Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom VII/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ksawery de Montepin.

TRAGEDJE PARYŻA.
ROMANS W SIEDMIU TOMACH.
Tom VII.

.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.


I.

Przedstawienie zostało natychmiast przerwanem pośród ogólnego przerażenia.
Lekarz służbowy, wyszedłszy z teatru, zwracał się ku bocznym drzwiom wyjścia, od których miał klucz.
Komisarz policji szedł tuż za nim, a dalej, jakaś trzecia osobistość, znajdująca się jako spektator na widowisku.
Ów mężczyzna, porządnie, lubo nie wyszukanie ubrany, starannie wygolony, w błękitnych okularach, zdawał się być jakimś prowincjonalnym aktorem.
Oktawiusz przestraszony, i nawpół obłąkany z obawy i rozpaczy, wybiegł ze swojej loży bez kapelusza, przebył w trzech skokach schody, wiodące do garderoby artystów, popchnął i omal nie przewrócił odźwiernego, stawiającego opór jego wejściu, i wbiegł na scenę jednocześnie z doktorem, komisarzem, i owym mężczyzną w błękitnych okularach, który przechodząc po za kulisami potknął się o Sariola, i przez krótką chwilę bacznie weń wpatrywać się zaczął.
Pod ognistem badawczem spojrzeniem nieznajomego jakie tryskało z po za szkieł, Sariol zmieszał się widocznie, a wykręciwszy się plecami, zniknął w dekoracjach.
Ogromne zamieszanie panowało tak po za kurtyną, jak i na sali. Otoczono ze wszech stron Dinę, nie dającą znaku życia.
— Proszę, ażeby wszyscy odeszli ztąd, rzekł doktór. Wszak powinniście zrozumieć, że to dziewczę potrzebuje powietrza. Dusicie ją, cisnąc się tak w około niej.
Na tę chwilę wszedł właśnie Oktawiusz.
Upadł na kolana przy bezwładnem ciele Diny, i łkał głośno, wymawiając urywane zdania, a podniósłszy głowę swej młodej przyjaciółki, wsparł ją na swoich piersiach, przemawiając do niej tkliwie, jak gdyby dziewczę słyszeć go mogło.
— Trzeba przenieść chorą do „foyer“ rzekł doktór, tam lepiej niż tu, będę mógł udzielić jej pierwszej pomocy.
Na te wyrazy zerwał się Oktawiusz.
— Ja ją przeniosę, zawołał, sam ją przeniosę. Zobowiązuję się to jak najtroskliwiej uczynić.
— Dobrze, ale nie sam, rzekł lekarz. Z uwagi na obecny stan tego dziewczęcia, trzeba ażeby w przeniesieniu jej ktoś dopomógł. Schody są ciasne i strome. Dwóch ludzi nie będzie za wiele do starannego przeniesienia tego dość lekkiego ciężaru.
Reżyser pospieszył z pomocą, i za chwilę później położono Dinę na jednej z ławek w foyer.
— Lecz ona nie umarła, doktorze? wyjąknął drżącym głosem Oktawiusz. zwracając się ku lekarzowi. Na imię nieba, powiedz pan ze me umarła!
— Żyje, bo serce jej uderza.
— Nie grozi jej niebezpieczeństwo?
— Obecnie niepodobna mi na to panu odpowiedzieć.
— Panie doktorze, patrz pan! wołał Oktawiusz, krew z niej uchodzi. Powstrzymaj pan tę krew! błagam, zaklinam!
Krew w rzeczy samej płynęła obficie z głębokiego skaleczenia zwierzchniej części prawej ręki; zranionem jednak było tylko ciało.
— Nie pojmuję zkąd to skaleczenie nastąpić mogło, rzekł lekarz. Niewątpliwie jakiś ostry i twardy przedmiot znajdował się na deskach podłogi teatralnej, w miejscu, gdzie dziewczę upadło.
