Strona:Kazimierz Bartoszewicz - Trzy dni w Zakopanem.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chem pozostawić młodszym. Ale zje djabła, kto babę przekona...
Przed restauracyą na ul. Kościeliskiej wyrzucono mojego towarzysza — i kusztyk, kusztyk, powlókł się za mną do jadłodajni. Jedliśmy coś, co się nazywało kotletami, z czemś, co się nazywało ziemniakami. Kazałem dać piwa: »A jakiego pan dobrodziej sobie życzy — pyta brudne kelnerzysko — okocimskiego czy nowotarskiego?« Mówię mu: daj wasan okocimskiego! Poszedł, i wróciwszy po pięciu minutach, mówi: »okocimskiem służyć nie mogę, bo już wyszło«. No, to niech będzie już nowotarskie. »A jakie — pyta z czarującym uśmiechem — butelkowe czy na kufle?« Po krótkiej naradzie zgadzamy się na butelkowe. Znowu idzie cymbał, znowu siedzi pięć minut i znowu wraca mówiąc: »butelkowem służyć nie mogę, bo już wyszło«. Czułem jak żółć we mnie wzbiera, ale mówię grzecznie hamując się: »to przynieś wasan do milion dyabłów dwa kufelki, a tylko na jednej nodze, bo zdechnę z pragnienia«. Poszedł bałwan, siedzi i siedzi, a piwa jak nie ma, tak nie ma. Patrzę przez okno, aż tu jakaś zamorusana dziewka wali do karczmy z dwoma próżnemi kuflami. Nareszcie przyszła, wlazła tyłem do domostwa, — i kelnerzysko przy-