Trapezologjon/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trapezologjon
Wydawca Nakładem Pillera i Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Niespodziewany fenomen, któregośmy byli świadkami, jeszcze nas trzymał w osłupieniu, a gospodarza rozpalał gniewem, kiedy pan Henryk, którego cała rodzina słuchać widać była przywykła i za wyrocznią uważała, odezwał się szybko:
— Ale to potrzeba korzystać z dnia, z godziny, z usposobienia własnego, z tej dziwnej siły, którą może burza, jakiś tajemniczy organizacji związek nam daje... możemy się najciekawszych rzeczy dowiedzieć... siadajmy.
— Henryku! przerwał oburzony podkomorzy, to jakaś filuterja, czy zresztą... zresztą... poprawił się, kat was wie co... ale jeżeli mamy dowiedzieć się znowu jakichś pot warzy na mnie...
Podkomorzyna ochłonąwszy już z wrażenia ziewała, co ujrzawszy gospodarz, jakoś się uspokoił także, uśmiechać począł do mnie z niejaką chlubą starym rozpustnikom właściwą, którzy radzi są gdy ich o bałamuctwo posądzają.
Pan Henryk chciwy nowych cudów, korzystał z tego usposobienia i począł naglić.
— Nieszczęśliwieśmy wpadli, rzekł, na jakiegoś ducha sceptyka, który kondolencjami swemi bałamucił, ale spróbujmy no z innej nogi, wszak ich w stoliku ma być siedmioro, siadaj panie Nieklaszewicz, Celciu, proszę ciebie! spytamy o przyszłość, mamo kochana... nie odmawiaj...
Panu Henrykowi wszystko ulegać było przywykło i choć podkomorzy nosem kręcił, znowu się łańcuch sformował, znów w milczeniu, w oczekiwaniu zasiedli magnetyzujący. Po pewnym przeciągu czasu, dało się słyszeć długie i przeciągłe ziewanie.
Spojrzeliśmy po sobie.
— Kto to ziewnął? zapytał niedowierzający podkomorzy.
Wszyscy zaprotestowali.
— Naturalnie stolik! tryumfująco rzekł pan Henryk i dodał szybko, kto jesteś duchu?
— Hę? hę? odparł głos z drugiej nogi.
— Przygłuchy! pewnie stary, i nic nam ciekawego nie powie, zawołała panna Celestyna, która do starych nie miała nabożeństwa.
— Cyt! Celsiu! Kto jesteś duchu? powtórzył elegant.
— A Asindziej?
— Ceremonjant! każe się sobie wprzód rekomendować! rzekła jejmość, a pan Henryk znowu pytanie swe rzucił.
— A! dalibyście mnie pokój! a co tam chcecie? Kajetan! no! Kajetan!
— Nazwisko?
— Gdzież u nas nazwisko! co za nieuk! nie znasz naszego świata, zaraz ci może i genealogji potrzeba? hę? Miałem matkę i ojca o czem asindzieja zapewnić mogę uroczyście i urodziłem się z błogosławieństwem, z prawem przyjścia na świat, jak się należało, nawet jakiegoś icza, czy ica przyniosłem sobie zaraz... Ale czego chcecie odemnie? niedość siedzieć w nodze stołowej plecami do jakiegoś uczonego, który śmierdzi pleśnią i pali mnie niewiarą jak kamieniem piekielnym, jeszcze na zawołanie lada fircyka, będę im bajki gadał!
— Nie obrażaj się mój kochany Nieklaszewiez przerwał pan Henryk, który fircyka do siebie wziąć nie chciał, i zrzucał go na towarzysza.
— Chcemy się z twej historji nauczyć czegoś, dodał, nie próżna to zabawka...
— Bałamucisz asindziej, rzekł duch, bałamucisz... Kto się z cudzego doświadczenia nauczył, choćby na gorące dmuchać? potrzeba się sparzyć, to dopiero uczy! a co się tycze życia mego, ab uno disce omnes wszak wam tam już jeden coś plótł!
— Łacinnik szepnął podkomorzy, człek starego etatu, głupstw gadać nie będzie — chwała Bogu! I zbliżył się do stolika.
Chwilę milczenie trwało.
— Jeszczem się nie wysapał po męczącem życiu, jeszczem nieodespał nocy przehulanych, a ci ichmoście każą mi się bawić jakby sobie chrząszcza złapali na szpilkę? A chcecie wiedzieć ktom był? No to powiem! Za to siedzę w stołowej nodze, żem życie zjadł w kaszy, zrozumiałej mówiąc, caluteńkie prześwistał, wierszem, prozą, dowcipem, rozpustą, i umarł przed czasem.
