Trzy dni w Zakopanem/16 Sierpnia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Bartoszewicz
Tytuł Trzy dni w Zakopanem
Podtytuł Z notat emeryta
Wydawca Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

16. sierpnia. Już wczoraj obiła się kilka razy o moje uszy nazwa »taternik«. Gdy sąsiad nasz z przeciwka użył tej nazwy dziś w rozmowie rano, zapytałem go, co właściwie ten wyraz oznacza? Sąsiad, jowialny człeczyna, tak mnie zaczął objaśniać:
»Mały Józio, uczeń pierwszej klasy gimnazyalnej, przyniósł do domu świadectwo szkolne. Był to osioł insumogradus, (sąsiad mój, jak widzę, słaby jest w łacinie), ztąd ojciec Józia nie zdziwił się całkiem, zobaczywszy w świadectwie same złe stopnie. Krzyknął jednak z zadziwienia, wyczytawszy: z geografii bardzo dobry. Poszedł z ciekawości do profesora geografii, a ten mu wytłumaczył, że nikt tak jak Józio nie zna się na górach. — »Powiem panu pod sekretem, mówił poczciwy pedagogus, że on np. o Himalajach to dwa razy więcej wie odemnie«.
»Józio pomału wyrastał na Józefa. Do teatru chodził na galeryą, bo mu na górze było najlepiej. Gdzie tylko w okolicy był jaki taki pagórek, to go pewnością zwiedził i pomierzył krokami. Mieszkał pod samym strychem, aby być bliżej nieba. Właził na wieże i dzwonnice, piął się na wysokie drzewa, a im był starszy, tem więcej nosił nos do góry. Nawet w stylu był górnolotny i nazywał np. samowar »domowym Wezuwiuszem«. Z Mickiewicza znał na pamięć tylko Sonety krymskie... Przyjechawszy do Krakowa, rozpoczął od zwiedzania Krzemionek, a skończył na »Psiej górce«...
I tak dalej prawił wesoły facetus, kreśląc cały żywot pana Józefa. Nie mam miejsca w moich notatach na przytaczanie całej biografii taternika. Dość, że tacy panowie, jak ów Józef, gdy tylko się dorwą trochę grosza, pędzą zaraz w góry i zdzierają buty, aby tylko na jaki »wirch« się wydostać. Kiedy jeden spotka drugiego, opowiadają sobie tylko o swoich wycieczkach: ja byłem wczoraj na Bretnalówce przez Stare Czopy, a ja przez Piersidło spuściłem się w dolinę Czarnej Siklawy, a ja znowu przez Pędziwiatr i Łamaniec dostałem się na szczyt Jarzębinki... Taternik dopiero wówczas zaczął czytać Sienkiewicza, kiedy się dowiedział, iż autor »Ogniem i Mieczem« odwiedza Zakopane. Matejki żaden z nich nie uznaje: »co mi to za malarz, który nawet nie był na Zawracie!« Choćby im pot z czoła kapał, chodzą w serdakach, a kiedy idą, to stawiają kroki na dwa łokcie szerokości. Pierwszemi wyrazami, wymówionemi przez dziecko takiego taternika są. góla, hala, haw-haw, tatruś (tatuś) itd. Takie dziecko jest zazwyczaj chude, wysokie, a ze wszystkich bajek lubi najwięcej opowiadanie o milowych butach. Najbiedniejsze to są żony takich taterników, zwłaszcza jeżeli natura ubrała ich w przysadkowate kształty ciała. Taka biedaczka darmo chciałaby gonić męża po górach, zostaje więc na równinie i gotuje knedle, kiedy pan mąż z orłami gada i z Gewontem za pan brat przestaje. — Ale dość już o taternikach, tyle jeszcze zaznaczyć wypada, co wiem już nie z opowiadania, lecz z doświadczenia, iż bractwo to, strasznie lekceważące innych śmiertelników, czuje się tu jak u siebie w domu, a wszystkich ma za baj-bardzo. Ztąd w Zakopanem znikają powagi stanowisk społecznych i naukowych, na drugi plan schodzą ludzie talentu i zasługi, a rej wiodą rozmaici Krzyżnieccy, Zawratowicze, Gewontowscy, Grzebienie, i Gubałówkowicze. Czują się oni panami Tatr, a p. Zamoyskiego mają tylko za swojego dzierżawcę. Nicby przeciw temu mieć nie można, gdyby położyli jakie zasługi dla Zakopanego; prawda, że popierają przemysł szewski, drąc niezliczoną ilość butów, ale to jeszcze nie wystarcza, aby stawiać ich w rzędzie znakomitości.
