrania. Piotr oklaskiwał również utalentowanego rodaka, aczkolwiek miał chęć oklaskać go raczej po przedwcześnie podłysiałej łepetynie i po wesołej buzi-facyatce. Miał chęć chwycić go za szykownie przygładzone kudełki i z rozmachem wywinąć całą figurą w powietrzu. Bardziej łysa i posiwiała część słuchaczów, liczniejszemi niż śpiewak obarczona laty paryskich doświadczeń, oddawszy talentowi wstępującego w życie należny dank i westchnienie zazdrości, szukała jednakże pewnego zabezpieczenia od nadmiaru wrażeń artystycznych w sąsiednich salonach i gabinetach, gdzie służba roznosiła napoje i przekąski. Piotr Rozłucki poczuł się do solidarności z odłamem tej generacyi starszej i przeszedł do jednego z mniejszych pokojów. Znalazł tam kogoś z francuzów świeżo poznanych i przysiadł z nim na małej kanapce dla rozmowy. Na ścianach tego zacisza były rozwieszone zbroje. Dawne czekany, obuszki, buzdygany, szable o rękojeściach, dziko iskrzących się od jaszczuru, dziryty i włócznie. Były to zbroje nie od tandeciarza kupione, lecz zapewne dziedzicznie przechodzące z ojca na syna, rodowe i pamiątkowe. W żyłach Piotra przewinęło się wzburzenie żołnierskie. Patrzał z uśmiechem najszczerszej życzliwości na ten stary oręż polaków, — niemą, próżniaczą, lokajską ozdobę, — bezmyślny ornament salonu. Coś o tem mówił, aby tylko mówić, do francuza, który się z nim zabawiał rozmową, lecz nie został zrozumiany. Zamilkł tedy o tym temacie, lecz o nim tem uparciej rozmyślał.
Do zacisznego saloniku wszedł hrabia Nastawa. Było rzeczą oczywistą, że Rozłuckiego właśnie szuka. Zręcznie rozłączył go z interlokutorem, ujął pod ramię i pociągnął dokądś z pokoju do pokoju po miękich dywanach.
Już zwolna pustoszały salony. Tu i owdzie widać było grupę zżytą pomiędzy sobą, rozmawiającą z ożywieniem i wśród śmiechu. W salonie głównym ktoś jeszcze czemś się popisywał i jeszcze stamtąd słychać było oklaski.
Hrabia nachylił się do Piotra i szepnął:
— Pragnę szanownemu panu przedstawić moich synów.
— Ach, proszę o to! Państwo mają kilku synów?
— Dwu. Starszy — Włodzimierz — ma lat piętnaście, młodszy — Józef — trzynaście.
Weszli do pokoju wysłanego dywanem, z kanapami miękiemi i szerokiemi, jak łóżka. W kominku palił się gazowy piecyk, wielobarwnemi płomykami szerząc radosne i miłe ciepło. Obrazy, czupiradła najbardziej nowoczesnych Van Dongen’ów i innych, dobrze świadczyły o burżuazyjnym snobizmie słowiańskim właścicieli tego zakątka. W głębi siedziała hrabina i rozmawiała z Wolskim. Nastawa znikł za najbliższą portyerą i wkrótce wrócił, prowadząc dwu zapowiedzianych chłopców, Włodzimierza i Józefa. Ładni młodzieniaszkowie z należytą rezerwą skierowali swe spojrzenia i kroki w stronę Rozłuckiego. Ojciec przyprowadził ich bliżej, mówiąc:
— Oto moi synowie.
Do nich zaś zwrócony, wygłosił uroczyście:
— Pan Rozłucki, który przed laty bronił z szablą w ręce honoru waszej mamy i poniósł za to rany na głowie i twarzy. Zapamiętajcie nazawsze z wdzięcznością szramę na twarzy pana Rozłuckiego.