— Henryku! rzekł schylając się podkomorzy do ucha synowi, gotów przy Celsi głupstwa jakie prawić, możemy mu dać pokój.
— Celsia uda, że nie rozumie, odparł uparty magnetyzer równie cicho, a to się obiecuje coś ciekawego.
Duch ziewnął po raz trzeci...
— Trzeba wam wydzwonić życie moje! No! no! słuchajcie, widzę, że się wam nie wykupię niczem... Jakem się urodził, wiecie, jakem do szkół poszedł domyślić się łatwo, ale nie myślcie, żeby mnie pod bizun księży i ich łacinę oddano... od pieluch zamalowano mi gębę francuzczyzną, bom miał nadzieję przez stryja ciotki nieboszczyka dziada, zostać przyjęty za pazia na dwór króla Stanisława... Byłem młody, ładny, szlachcic, i dowcipny, mógłem pójść daleko... zaszedłem na smętarz tylko. Ale nie łapmy ryb przed niewodem.
Muszę naprzód oczyścić się z podejrzenia, jestem pewien, że i mój poprzednik, duch z nogi pierwszej, który wam się spowiadał, musiał winy swoje zwalić na kogoś, nie myślcie, żebym i ja tego niepotrafił zrobić; myśmy tak pono jak w turmie zbrodniarze, z których każdy zaczyna swoję powieść od tego, że nic nie winien... Otóż i ja nie winien jestem wcale, że w stołowej nodze siedzę i siedzieć będę póty, póki mojej ody do Priapa, epigrammatów et sic porro na świecie nie stanie... A odę tę znacie? z uśmiechem duch spytał.
— O ho! jakże nie!! wyrwał się śmiejąc podkomorzy, to ten filut Węgierski!
— Wystawcie sobie ichmość, dodał duch żywo, siedzieć na pokucie jak ja, a być zmuszonym prosić w duchu, żeby pamięć dzieł moich zaginęła, bo inaczej uwolniony nie zostanę. Z jednej strony w tej kwaterze bardzo mi niedobrze, z drugiej nie chciałoby się, żeby o mnie ludzie zapomnieli... Między młotem a kowadłem!! Ale o czemże mówiliśmy?
— Żeś waćpan panie szambelanie nic nie winien.
— Bodaj was z szambelanem! a! długo mi jeszcze widzę przyjdzie tu odsiadywać rekolekcje! Ba! ale bonne mine à mauvais jeu... nie moja w tem wina! ma foi! Jakżem się paziem, wszedłszy na dwór XVIII. wieku nie miał popsuć?
Powiem wam jak mi się zdało życie w początku! miałem twarzyczkę ładną, dowcip łatwy, une certaire position sociale nikt mi nie powiedział, że to są fraszki i bałamuctwa, wziąłem to na serjo i na tem zbudowałem los cały. Jadłem życie łyżką i całą gębą, ale cóż, gdym jeszcze się nie dosmakował go, jużem oskomy dostał. Dalej kpiłem z siebie, z drugich, z życia tego i grałem w karty! ta namiętność jeszcze mnie jakoś trzymała, inaczejbym się na śmierć zaziewał. Niekiedy robiłem sobie satysfakcję kpiąc i przypatrując się cudzym głupstwom, bo mi się świat wielki wydawał wertepem... to mnie także trochę bawiło... nie byłem nieczuły na applauzy ludzkie, miłość własna ostatnia podobno obumiera w człowieku i kiedy ta bić przestanie, nie pytaj już serca i pulsu, pewnie po człowieku! Ot jak się to żyło! ha! ha! Niezgorzej, póki było zdrowie, pieniądze, młodość i służyło mięso, ale jak się tego powoli przebrało, postrzegłem, żem się za kuso wybrał w drogę.
Przeżyłem dany mi zapas prędko i kiepsko; były w nim wprawdzie chętki dobrego, popędy szlachetne, oburzenie na złe, zachęta dawana cnocie, nigdym pióra nie sprzedał, nigdym zbrodni nie pobłażył, nigdym złotemu cielcowi nie bił czołem, i gdy w fioletach Naruszewicz błaźnił się kadząc pod nos za lada łaskę, gdy czuły Karpiński stękał za instancją Justyny dopraszając się starostwa, gdy inni wyciągali ręce jak lirnicy nad gościńcem w czasie jarmarku, jam chłostał niepoczciwych, jam szydził z łajdaków, a schylałem czoło przed obywatelską cnotą mężów w kraju zasłużonych.