Od dwóch dni nie czytałem żadnych dzienników, a więc udałem się do czytelni Towarzystwa Tatrzańskiego. Towarzystwo daje czytanie za darmo i słusznie czyni, bo za pieniądze trudnoby tu było znaleść amatorów. Dla uprzyjemnienia czytającym, w drugim pokoju rozmaite panny i panienki walą gamy na fortepianie i drą gardła bez upamiętania. Dopiero słysząc te gamy i wrzaski, pojmuje człowiek prawdziwą wartość katarynki, która się tak ma do zakopańskich produkcyj muzycznych, jak ananas do ulęgałki. Swoją drogą wzajemne wymyślania sobie Czasu i Reformy łagodnieją przy dźwiękach walczyka, tak jak znowu wypadki kolejowe i morderstwa potęgują wrażenie przy akompaniamencie gam lub strasznego wycia domorosłej Patti.[1]
Chcieliśmy pojechać po południu do doliny Kościeliskiej, ale każdy góral zaśpiewał nam przynajmniej 3 złr. za furę, która według taksy powinna kosztować 1 złr. 50 ct. Nie pojechaliśmy więc dla zasady, — a natomiast wybraliśmy się do doliny Strążyskiej. Drogę do niej, wynoszącą z 1½ kilometra, odbyliśmy wózkiem. Dzięki składam mojemu patronowi, świętemu Hipolitowi, żem nie wytrząsł duszy z ciała. Proszę sobie wyobrazić — e! to się nawet wyobrazić nie da! Każdy tłuścioch jadący do Maryenbadu lepiejby zrobił, aby codziennie odbył dwa razy taką drogę. Jeżeliby po tygodniu nie pospacerował na kwaśne piwko do Abrahama, to schudłby zpewnością jak patyk, lub dziennikarz galicyjski. Jedna tylko obawa, a to, że prawdopodobnie pogruchotałby sobie wszystkie kości, a przynajmniej takby mu się one poprzewracały, że jedynie dobry anatom zdołałby każdą na swojem miejscu osadzić. Ja dzięki tej wycieczce stałem się trójzębem, czwarty ząb bowiem uroczyście pochowałem pod stopami Gewontu. Niech spoczywa w pokoju, — pewnie ma tam sporo towarzyszy, to mu się nudzić nie będzie.
Dojechawszy do doliny, wysiada się z wózka, przeciąga, restauruje obite członki przez nacieranie spirytusem, i wchodzi się w głąb doliny. Środkiem szumi potok, koło niego ciągnie się droga lub ścieżyna. Gdyby tu zbudowano tramwaj, z wagonami otwartemi i bufetem dobrze zaopatrzonym, to możnaby jeszcze jako tako wytrzymać. Ale tak jak jest, to droga dobra tylko dla kóz, baranów, wilków, taterników i górali (choć nawiasem mówiąc, górale nie tacy głupi i po górach, z wyjątkiem przewodników i pastuchów, nie łażą). Ciągle musisz przeskakiwać przez wodę, która się po ścieżynach i drodze rozlewa. Przez potok wiodą mosty z chudych i uginających się jak klawisze okrąglaków. Naturalnie, że dwa razy klapnąłem jak długi i starłem sobie kolana. Biedaczysko mój towarzysz także klapnął w wodę, ale nie głową, ani nogami, — wyglądał jakby wyszedł z sitzbadu. Dobrze mu tak, po co lezie po raz drugi, gdzie go nie proszą. Co do mnie, to ja Zakopanemu na zawsze powiem: adju Fruziu, pisuj do mnie na Berdyczów!