— Pozwól pan upewnić się, że to nic nie jest, ozwał się ów mężczyzna w niebieskich okularach. Ta rana poprzedziła upadek. Nie spuszczałem wzroku z artystki przez całą scenę uwięzienia. Widziałem, że krew wytrysnęła w chwili, gdy lina się zerwała, a ująwszy pod rękę komisarza odszedł z nim na bok. Czy pan mnie poznajesz? zapytał.
— Nie, odrzekł komisarz, lubo pańska fizjonomia obcą zupełnie mi nie jest. Zdaje mi się jak gdybym pana gdzieś widział.
Mężczyzna w okularach dobył z kieszeni pugilares, a z pugilaresu kartę dziwnego kształtu, jaką pokazał komisarzowi mówiąc:
— Jestem Jobin, agent jednego z policyjnych oddziałów7. Mam honor służyć na pańskie rozkazy, do wyprowadzenia bezzwłocznego śledztwa, jakie, mniemam, osądzisz pan, iż rozpocząć natychmiast potrzeba.
— Śledztwa co do tego wypadku?
— Panie, chciej wierzyć iż nie był to wypadek.
— Sądzisz więc?
— Więcej niż sądzę! twierdzę, jestem przekonany! rzekł Jobin. Stoimy wobec zamierzonego morderstwa z premedytacją!
— Ależ to straszne, co mówisz, panie Jobin?
— Prawdę niestety! Morderca obdarzony zmysłem djabelsko wynalazczej wyobraźni, chciał zabić to dziewczę wobec całej publiki.
— W jakim celu popełniłby tę straszną zbrodnię?
— Nie znam tego celu, ale czyn potwierdzam, i gotów jestem dowieść w ciągu pięciu minut że się nie mylę.
— Skoro tak, panie Jobin, działajmy.
— Proszę, panie komisarzu, rzekł agent, każ mi przedewszystkiem dostarczyć alzacką czapeczkę, jaką ma na głowie to dziewczę.
— Natychmiast.
Doktór uniósłszy rękaw sukni, odsłonił okrągłe i białe ramię Diny, a związawszy jej rękę poniżej łokcia płóciennym bandażem, zabierał się do krwi puszczenia.
Komisarz, szepnąwszy mu coś z cicha, zdjął z głowy Diny jedwabną czapeczkę, złotem haftowaną.
— Oto żądany przedmiot, panie Jobin, rzekł podając mu ją.
— Czy byłeś pan na sali od chwili rozpoczęcia widowiska, panie komisarzu? pytał agent.
— Tak. byłem.
— Widziałeś pan ulatującą kokardę od tej czapeczki, podczas gdy do dziewczęcia stąpającego po fryzach, naśladujących wywróconą jodłę, strzelano dwukrotnie?
— Widziałem, i sądziłem jak wszyscy, że za pomocą jakiegoś ukrytego akcessorjum, dokonano tego umyślnie, dla osiągnięcia większego złudzenia.
— Otóż byliśmy w błędzie! rzekł Jobin. Przypatrz się pan dobrze. Niektóre części tej czarnej wstążki, silnie przyszyte, trzymają się jeszcze przy tkaninie. Środek kokardy został przeciętym i wyrwanym pociskiem strzału, a głębokie skaleczenie ręki artystki, świadczy o drugim strzale tego samego rodzaju.
— Któż był tym potworem?
— Może go odkryć zdołamy. Zejdźmy do teatru, jeśli pan zechcesz?
— Dobrze, idźmy tam teraz.
Tłum figurantów w kostjumach, maszynistów, służby teatralnej, zapełniał scenę, rozprawiając o nastąpionym wypadku, i oczekując z widocznym wzruszeniem i niepokojem wiadomości o Dinie, szczerze przez wszystkich kochanej.
Reżyser podbiegł na spotkanie wchodzących.
— Co pan komisarz rozkaże? zapytał.
— Czyń pan to, o co mój towarzysz prosić cię będzie, odrzekł, wskazując Jobin’a.
Reżyser się ukłonił.