Ale to wszystko jeszcze zbawić mię nie mogło: obok maluczkiego dobra, wielem zasiał złego piosnką plugawą, i ogryzki a odrobiny życia dawałem tylko sprawie powszechnej, gdym je całe poświęcić był obowiązany... Słuchajcie... wiecie zapewne choć główne wypadki mojego życia?
— Nie! nie, rzekł pan Henryk...
— Jakto? nic?
— Nic!
— Patrzcie! życie spełzło, a oda do Priapa została! w człowieku z ciała i mięsa ostatnie pruchnieją kości, w człowieku ducha i myśli ostatnie zapominają się występki jego!... A! będęż więc musiał wam je opowiadać.
Exécutez vous de bonne gráce! odezwała się ze współczuciem jakiemś panna Celestyna.
— Cóż robić! muszę widzę, ale twardy orzech do zgryzienia...
— Gryźże go śmiało i prędko panie szambelanie, dodał podkomorzy, który także czuł jakąś sympatję dla tego nieszczęśliwego ducha.
— Zgryzę, zgryzę... Na wierszykach, na umizgach, na grze szalonej, upłynęły mi najlepsze lata lotem błyskawicy... kiedy mi przyszło kraj porzucić i począć czynnym żywotem płacić za grzechy młodości, sił zabrakło... Piękne oczy trzymały mnie na uwięzi słabego, gdy działać było potrzeba, a naostatek gdym przejrzał, że człowiek niezupełnie stworzony jest do kielicha i faraona, uśmiechów i gzów za parawanami, gdym miał dłoń przyłożyć do pługa by moję skibę wyorać... struna pękła, zabrakło życia, umarłem.
— Ale ba! zbywasz nas asindziej ogólnikami, przerwał podkomorzy.
— Czekajcież, czekajcie, tu się dopiero najciekawsze poczyna... Na łożu śmierci opuszczony od wszystkich, sam jeden, zapomniany, z gorzką myślą o tych co mnie opuścili... konałem... Pomiędzy dwoma żywotami na krańcach obu, gdzie się pierwszy kończy, a drugi poczyna, nim człowiek stanie przed sędzią, jest chwila w której sam w obec siebie się znajduje i rozdziany z szaty śmiertelnej spogląda na siebie... Pókim żył, bardzom się jeszcze wydawał przezierając w zwierciadełku miłości własnej, przyzwoitym człowiekiem; myślałem sobie, że niepodobieństwem jest iżby mi moich drobnych grzeszków za dosyć poczciwych uczynków nie przebaczono i summa summarum obrachowałem, że nie najgorsze znaleźć powinienem miejsce na lepszym świecie; ale zaledwie rozzułem się i zrzuciłem więzy, w tej chwili przejścia tak mi się jakoś inaczej wydały rzeczy, ażem się straszliwie przeląkł... moich tych drobnych prawda grzeszków, których brzemię me sam, ale na współkę z innemi dźwigałem. Znalazło się tyle, tyle i tyle, żem ich zliczyć nie mógł, a prawdziwie dobrych uczynków co się westchnieniami nie rozwiały i ciałem stały a czynem, tak się pokazało mało, mało... No! ale cóż było robić? Myślę sobie jeszcze po ludzku trochę: tam być muszą łaskawi, głupstwu przebaczą i t. p. Idę więc sobie, aż tu jakiś nieznajomy, poczciwego oblicza, zastępuje mi drogę i pyta kiwając głową:
— A waćpan to dokąd zabłądziłeś?
Uśmiechnąłem się dworsko...
— Jegomościuniu, a obejrz no się co na ramionach dźwigasz! nie tędy droga waszeci!...
— Za pozwoleniem, ośmieliłem się wyjąknąć, zdaje mi się... nie zabijałem, nie kradłem, a co tylko z dzieł Bożych i ludzkich było pięknem, wielbiłem... co było szlachetne, kochałem.
— Ba! to też waszeć do piekła nie pójdziesz zapewne, rzekł nieznajomy łagodnie, ale i do nieba ci zawcześnie, tu idą uczynki tylko, a powiedz mi waść cóżeś zrobił?