Ale to jeszcze nic pierwsze jakie 5/6 drogi. Dopiero od hali rozpoczyna się panie heca. Sądzę, że nawet Hajota, gdyby na Santa-Isabel spotkała taką miłą drożynę, wolałaby na tym »wirchu« kameruńskim nie zostawiać śladów swej bytności. Niby to jest jakaś ścieżyna, ale musieli djabli po niej tańcować i dla zabawki rozrzucać kamienie. Podziwiałem niegdyś tę pannę nieubraną, co na obrazie Siemiradzkiego tańczyła między mieczami, ale dziś widzę, że to furda wobec sztuki, jakiej my dokazywaliśmy. Człek literalnie nie idzie tylko skacze, hop, hop, tralala, — z kamienia na kamień! Ja wziąłem na ambit i nie oglądając się, rżnąłem naprzód. Gdyby tak mnie nieboszczka Jadzia, moja siostra, (świeć Panie nad jej duszą) zobaczyła, zapłakałaby się nieboga, myśląc, żem mentecaptus. Ja sam obawiałem się chwilami o moje zdrowe zmysły. Chwała Bogu, żem już emeryt, bo gdyby naczelnik przed paru laty o moich waryacyach się dowiedział, byłby z pewnością nie czekał wysłużenia lat 35-ciu.
Otóż taką drogą, na której każdej chwili kark skręcić możesz, po spiętrzonych jeden nad drugim kamieniach, po urwiskach i skałach, czepiając się często gałęzi i korzeni drzew, wdrapałem się nareszcie na owo miejsce, na które spada Siklawa. Czyni ona wrażenie jakby ruchomej białej wstążki przesuwanej po prostopadłej ścianie trzechpiętrowej kamienicy. Zmęczeni chcieliśmy usiąść na stojącej niedaleko ławeczce, ale ledwie mój towarzysz dotknął się ławeczki swą ziemską powłoką, ta (nie powłoka, lecz ławeczka) zaczęła tak trzeszczeć, iż lada chwila byłby biedak oberwał jeszcze kilka guzów więcej. Obok ławeczki stało coś, co przed laty zapewne było stolikiem, a za tym stolikiem stała znów druga zmurszała, zapadła w ziemię, dogorywająca już ławeczka. Mój towarzysz przypomniał sobie, iż przed laty dziesięciu ścieżka z hali do Siklawy była starannie utrzymaną, a ławeczki znajdowały się w dobrym stanie, były szerokie i mocne. Czas dziesięcioletni powinien był służyć do wprowadzenia nowych udogodnień, tymczasem dziś nie ma już prawie ani śladu pracy ludzkiej, choć Towarzystwo Tatrzańskie podobno istnieje.
Z powrotem szliśmy tą samą drogą, z tą tylko różnicą, że na dół zamiast do góry. Spotkały nas trzy dziewczyny ośmio a najwyżej dziesięcioletnie, z których jedna przedłożyła nam »ustną ofertę« kupienia bukieciku z kocich łapek czyli szarotek. Ja tam żadnego zielska nie lubię, więcem się nie dał złapać na owe łapki, ale poczciwy mój towarzysz, jak zwykle safanduła, zaraz do tych łapek swoje łapy wyciągnął. W całym bukieciku było zaledwie pięć szarotek pełnych, a reszta jakieś suchotnicze biedactwo. Dziewczyna chciała za nie 10 ct., mój towarzysz dawał pięć, a kiedy się zgodzić nie mogli, dziewczyna odeszła do swoich koleżanek i po krótkiej z niemi naradzie, powróciła mówiąc: »no, dajcie pięć centów«. Towarzysz mój bach rękę do kieszeni, a ja łap za bukiecik. Pokażało się, że był dwa razy mniejszy od targowanego i nie miał ani jednej z owych pięciu ładnych kocich łapek! Gdybym miał pod ręką moją wiśniówkę, byłbym nie wytrzymał, a tęgo wykropił małą oszustkę i jej wspólniczki. A toż to straszne rzeczy, aby takie małe pędraki puszczały się na taki »przemysł«. Co to z tego będzie, jak dorośnie?
Dowlekliśmy się wreszcie jako tako do naszej fury, ale ja już nie chciałem próbować, jaką odporność mają moje kości i wolałem pójść piechotą. Mój towarzysz byłby to również z chęcią uczynił, ale jak »chybał« z góry na dół, otarł sobie nogę koło kostek. Wracał więc ranny, jakby z jakiej napoleońskiej kampanii, i trzeba go było wsadzić na wóz. Towarzystwo Czerwonego Krzyża miałoby wdzięczne zadanie, gdyby podczas pokoju opiekowało się istotami włóczącemi się po Tatrach.