— Powiedz mi pan, zaczął agent, czy owa lina, jaka powinna była utrzymać artystkę, a która tak źle spełniła swój obowiązek, była już tyle zużytą, i w tak złym stanie, iż zerwać się musiała?
— Nie panie! była zupełnie nową i silną. Kupowałem ją sam przed ośmioma dniami; mogła unieść ciężar dziesięciu ludzi.
— Jak więc wytłumaczysz pan ów nastąpiony wypadek?
— Ach! ja go niechcę tłumaczyć. To fatalność, widoczna fatalność!
— Gdzie jest reszta tego zerwanego sznura?
— Musi tam leżeć na podłodze, w miejscu gdzie upadł.
— Każ go mim pan tu przynieść.
Reżyser wyszedł by spełnić zlecenie, a po upływie minuty wrócił z oznajmieniem, iż tego sznura nigdzie odnaleść nie można.
— Spodziewałem się tego, wymruknął Jobin, i dodał: Niech nam tu przyniosą drabinę.
Posługacze dostarczyli przedmiot żądany.
— Oprzyjcie ją o tę wieżę, rzekł agent.
Jobin wszedł po szczeblach, i przystanął na wysokości, na której znajdowała się Dinah, gdy jej ręka opuściła linę. Znalazł tu dziurę okrągłą, mającą obwód sztuki dziesięciu sous.
— Panie komisarzu, zawołał, pomieścimy się oba. Racz pan wejść na chwilę.
Komisarz wszedł po drabinie.
— Nie omyliłem się, rzekł do niego Jobin półgłosem. Przypatrz się pan dobrze. Kula przebiła dekorację, znajdziemy ją napewno w murze utkwioną.
Zeszli obaj w stronę pokoju wieżowego, z którego odbywała się podczas przedstawienia ucieczka uwiezionej.
Resztki sznura użytego do tej ucieczki, wisiały jeszcze przy poręczy balkonu.
Jobin, ująwszy w rękę tę linę, długą blisko na metr, oglądał uważnie punkt, w jakim zerwaną została. Widocznem było, iż jakimś ostrem, jak brzytwa narzędziem przerżnięto powierzchnię tego sznura w dziewiątej części jego grubości, a nikczemny sprawca tego potwornego czynu, pakułami z klejem zalepił to miejsce, aby nacięcie niewidzialnem uczynić!
— Ha! zawołał agent, zwróciwszy na te szczegóły uwagę komisarza, jest to wprawny łotr, jak widzę. Schwytać go nie łatwo nam będzie. Panie reżyserze, pytał dalej, powiedz mi pan, czy panna Dinah Bluet nie miała jakiego wroga między teatralnemi swojemi znajomościami?
— Mogę upewnić, ani jednego! odrzekł zapytany.
— Może miłosna jaka rywalizacja, a stąd kobieca zawiść?
— Żadna, upewniam. Nie zajmowała się ona sprawami swoich koleżanek; ani starała się odbierać im kochanków, jak się to często dzieje między przyjaciółkami. Uważano ją za nader rozumną i uczciwą dziewczynę, zresztą, była szalenie zakochaną w owym młodzieńcu, którego pan widziałeś przy niej, gdy byliśmy tam na górze, w „foyer“.
— Gdzie się znajdują strzelby, których używano w pomienionym dramacie? pytał Jobin dalej.
— W składzie akcessorjów, odrzekł reżyser. Może pan życzysz ażebym cię tam zaprowadził?
— Proszę jeśli łaska.
Ów skład mieścił się w dwóch ciasnych niskich izbach, położonych równolegle ze sceną. Zawierał on przedmioty do sztuki, będącej w biegu przedstawienia, tak aby wszystko było pod ręką w razie zapotrzebowania. Ze trzydzieści strzelb stalo w porządku opartych o ścianę.
— Czy strzelby te są nabite? pytał Jobin.
— Część tylko ich, panie. Te których miano użyć do egzekucji uwięzionej w ostatnim akcie.
