Strona:Kazimierz Bartoszewicz - Trzy dni w Zakopanem.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rach, z wyjątkiem przewodników i pastuchów, nie łażą). Ciągle musisz przeskakiwać przez wodę, która się po ścieżynach i drodze rozlewa. Przez potok wiodą mosty z chudych i uginających się jak klawisze okrąglaków. Naturalnie, że dwa razy klapnąłem jak długi i starłem sobie kolana. Biedaczysko mój towarzysz także klapnął w wodę, ale nie głową, ani nogami, — wyglądał jakby wyszedł z sitzbadu. Dobrze mu tak, po co lezie po raz drugi, gdzie go nie proszą. Co do mnie, to ja Zakopanemu na zawsze powiem: adju Fruziu, pisuj do mnie na Berdyczów!
Ale to jeszcze nic pierwsze jakie 5/6 drogi. Dopiero od hali rozpoczyna się panie heca. Sądzę, że nawet Hajota, gdyby na Santa-Isabel spotkała taką miłą drożynę, wolałaby na tym »wirchu« kameruńskim nie zostawiać śladów swej bytności. Niby to jest jakaś ścieżyna, ale musieli djabli po niej tańcować i dla zabawki rozrzucać kamienie. Podziwiałem niegdyś tę pannę nieubraną, co na obrazie Siemiradzkiego tańczyła między mieczami, ale dziś widzę, że to furda wobec sztuki, jakiej my dokazywaliśmy. Człek literalnie nie idzie tylko skacze, hop, hop, tralala, — z kamienia na kamień! Ja wziąłem na ambit i nie oglądając się, rżnąłem naprzód. Gdyby tak mnie nie-