Myślałem, że idąc piechotą, po drodze bądź co bądź prostej, uniknę wszelkiego niebezpieczeństwa. Ale gdzie tam! — w pół drogi jakaś pucołowata jejmość, tryndająca się wierzchem na szkapie, mało mnie nie roztratowała, a tuż za nią także konno jadąca jakaś para gołąbków zmusiła mnie do szybkiego przez płot odwrotu. Podobno w tym roku weszło tu w modę tratowanie ludzi przez jeżdżące konno damulki i ich nadskakiwaczy. Żeby to jeszcze młode kobietki, no to co innego — pstro w głowie i basta! — ale dzieciate babsztyle mogłyby już jeżdżenie wierzchem pozostawić młodszym. Ale zje djabła, kto babę przekona...
Przed restauracyą na ul. Kościeliskiej wyrzucono mojego towarzysza — i kusztyk, kusztyk, powlókł się za mną do jadłodajni. Jedliśmy coś, co się nazywało kotletami, z czemś, co się nazywało ziemniakami. Kazałem dać piwa: »A jakiego pan dobrodziej sobie życzy — pyta brudne kelnerzysko — okocimskiego czy nowotarskiego?« Mówię mu: daj wasan okocimskiego! Poszedł, i wróciwszy po pięciu minutach, mówi: »okocimskiem służyć nie mogę, bo już wyszło«. No, to niech będzie już nowotarskie. »A jakie — pyta z czarującym uśmiechem — butelkowe czy na kufle?« Po krótkiej naradzie zgadzamy się na butelkowe. Znowu idzie cymbał, znowu siedzi pięć minut i znowu wraca mówiąc: »butelkowem służyć nie mogę, bo już wyszło«. Czułem jak żółć we mnie wzbiera, ale mówię grzecznie hamując się: »to przynieś wasan do milion dyabłów dwa kufelki, a tylko na jednej nodze, bo zdechnę z pragnienia«. Poszedł bałwan, siedzi i siedzi, a piwa jak nie ma, tak nie ma. Patrzę przez okno, aż tu jakaś zamorusana dziewka wali do karczmy z dwoma próżnemi kuflami. Nareszcie przyszła, wlazła tyłem do domostwa, — i kelnerzysko przyniósł dwa kufle na brunatno zafarbowanej wody. Za taki kufel, jak się dowiedziałem, płaci się w karczmie 2 centy, myśmy zapłacili po 8 ct.
Od czasu, jakem przed laty 20-tu miał awanturę z tą babą, co koniecznie chciała za mnie wydać swą córkę i groziła kryminałem, jakoby za zdeptanie niewinności — nie czułem się tak zmęczony moralnie, tak przybity, zły, wściekły i zrozpaczony, jak kiedy powróciliśmy do domu. Wszystkie członki odmawiały posłuszeństwa: bolał krzyż, bolały nogi, bolała głowa, karkiem ruszać nie mogłem, oczy miałem czerwone i załzawione, czułem strzykanie w uszach, ręce jak kłody u ramion wisiały. Na domiar złego całą noc spać nie mogliśmy, czując palenie w żołądku i zgagę w gardle. Zużyliśmy połowę apteczki mojego towarzysza, nalataliśmy się do systemu Moulego »skombinowanego ze systemem taczkowym« (słowa sprawozdania »Klimatyki«) i ledwie nad ranem zdrzemnęliśmy się na parę godzin. Ale tymczasem postanowiliśmy dać za wygraną Zakopanemu i drapnąć gdzie pieprz rośnie.
Zapłaciliśmy za całe dwa tygodnie gaździnie, bojąc się awantur i łażenia do »Klimatyki« — i zgodziwszy górala, puściliśmy się do Chabówki. W Białym Dunajcu wrzeszczały bębny: »żegnajcie!« a mój kompan rzucał centy. Idyota!
Kiedy zobaczyłem stacyę kolejową, serce zabiło mi gwałtownie, jak przed laty czterdziestu na widok kochanki. Uściskałbym konduktora, palacza i maszynę, gdyby gapiów nie było. Chwała Bogu, pomyślałem sobie, jeżeli się pociąg nie wykolei, to jutro stanę w mojej poczciwej Warszawce, a pojutrze pójdę na wodę do Saskiego ogrodu, liznę nieco polityki u Clotina, pyknę sobie po obiadku z fajeczki, a wieczorkiem z panem Damazym i Kurdzielskimi zagram sobie pulkę preferka z psztyczkiem i kociołkiem. Boć stara to prawda: w domu najlepiej

· · · · · · · · · · · · · · · · ·







  1. I tu dziś postęp — czytelnia ma inną salę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Bartoszewicz.