Piotr doznał uczucia wstrętu i głębokiego niesmaku, usłyszawszy te słowa. Zapomniał już od dawien dawna o szramie na swej twarzy i nie znosił jej widoku w lustrze. Wpatrzone weń z nieufnością i dumą oczy chłopców sprawiły mu prawie fizyczną przykrość. Odsunął się. Lecz w tejże chwili zbliżyła się hrabina. Usłyszawszy, co mówił mąż do synów, nagle podawnemu zczerwieniała, oblała się nie rumieńcem, lecz zaiste krwią. Możnaby było przysiądz, że stała się ponsowa od stóp do głów, a zdawało się, że się w tym nagłym ogniu spali, jak wosk roztopi i osunie na ziemię. Piotr podniósł na nią oczy i zadał sobie pytanie, czego się też tak zawstydziła? Tego, że mąż mówił o owej chwili przy synach, — tego, że słuchał przemówienia Rozłucki, — czy jeszcze czegoś innego, najbardziej niewiarogodnego, — to jest wogóle istnienia tych oto synów i „męża“, hrabiego Nastawy, zdrady swego bohaterskiego ideału, który tu przed nią znowu stanął, tensam, jeszcze piękniejszy, jeszcze wznioślejszy i jeszcze bardziej tajemny? Ale Piotr nie poczuł dla niej współczucia. Przeciwnie powziął dawną, a już w drogach dalekich zgubioną mściwość. Nachylił się z grzecznym a zimnym gestem w stronę synów i pani, mówiąc:
— Zrobiłem wówczas, gdyż tak wypadało. Nagrodą moją było zawsze przeświadczenie, że mogłem mieć szczęście bronienia pani hrabiny...
W tejsamej chwili począł mówić o czem innem, o braciach Wright’ach, twierdząc, że są to dwaj, co nastawili kierownik świata w inną stronę, — o lotnictwie i konieczności zbudowania statku polskiego. Ten zwrot rozmowy był tak nagły, że aż niegrzeczny. Wyglądało to na dość poziome korzystanie z sytuacyi. Piotr zrobił to świadomie. Świadomie wskazywał palcem konieczność zbudowania kosztem polskim statku powietrznego, a mówił to przecie do ludzi bardzo bogatych... Mówił o tem wszystkiem długo i szeroko wobec hrabiego Nastawy, jego żony i synów.
Cel tego wykładu był tak oczywisty, że na twarzy hrabiny odmalowała się gorzka uprzejmość, a w oczach pana domu zatliły iskry chytrości. Pod pozorem dopełnienia obowiązków gospodyni hrabina zręcznie wysunęła się z tego pokoju, — chłopcy, zabawiwszy tam jeszcze przez chwilę, cofnęli się również. Został Wolski, Rozłucki i Nastawa. Hrabia ujął Piotra pod ramię i razem z nim zbliżył się do kominka. Szli po dywanie i Piotr miał nie tylko wrażenie, lecz przeświadczenie, że obok niego ten nie idzie, lecz skrada się, i że to nie jest człowiek, lecz tygrys. Stanął przed maszynką, szerzącą ciepło, i patrząc w jej syczące wielobarwne rurki, myślał o tem, że ów Nastawa zwyciężył go nareszcie. Dla tego synom pokazał szramę na twarzy i opowiadał o „bohaterstwie“ wystąpienia, że już teraz wygrał tę sprawę. Nieszkodliwy to nieprzyjaciel, którego się tak prezentuje synom... Dla tego tak bardzo zawstydziła się pani. Wyniosły nieprzyjaciel pokornie przyszedł i wyciągnął rękę po zapłatę, po „czerwone złote“ nagrody. Taką jest potęga kapitału. Człowiek, dzierżący klucz od ogniotrwałej kasy, włada wszystkiem, nawet nieugiętą duszą „bohatera“. Jakaż hańba! Piotr zawrzał w sobie, jakgdyby płomienie, na które patrzał, sparzyły mu oczy. Wewnętrznym ruchem ducha, niby zamachem skrzydła wymarzonego aeroplanu, pchnął od siebie człowieka, który stał obok. Niech przepada natchnienie i praca dziesiątków lat! Niech zginie lot ku niebu! Skrzydłem wewnętrznem postanowił wziąć tego człowieka pod siebie, jak skrzydło zewnętrzne bierze pod siebie wiatr, — uczynić zeń materyał do swego odlotu, siłę swą wzmóc jego złością i fizyczną mocą. Czekał, aż ów zacznie, i wiedział, o czem zacznie. W istocie Nastawa odezwał się:
— Jest to poprostu szczęśliwa okoliczność, że pan, przed powrotem do kraju, na Paryż się skierował. Mówił mi pan Wolski...