Tu wskazał reżyser ze dwanaście strzelb, w kozły ustawionych.
Jobin wziąwszy z nich jedną, wprowadził w lufę narzędzie służące do wyciągania kul, i wydobył kulę owiniętą grubym szarym papierem. Tęż samą czynność ponawiał trzy razy na trzech innych strzelbach z tymże samym rezultatem.
Reżyser patrzył na to osłupiały, przejęty zgrozą, nie wierząc własnym oczom prawie.
— Wielkie nieba! zawołał nakoniec z przerażeniem, załamując ręce. Boże miłosierny! Gdyby nastąpiło zakończenie tej sztuki, Dinah Bluet padłaby nieuchronnie przeszyta tyloma kulami!
— Na to rachowano też właśnie, odparł Jobin.
— Lecz zkąd, dla czego?
— Ja pana o to pytam? rzekł agent. Kto nabijał tę broń?..
— Ja panie.
— W jakiej porze dnia?
— Po południu. Lecz panie, mam nadzieję, iż mnie o podobną potworność nie oskarżą? jąkał reżyser, drżący i pobladły.
— Pana oskarżyć? Nikt niema tego zamiaru! Odpowiadaj więc spokojnie na zapytania. Drzwi tego składa czy pozostawały otwarte?
— Tak, panie. To jest, w ciągu dnia zamykano je, ale nie na klucz.
— Kto chciał więc mógł tam wchodzić, rzekł Jobin. Obcy, nieznajomi, słowem każdy! Bardzo to nieroztropnie było z pańskiej strony.
— Eh! panie, obcy nie mają wstępu tu w głąb teatru. Zakaz najsurowszy został wydanym w tym względzie. Zresztą ta nieroztropność, jak ją pan nazywasz, praktykuje się wszędzie, a nigdzie nic podobnego się nie zdarzyło. Nigdy... nigdy... nigdy!..
— Ilu pan masz posługujących przy składzie tych akcessorjów? badał dalej Jobin.
— Dwóch.
— Jestżeś pan pewien uczciwości tych ludzi?
— Tak pewien jak swojej własnej. Pracują u mnie od lat dawnych. Są to zacni ludzie, ojcowie rodzin.
— A owi trzej figuranci, którzy w oznaczonej chwili dali ognia do panny Bluet, czy zarówno panu są znani?
— Mniej niż tamci. Wszak niepodobna jest ich posądzać.
— Dla czego?
— Daje się im broń w chwili, gdy mają wejść na scenę. Nie wiedzą nawet jakich strzelb używają.
— Zachodzi tu jednak fakt niezbity, udowodniony. Usiłowano spełnić morderstwo. Trzeba nam schwytać przestępcę, pan to pojmujesz, a ów nędznik musi bezsprzecznie należeć do tutejszego teatru. Chcąc wykonać swój plan haniebny, musiał tu sam przez długi czas pozostawać. Powiedz mi pan, który ze służby lub figurantów, przybył najwcześniej dzisiejszego wieczora?
— Maszyniści byli już na scenie, gdym przybył odrzekł reżyser. Wszak ojciec Eustachy będzie mógł najlepiej objaśnić nas co do tego. Hej!.. ojcze Eustachy! zawołał.
Stary maszynista przybiegł z pośpiechem.
— Najpierwszy przybył „Duży Ludwi“ „Konopiasty“ zwany, rzekł na uczynione sobie zapytanie. Nie zachodzi żadna wątpliwość w tym względzie, ponieważ chwaliłem go nawet za jego punktualność. Patrzyłem nań z głębi. Chodził w tę i ową stronę, jak niedźwiedź, w klatce zamknięty. A na moją pochwałę, odrzekł, iż przyszedł dziś po raz ostatni. Uprzedził, aby nie liczyć nadal na niego, bo dostał kurczów w rękach z tej ciężkiej roboty; ztąd woli pójść otwierać drzwiczki u powozów na bulwarach, lub zbierać odpadki cygar.
