Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część czwarta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Nad Adryatykiem panowało gorąco wilgotne i ciążące, wschodniego wiatru. Niebo było przysłonięte obłokami, mgliste, białe jak mleko. Morze całkowicie nieruchome, bezmateryalne prawie, stapiało się z parami rozproszonemi oddali, bardzo blade, bez oddechu, zda się. Żagiel biały jedyny żagiel biały — ta rzecz tak rzadka na Adryatyku — wznosił się w dali gdzieś, od strony wysp Diomede, nie poruszając z miejsca, odbity w długość nieokreśloną w morskiem zwierciedle, niby nieruchome centrum tego bezwładnego świata, który zdał się rozpływać we mgłach powoli.
Siedząc na podmurowaniu loggii w znużonej postawie, Hipolita utkwiła w białym żaglu oczy, zamagnetyzowane tą białością. Nieco pochylona, miała w twarzy wyraz zdumienia jakiegoś, niemał osłupiałości, która świadczyła o chwilowem przyćmieniu życia wewnętrznego. I ten brak energii wyrazistej, uwydatniał wszystko to, co było powszedniego i nieregularnego w jej rysach, dodawał ociężałości dolnej części twarzy. Usta nawet, te usta elastyczne o wężowatem wgięciu, których dotknienie tylokrotnie przejmowało Jerzego rodzajem instynktownego i nieokreślonego uczucia trwogi, te usta zdawały się obecnie odarte z swego uroku czarodziejskiego i zeszłe do zwykłej roli fizycznego tylko organu, który jeśli przywodzi na myśl pieszczotę, to wyłącznie jako akt machinalny, odarty z wszelkiego piękna.
Jerzy przyglądał się okiem bacznem i trzeźwem nagiej rzeczywistości tej kobiety, z której życiem zespalał dotąd tak szalenie własne życie. I myślał: „W jednej chwili wszystko się skończyło. Płomień zagasł. Nie kocham jej już!... Jakim sposobem stało się to tak prędko?“ Czego doznawał teraz, był to nietylko już przesyt po nadużyciu, ten wstręt cielesny, który następuje po przedłużonym okresie rozkoszy, ale głębszy jeszcze jakiś rozdział, który zdawał się stanowczym i któremu nie można już było zaradzić. „Jakże możnaby kochać jeszcze, skoro się widziało to, co ja widzę?“ Zachodził w nim objaw dość zwykły: równocześnie z pierwszemi pojęciami rzeczywistemi, odosobnionemi i przesadnemi, przez skojarzenie pojęć, wewnętrzny obraz, który nadawał jego nerwom popęd daleko silniejszy niż przedmiot obecny. Odtąd, widział w osobie Hipolity z niepojętą wyrazistością, wyłącznie tylko istotę płciową, proste narzędzie rozkoszy i zbytku, narzędzie ruiny i śmierci. I wzdrygał się na myśl o swym ojcu! Ale czyż w głębi i on tegoż samego nie czynił? I wspomnienie nałożnicy przeszło mu przez myśl: odnalazł w swej pamięci niektóre szczegóły ohydnej zwady z tym wstrętnym człowiekiem, w wiejskiej willi, u otwartego okna, przez które dobiegały go krzyki bękartów, przed wielkim stołem, zarzuconym papierami, na którym spostrzegł przycisk kryształowy z winietką plugawą...
— Ach, Boże mój, jakież ciężkie powietrze! — szepnęła Hipolita, odrywając oczy od białego żagla, który wciąż pozostawał nieporuszony w nieskończoności morskiego przestworza. — A ty, czy nie czujesz się także zgnębiony tem powietrzem?
Powstała, postąpiła kilka kroków, powłócząc nogami ku szerokiemu fotelowi z łozy, zarzuconemu poduszkami i rzuciła się nań jak martwa ze zmęczenia, z głębokiem westchnieniem, przechylając w tył głowę, z przymkniętemi nawpół oczyma, których wygięte rzęsy drżały zlekka. Nagle, zdało się, wypiękniała. Piękność jej zapłonęła niespodziewanie, jak pochodnia.
— Kiedyż wreszcie mistral już powieje? Patrzno na ten żagiel. Wciąż na jednem jest miejscu! To pierwszy żagiel od czasu mego przyjazdu. Wydaje mi się, że przyśnił mi się chyba.
Że zaś Jerzy wciąż milczał, podjęła znowu:
— A ty, czyś tu już widział kiedy inne?
— Nie; i dla mnie to pierwszy.
— Zkąd on przybywa?
— Z Garganu może.
— A dokąd płynie?
— Może do Ortone.
— Co może wieść?
— Pewnie pomarańcze.
Zaczęła się śmiać; sam śmiech ten obrzucał ją falą żywej świeżości, przeobrażał znowu.
— Patrzaj, patrzaj! — zawołała, podnosząc się na łokciu i ukazując widnokrąg morski, który, zdało się, że przysłoniła firanka. Pięć innych żagli, ot tam, szeregiem... Widzisz je?
— Tak, tak, widzę.
— Pięć ich jest, nieprawdaż?
— Tak, pięć.
— Jeszcze, jeszcze! Ot tam! Patrzaj! Drugi szereg... Ileż ich tam!
