Trzy lata/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzy lata |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Три года |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Jechała z Panaurowem w oddzielnym przedziale; on miał na głowie barankową czapkę niezwykłej formy.
— Tak, nie zadowolnił mnie Petersburg — mówił wolno, wzdychając. — Obiecują dużo, ale nic określonego. Tak, moja droga. Byłem sędzią pokoju, członkiem dożywotnim, prezesem zjazdu sędziów pokoju, nakoniec radcą rządu gubernialnego, zdaje mi się, że zasłużyłem się ojczyźnie i mam prawo spodziewać się, że zwrócą na mnie uwagę, a tu masz! Nie mogę się doprosić, żeby mnie przenieśli do innego miasta.
Panaurow zamknął oczy i pokiwał głową.
— Nie uznają mnie — mówił dalej, jakby zasypiając. — Zapewne, nie jestem genialnym administratorem, ale jestem porządnym, uczciwym człowiekiem, a w dzisiejszych czasach i to jest rzadkie. Przyznaję się ze skruchą, że czasem oszukiwałem kobiety, ale w stosunkach z władzą rosyjską byłem zawsze dżentelmenem. No, dosyć o tem — rzekł, otwierając oczy — pomówmy o tobie. Co ci do głowy przyszło, żeby tak nagle jechać do ojca?
— Tak, trochę się z mężem zgodzić nie mogę — rzekła Julia, patrząc na jego czapkę.
— Tak, jakiż on dziwny. Wszyscy Łaptiewowie są dziwni. Jeszcze twój mąż niczego sobie, ale Teodor zupełnie głupi.
Panaurow westchnął i zapytał poważnie:
— A kochanka już masz?
Julia Siergiejewna spojrzała na niego ze zdziwieniem i uśmiechnęła się.
— Gadasz, Bóg wie co.
Na większej stacyi, o godzinie jedenastej wyszli oboje i zjedli kolacyę. Gdy pociąg ruszył dalej, Panaurow zdjął palto i czapkę i usiadł obok Julii.
— Muszę ci powiedzieć, że jesteś bardzo miła — zaczął. — Przepraszam za ordynarne porównanie: przypominasz mi świeżo osolony ogórek; czuć go, że tak powiem, jeszcze inspektami, ale już ma w sobie trochę soli i zapach kopru. Z ciebie wyrasta pomału wspaniała kobieta, cudowna, powabna kobieta. Gdyby ta nasza jazda wypadła o jakie pięć lat wcześniej — westchnął Panaurow — uważałbym za miły obowiązek zaliczyć się do twych wielbicieli, ale teraz, niestety, jestem inwalidem.
Uśmiechnął się smutnie i łagodnie objął ją wpół.
— Zwaryowałeś! — rzekła, zaczerwieniła się i przestraszyła tak, że zlodowaciały jej ręce i nogi. — Odejdź, Grzegorzu Mikołajewiczu!
— Czegoż się boisz, miła — zapytał miękko Panaurow. — Cóż w tem strasznego? Nie przyzwyczajona jesteś poprostu.
Kiedy się kobieta opiera, to znaczy, podług niego, że wywarł pewne wrażenie i że się podoba. Trzymając Julię wpół, pocałował ją mocno w twarz, potem w usta, przekonany, że sprawia jej wielką przyjemność. Julia zmieszana, przestraszona, zaczęła się śmiać. Pocałował ją jeszcze raz i kładąc swą śmieszną czapkę, rzekł:
— Oto wszystko, co może ci dać inwalid. Pewien pasza turecki, poczciwy staruszek, dostał w spadku, czy też, jak się zdaje, w prezencie, cały harem. Gdy jego młode, piękne żony ustawiły się przed nim pod rząd, obszedł dokoła nich, pocałował każdą i powiedział: »Oto wszystko, co teraz jestem w stanie wam dać«. Mówię i ja to samo.
Wszystko to wydało jej się głupiem, niezwykłem i bawiło ją. Chciała dokazywać. Stanęła na kanapie, nucąc, zdjęła z półki koszyczek z cukierkami i rzucając kawałek czekolady krzyknęła:
— Łap!
Złapał; rzuciła mu drugi cukierek z głośnym śmiechem, potem trzeci, a on wszystkie chwytał i kładł do ust, patrząc na nią błagalnym wzrokiem; zdawało jej się, że w jego twarzy, w rysach i w wyrazie dużo jest kobiecego i dziecięcego. I kiedy zmęczona, usiadła na kanapie i patrzała na niego ze śmiechem, on dotknął dwoma palcami jej twarzy i rzekł jakby z gniewem:
— Podła dzieweczka!
— Bierz — rzekła, podając mu koszyczek. — Nie lubię słodyczy.
Zjadł cukierki, wszystkie, jeden po drugim i próżny koszyczek schował do kufra.
— Jednak, dosyć figlów — rzekł. — Inwalid musi iść baj-baj.
Wyjął z trok swój bucharski szlafrok i poduszkę, położył się i przykrył szlafrokiem.
— Dobranoc, gołąbko! — rzekł cicho i westchnął tak, jak gdyby go całe ciało bolało.
Wkrótce dało się słyszeć chrapanie. Nie krępując się już nikim, położyła się również i wkrótce usnęła.
Kiedy nazajutrz rano jechała w swojem rodzinnem mieście z foksalu do domu, ulice wydały jej się pustemi, bezludnemi, śnieg szarym, a domy maleńkimi, jak gdyby je kto spłaszczył. Spotkała procesyę: nieśli z chorągwiami nieboszczyka w otwartej trumnie.