— Cóż on mówił?
— O pańskim wynalazku...
— Nie jest to mój wynalazek, lecz zastosowanie tysiąca odkryć, które dokonane zostały przez tysiąc pracowników w technice.
— Tak się to mówi... Ja, — pan to zresztą wie, umysł mam realisty. Ażeby zbudować statek, który panu jest potrzebny, oczywiście, trzeba pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy.
— Oczywiście.
— Otóż, o ile moja skromna kasa starczy, jest ona do pańskiej dyspozycyi.
— Czy podobna?
— Nie jest to przecie rzecz pańska, lecz nasza. Więc ta moja gotowość do usług nie może panu sprawiać przykrości...
— Rzecz nasza, to znaczy — czyja?
— Rzecz kraju.
— Och, jest to frazes...— uśmiechnął się Piotr, nie wyjaśniając, komu ubliża, sobie, czy swemu rozmówcy.
— Jeżeliby pan zbudował ów statek powietrzny, — tłomaczył hrabia, — przecież kraj zyskałby na tem.
— I ja również.
— I ja również.
— A pan hrabia co mianowicie?
— To rzecz moja... — oświadczył Nastawa z niewyjaśnionym uśmiechem.
Piotr nachylił się do niego i powiedział zcicha:
— Byłbym przez pana, jako męża pani hrabiny, wynagrodzony za to...
Powiódł dłonią wzdłuż blizny twarzy.
Oczy hrabiego zasłoniła zemsta. Pohamował się jednak i rzekł z uprzejmą wesołością:
— Nawet pobyt w trzeźwej Ameryce nie pozbawił szanownego pana tego bogactwa romantyzmu, w jaki zawsze jego wyobraźnia obfitowała.
— Innej korzyści dla pana z naszego układu nie widzę.
— Układ taki stanąćby powinien, gdyż ta rzecz mogłaby być pożyteczną dla ogółu. Ponieważ i ja, — nawet ja, — należę do tego ogółu, więc chciałbym mieć udział w możliwych pożytkach, jakie pański wynalazek przynieść może.
— Nie wiem właśnie, w jakiej mierze ten udział pański w korzyściach z mojego tak zwanego wynalazku mógłby się wyrazić?
— Będę szczerym. Chciałbym wiedzieć, co pan zamierza. Chciałbym wiedzieć, co się w tej sprawie zamyka.
— Mogę to panu wytłomaczyć niezwłocznie.
— Dziękuję, ale ja nie uznaję teoryi. Mam czas tylko na badanie faktów, na rozpatrywanie samych owoców wysiłku, rezultatu prac i na ocenę samych jedynie czynów.
— Powiedziano tam bardzo mądrze: „Któż zbadał drogę okrętu pośród morza, drogę ptaka w powietrzu...“
— Ja muszę znać zamiary tego, kto lata w powietrzu...
— Poznanie tych zamiarów nie da panu realnego pożytku. Wprawdzie ten, kto lata po powietrzu, przez sam swój czyn, odmienia postać świata...
— Aż tak nawet?
— Tak. Turkot aeroplanu w naszych oczach udaremnia szpiegowstwo wojenne, kartografię, ogromnie osłabia wartość fortyfikacyi, znaczenie artyleryi, a mnie się zdaje, że i samym armiom, jako takim, bardzo zaszkodzi.
