Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bnym do martwych motyli. Nim wszakże dosięgły one ziemi, już wszystko powróciło do poprzedniego spokoju. Przez tę przerwę zupełnej ciszy, słychać było plusk wody, gnanej na żwir nadbrzeżny i szmer ten głuchy szedł, słabnąc z uciekającą falą, wzdłuż całego brzegu, potem ustał.
— Czy słyszałeś?
Powstała i przechylona przez parapet, z natężonym słuchem wsłuchiwała się w ten szmer fali, w pozie muzyka, co stroi swój instrument.
— Znowu powraca fala! — zawołała jeszcze, ukazując ruchem ręki marszczącą się wód powierzchnię; i czekała nieporuszona, ożywiona niecierpliwością, sposobiąc się do pochwycenia w płuca fali wiatru.
Po kilku sekundach, akacye znów potrącone, poruszyły się, obsypując nowym kwiatem murawę. I świeży powiew przyniósł aż do loggii wyziew słony, zmieszany z wonią uwiędłych gron kwiecia. Dźwięk srebrzysty, szczególniejszej harmonii, napełnił jak drganiem cymbału wnętrze zatoki, między dwoma przedgórzami.
— Słyszysz? — ozwała się Hipolita cichym, ale przejętym głosem; zdało się, że ta muzyka przejęła ją do głębi duszy, że całe jej życie bierze udział w tych przemianach rzeczy.
Jerzy śledził każde jej poruszenie, gest każdy, wszystkie słowa, z taką uwagą, że wszystko inne