Żagle ukazywały się w najdalszej kończynie morza, czerwone, niby płomyki, nieporuszone.
— Wiatr się zmienia. Czuję, że się wiatr zmienia. Patrzaj tam, widzisz jak się marszczy powierzchnia wody.
Wietrzyk nagły zachwiał wierzchołkami akacyi, które poruszyły się, sypiąc kwieciem, podobnym do martwych motyli. Nim wszakże dosięgły one ziemi, już wszystko powróciło do poprzedniego spokoju. Przez tę przerwę zupełnej ciszy, słychać było plusk wody, gnanej na żwir nadbrzeżny i szmer ten głuchy szedł, słabnąc z uciekającą falą, wzdłuż całego brzegu, potem ustał.
— Czy słyszałeś?
Powstała i przechylona przez parapet, z natężonym słuchem wsłuchiwała się w ten szmer fali, w pozie muzyka, co stroi swój instrument.
— Znowu powraca fala! — zawołała jeszcze, ukazując ruchem ręki marszczącą się wód powierzchnię; i czekała nieporuszona, ożywiona niecierpliwością, sposobiąc się do pochwycenia w płuca fali wiatru.
Po kilku sekundach, akacye znów potrącone, poruszyły się, obsypując nowym kwiatem murawę. I świeży powiew przyniósł aż do loggii wyziew słony, zmieszany z wonią uwiędłych gron kwiecia. Dźwięk srebrzysty, szczególniejszej harmonii, napełnił jak drganiem cymbału wnętrze zatoki, między dwoma przedgórzami.
— Słyszysz? — ozwała się Hipolita cichym, ale przejętym głosem; zdało się, że ta muzyka przejęła ją do głębi duszy, że całe jej życie bierze udział w tych przemianach rzeczy.
Jerzy śledził każde jej poruszenie, gest każdy, wszystkie słowa, z taką uwagą, że wszystko inne zdawało się nie istnieć dla niego. Obraz poprzedni nie kwadrował już z obecnem wrażeniem, jakkolwiek w umyśle jego przeważało jeszcze to uczucie moralnego oderwania się, niedopuszczające, aby pomieścił tę kobietę napowrót w dawnych jej ramach, poprzednie przywrócił jej w życiu swem miejsce. Ale z każdego jej czynu, z każdego gestu, z każdego słowa, wydzielała się dziwna moc jakaś. Wszystkie te objawy fizyczne, zdawały się tworzyć jakby jakąś przędzę, co go oplątywała i więziła. Zdawało się, że między tą kobietą a nim, wytworzył się rodzaj zależności cielesnej, rodzaj łączności organicznej, spójni, skutkiem której najlżejszy ruch wywoływał u niego mimowolną odmianę zmysłową i że odtąd niezdolnym on już będzie żyć i czuć niezależnie. Jakim sposobem to widoczne powinowactwo mogło się pogodzić z tajoną nienawiścią, którą odkrywał w tejże samej chwili, nawet w głębi swego serca?
Hipolita, przez ciekaw ość naturalną, przez potrzebę instynktowną wzmożenia wrażeń, rozpraszania się w otaczającem środowisku, wciąż jeszcze przypatrywała się uważnie widokowi. Łatwość jej wrodzona wnikania we wszystkie kształty życia naturalnego i wynajdywania całego świata analogii między wyrażeniami ludzkiemi a widokiem najróżnorodniejszych rzeczy; ta sympatya gwałtowna i wylana, która ją wiązała nietylko z przedmiotami, z któremi była w codziennem zetknięciu ale nawet z przedmiotami całkowicie jej obcemi; ten rodzaj daru naśladowczego, który częstokroć pozwalał jej jednym jedynym znakiem wyrażać charakterystyczną cechę jakiejś istoty żywej lub martwej, porozumiewać się ze zwierzętami domowemi i tłomaczyć ich język; wszystkie te zdolności mimiczne, zbiegały się w niej właśnie na to tylko, by w oczach Jerzego tem widoczniej jeszcze wykazać w niej przewagę życia niższego gatunku.
— Co to? — ozwała się ździwiona, posłyszawszy huk jakiś nagły, tajemniczego pochodzenia. — Czy nie słyszysz?
Był to jakby odgłos jakiś głuchy, niby uderzenia, po którem nastąpiłyby inne z wciąż wzrastającą szybkością: łoskoty tak dziwne, że nie można było rozróżnić, czy pochodzą z bardzo blizka, czy z bardzo daleka, w powietrzu coraz to bardziej przezroczem.
— Nie słyszysz?
— Może to grzmi gdzieś daleko.
— O, nie...
— Więc cóż to zatem?
Rozglądali się dokoła z niepokojem. Od chwili do chwili, morze zmieniało barwę, w miarę jak z nieba osuwały się mgły; tu i owdzie przybierało ten odcień zielonkawy, nieokreślony, lnu niedojrzałego, kiedy skośny promień słońca, prześwieci wątłe, przezrocze jego łodygi, w kwietniowym półzmroku.
— Ach, to trzask żagla, białego żagla, tam! zawołała Hipolita, rada z tego, że pierwsza od kryła tajemnicę. — Patrzaj: teraz wiatr dmie weń... Już się puszcza w drogę!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.