— Doprawdy?
— Tak sądzę. Armie będą zmuszone do rozsypki. Kto wie, czy sztaby generalne nie skłonią ucha do myśli, ażeby wrócić do ludowej ruchawki? Kto wie, czy armie nie będą zmuszone rozproszyć się i, jak polscy powstańcy, iść do lasu? ...............................[1]
— Czy to jednakże nie jest plan przyszłości, rysowany zbyt szeroko i zbyt zamaszyście? Maszyny latające można będzie niszczyć odpowiedniemi środkami, a ich rozmnożenie się i rozwój wyjdzie zawsze na korzyść państw i ich rządów.
— Sądzę, że przeciwnie! Aeroplan jest to niszczyciel państw i oswobodziciel uciśnionego człowieka. Lot jego skrzydeł budzi z niewoli ujarzmione narody. W łoskocie jego śmigła rozlega się nad ziemią manifest komunistyczny.
— Cieszę się, że otrzymałem od szanownego pana te wyjaśnienia i że mogłem się w tym kierunku oświecić, gdyż w istocie byłem nieuświadomiony co do tej kwestyi.
— Mówiłem to w tym tylko celu, ażeby zaznaczyć, że nie będę mógł skorzystać z łaskawej propozycyi otwarcia na potrzeby mego aeroplanu kasy pana hrabiego. Wysiłkiem mego życia było to, ażeby najwyższa myśl w rzeczach idei, urząd ducha polskiego, oraz władza rozkazu, odjęte zostały ludziom, dzierżącym klucz od kasy, i przeszły do ludzi wolnych w duchu.
— Niestety, — to być nie może. Wszystko, tylko nie powrót do romantyzmu! Kto włada kasą, włada idejami. Tak jest na świecie wszędzie, a więc i u nas, w tej... Polsce. Żałuję, że moja skromna oferta doznała tak sromotnej porażki... — uśmiechnął się hrabia Nastawa.
Do pokoju weszła hrabina w towarzystwie Gustawa Bezmiana. „Ajnos“ ucieszył się, zobaczywszy towarzyszów, gdyż w salonie nie miał powodzenia. Wszystko, co mówił z odświętnym zapałem, znane było i nudne oddawna. Wszystko, o czem perorował, sto tysięcy razy plugawione zostało na tym bruku krwawym Paryża przez setki blagierów, karyerowiczów, oszustów parlamentarnych, ministeryalnych i dziennikarskich, — oddawna wydrwione w stu piśmidłach, płatnych z kasy bogacza, — i tą drogą dostało się do umysłów.
Na widok tego Bezmiana oczy hrabiego, przygasłe od rozmowy z Piotrem Rozłuckim, zaiskrzyły się znowu, jak brylanty. Zręcznym ruchem i zręcznymi zwroty rozmowy Nastawa przekazał Piotra żonie, a sam przysiadł się do Bezmiana i wdał z nim w długą, arcydługą rozmowę, pełną obustronnego zainteresowania. Piotr słyszał, jak Bezmian „zapatruje się“ w obliczu Nastawy na syndykalizm, herveizm, neo-maltuzyanizm, jak to zwalcza, tamto podnosi, w to bije, całą mocą sachalińskiego entuzyazmu, a tamto obala, idąc do walki na całego. Słyszał także, jak na życzenie pana domu „Ustaw Bezymianny“ rozwija plany swego w kraju działania i, nie mogąc w czynie, w słowie wyładowuje od tylu lat stłoczone w duszy marzenia... Przesycony tą obfitością zwierzeń, Piotr zwrócił się do hrabiny i na uprzejme jej zaproszenie począł opowiadać swe amerykańskie dzieje i przeżycia.









  1. Przypis własny Wikiźródeł W innym wydaniu tekst nieocenzurowany: Może jeszcze i mój ojciec, dowódca leśnych powstańców, będzie pomszczony...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.