Tak mnie zagadał, żem zmilkł jak trusia ust przygryzłszy, żadnego z wierszy moich zacytować mu nie mogłem... bałem się nawet je wspominać z powodu, że niejednaby się tam herezja znalazła; z uczynków innego rodzaju łamałem głowę: nic nie śmiałem wskazać: tak mi się teraz liche wydawały.
— Już to, że waćpan milczysz, przerwał poczciwy nieznajomy, bardzo wiele za nim świadczy... no! no! pójdziesz na rekolekcję i pokutę... ale nie desperuj przecie, jakoś to będzie! Jest tam rachmistrz na dole co z waszmością zrobi obrachunek i wyznaczy tymczasową kwaterę.
Ja tedy na dół, tłum ogromny, ledwie dostąpić: patrzę ów rachmistrz zajmuje się Psychostazją... i waży dusze... Na jednej stronie szali kładnie dary Boże, na drugiej uczynki ludzkie i wedle tego jak co niedoważa, zaraz z kancellarji wydają bilety na tysiąc, dwa, trzy tysiące lat... rekolekcje w różnych miejscach.
Potępionych tu wcale nie było, a czynność odbywała się tak porządnie i szybko, żem ani się opatrzył jak na mnie kolej przyszła. Rachmistrz zawołał, popatrzał... i tuż posłańcy jego jak poczną znosić dary, któremi mnie Bóg obsypał przy urodzeniu, tak szalę całą nałożyli do brzegu... Gdy przyszło na przeciwnej misie kłaść uczynki, kiedy spojrzę, a tu niosą znowu ogromne pęcherze dobrych chęci, aspiracyj, zamysłów, ochotek, których stos nałożyli potężny, ale cóż z tego, kiedy przydawszy nawet parę grudek poczciwych uczynków moich, szala ani się ruszyła. Widzę, że źle... łzy mi się zakręciły w oczach i westchnąłem aż szala uczynków zadrgała, i druga zniżyła się nieco, tem jednem, jednem westchnieniem!!
Niemniej jednak gdy przyszło do wydawania mi biletu, napisano go w ten sposób, że sam nie wiem kiedy się z tej stołowej nogi uwolnię... Chciałem prosie żeby mnie gdzieindziej wkwaterowano, ale tu sąd bez apellacji i tak dostałem się do stolika.
Wszyscy słuchali powieści nawpół ze strachem, wpół z jakiemś niedowierzaniem, a podkomorzyna zadrzemała nawet nieco...
Duch mówił dalej:
— Wystawcie sobie co to za męka, tysiące lat... a! bo to być mogą tysiące, trawi się w sobie by oczyszczać z kałów ziemi i to co w życiu pozyskać było można odrobiną pracy, tu trzeba po pyłku i odrobince zdobywać. A wokoło ciemność, samotność i cisza i cisza!! bo któż ze świata żywych, sercem, modlitwą, westchnieniem, wiarą zakołacze do ciemnicy naszej!! Z tych cośmy zostawili na ziemi, każdy sobą zaprzątniony. Wśród nocy i milczenia tylko, czasami, czasami jak ognik, jak błyskawica zalśni modlitwa, której Bóg pozwala na nasz rachunek i pociechę przylecieć; rozwidni się w duszy, lżej zrobi i znowu trawim się sobą, i znowu w przepaściach grobu tego liczym chwilę po chwili, myśl po myśli, słowo po słowie od kolebki do zgonu, wszystko a wszystko cośmy robili i czegośmy nie uczynili!.
Na świecie waszym, wśród gwaru chwil co płynąc jedna za drugą uciekają, zapominamy wczoraj, i z jednego końca nie widzimy drugiego; lecz na pokucie pośmiertnej cały żywot uprzytomnia się nam do najmniejszej drobnostki, bo z niego tkać musim poprawę, bo tysiąc go razy musimy odżywić i przechodzić na nowo, dopóki nie wywalczym w sobie obrzydzenia wszelkiego czynu i myśli nieczystej... A tu co chwila drga jeszcze w nas napój, którym upiliśmy się przed śmiercią, i rozpacz chwyta serce i żal je ściska i sił braknie.. i męczym się, o! męczym straszliwie...
Głos mówiącego powoli cichnął, ustawał, słabł, gasnął i ustał...
Wszyscy słuchali jeszcze, ale napróżno, znać zanurzył się w sobie i zbiegł z pod władzy tych, którzy mu rozkazywali... a nikt, nawet pan Henryk nie śmiał powtórnie wywołać smutnego ducha i zadać mu nowego pytania...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.