»Mówią, że spotkanie nieboszczyka to jest dobry znak« — pomyślała Julia Siergiejewna.
Na oknach domu, w którym umarła Nina Teodorówna, ponalepiane były białe kartki.
Z bijącem sercem wjechała na swoje podwórze i zadzwoniła u drzwi. Otworzyła jej nieznajoma pokojówka, tęga, zaspana, w ciepłym, watowanym kaftanie. Idąc po schodach, Julia przypomniała sobie, jak na tem samem miejscu oświadczył jej się Łaptiew, ale teraz schody były brudne, niemyte. Na górze, w zimnym korytarzu czekali chorzy w futrach. I niewiadomo dlaczego serce jej mocno biło, ledwo szła, tak była wzruszoną.
Doktór był jeszcze tęższy, niż dawniej, czerwony jak cegła, z potarganymi włosami, pił herbatę. Zobaczywszy córkę, ucieszył się bardzo, rozpłakał się nawet, pomyślała, że w życiu tego starca jedyną jest pociechą, rozczulona, objęła go mocno i powiedziała, że długo, aż do Wielkanocy mieszkać u niego będzie. Przebrała się w swoim pokoju, potem przeszła do jadalnego, żeby razem z nim wypić herbatę. Chodził z kąta w kąt, wsunąwszy ręce do kieszeni i śpiewał: »ru-ru-ru«, widocznie był z czegoś niezadowolony.
— Wesoło żyjesz tam w Moskwie — rzekł. — Bardzo się cieszę, żeś przyjechała... Mnie staremu nic nie potrzeba. Zdechnę wkrótce i oswobodzę was wszystkich. I tak dziwię się, że mam tak twardą skórę i że jeszcze żyję. Zdumiewająca rzecz!
Powiedział jeszcze, że jest starym osłem, na którym wszyscy jeżdżą. Zwalili na niego kuracyę Niny Teodorówny, kłopoty z jej dziećmi, pogrzeb, a ten chłystek, Panaurow, o niczem nie chciał wiedzieć i nawet pożyczył od niego sto rubli, których mu dotychczas nie oddał.
— Zabierz mnie do Moskwy i zamknij w domu waryatów! — rzekł doktór. — Ja jestem waryatem, naiwnym dzieciakiem, gdyż wierzę jeszcze w prawdę i w sprawiedliwość.
Wyrzucał jej, że jej mąż jest krótkowidzącym: nie kupuje domów, które tak łatwo można sprzedać. Teraz już nie zdawało się Julii, że w życiu tego starca jest jedyną pociechą. Później, kiedy przyjmował chorych i pojechał na praktykę, chodziła po wszystkich pokojach, nie wiedząc, co robić i o czem myśleć. Odzwyczaiła się od rodzinnego miasta i od domu rodzicielskiego; nie ciągnęło ją na ulicę, ani do znajomych, a na wspomnienie dawnych przyjaciółek i panieńskiego życia nie robiło jej się smutno i nie żałowała przeszłości.
Wieczorem ubrała się starannie i poszła na nabożeństwo. Ale w kościele byli tylko prości ludzie i jej wspaniałe futro i kapelusz nie wywarły najmniejszego wrażenia. Wydało jej się wtedy, że zaszła jakaś zmiana i w kościele i w niej samej. Dawniej lubiła, kiedy podczas nabożeństwa czytali kanon i śpiewali wiersze początkowe kantat kościelnych, naprzykład: »Odrzucą usta moje«, lubiła podchodzić wolno z tłumem do księdza, stojącego w środku kościoła i czuć na swem czole oleje święte, teraz oczekiwała tylko końca nabożeństwa. Wychodząc z kościoła, bała się, aby żebracy nie poprosili o jałmużnę; nudziłoby ją zatrzymywanie się i szukanie po kieszeniach, zresztą i w kieszeniach nie miała miedziaków, ale tylko same ruble.
Położyła się wcześnie, ale długo spać nie mogła. Śniły jej się jakieś portrety i procesya pogrzebowa, którą rano widziała; otwartą trumnę z nieboszczykiem wnieśli na podwórze i zatrzymali się przed drzwiami, potem długo kołysali trumnę na prześcieradłach i ze wszystkich sił uderzyli nią w drzwi. Julia obudziła się i skoczyła z przestrachu. Rzeczywiście na dole stukali do drzwi i drut od dzwonka szeleściał na ścianie, ale dzwonka nie było słychać.
Doktór zakaszlał. Słychać było, jak pokojówka zeszła na dół i wróciła.
— Proszę pani! — rzekła, stukając do drzwi. — Proszę pani!
— Co takiego? zapytała Julia.
— Depesza dla pani!
Julia wyszła do niej ze świecą w ręku. Za pokojówką stał doktór w bieliźnie i w palcie, również z zapaloną świecą.
— Dzwonek zepsuł się u nas — mówił ziewając. — Od dawna powinien być naprawiony.
Julia otworzyła depeszę i przeczytała: »Pijemy zdrowie pani. — Jarcew. Koczew«.
— Ach, co za głupcy! — rzekła i roześmiała się; zrobiło jej się lekko i wesoło na duszy.
Powróciwszy do swego pokoju, umyła się, potem ubrała i zaczęła swe rzeczy układać aż do świtu, a w południe pojechała do Moskwy.