— Ów „Duży Ludwik“ vel „Konopiasty“ pytał Jobin, nie jestże to wysoki, szczupły mężczyzna, w starym paltocie, z przyczesanemi na skroniach puklami, z kapciuchem od tytuniu, zawieszonym przy butonierce i pogiętym na głowie kapeluszu?
— Tak, tak! zawołał ojciec Eustachy. Doskonale odwzorowałeś pan jego postać. To on!
— Spotkałem tego człowieka wchodząc po za kulisy, po tem nieszczęściu, rzekł agent, zwrócił on moją uwagę ponieważ ma bardzo podejrzaną fizjonomię. Przyprowadź mi tego „Dużego Ludwika“ chcę z nim pomówić.
Ojciec Eustachy szukać go zaczął.
Po upływie minuty wrócił z oznajmieniem, iż ów pomocnik maszynisty gdzieś zniknął bez śladu.
— Uważając iż już nie będzie dziś widowiska, mówił dobrodusznie stary, odszedł do domu, ale napewno znajdzie się tu jutro wieczorem.
— Dla czego sądzisz, że przyjdzie?
— Ponieważ nie odebrał swoich pieniędzy. Należy mu się zapłata za dni cztery, nie będzie chciał tego stracić, mimo iż się przechwalał, że mu pozostały resztki z jakiejś otrzymanej sukcesji.
Jobin potrząsnął głową.
— Nie! odpowiedział, on się tu nie pokaże więcej! upewniam. Należałoby go przyaresztować tej nocy, zanim się dowie, iż na niego pada podejrzenie. Gdzie mieszka ten Ludwik?
— Niewiem tego, rzekł ojciec Eustachy. Przyjąłem go czasowo, na zastępstwo małego Augusta. Pracowaliśmy razem kiedyś dawnemi czasy w cyrku na bulwarze du Temple. Na tem oparł obecnie przypomnienie mi swojej znajomości, gdyśmy się spotkali w przeszłym tygodniu.
Tu stary maszynista opowiedział szczegółowo zejście się w kawiarni przy ulicy de Bondy.
Wysłuchawszy niecierpliwie owej gawędy, Jobin wziął na bok komisarza policji.
— Wszystko to tak jasnem być mi się wydaje, jak dzień, rzekł do niego. Ów „Duży Ludwik“ jest tu winnym. Czy wierzysz pan w to wraz ze mną.
— Podzielam w zupełności to przekonanie.
— Ów łotr, który musi być zapłaconem przez kogoś narzędziem, bo w jakimż celu działałby na swój własny rachunek? wymyka nam się z rąk dzisiaj, mówił Jobin. Bo jest to pewnik, panie komisarzu, że on się nie ukaże tu więcej. Na szczęście widziałem go, i zapamiętałem jego fizjonomię. Gdyby nie ów traf, tak nam przyjazny, nigdy możebyśmy go nie schwytali. Rysopis jego wyryty jest w mojej pamięci, i od jutra, a raczej jeszcze tej nocy, wszystkie knajpy, szynki, kawiarnie, słowem wszelkie miejsca podejrzane, gdzie ów nędznik pragnąłby ukryć swój czyn zbrodniczy, zostaną, tak ściśle przeszukane, iż niepodobna aby nam ujść zdołał.
— Oby się tak stało, jak pan powiadasz!
— Śledztwo tu nasze jest już ukończone, trzeba tylko spisać protokół. Może teraz wrócimy na górę, aby się dowiedzieć o stanie zdrowia tej biednej młodej artystki?
Poszli oba z komisarzem.
Dinah Bluet miała się znacznie lepiej. Obfite puszczenie krwi przyniosło skutek pożądany. W miarę jak krew spływała z żyły, otwartej lancetem, dziewczę uniosło powieki, a spostrzegłszy klęczącego przy sobie Oktawiusza, zlekka się uśmiechnęła. Przytomność umysłu szybko jej wracała.
Doktor bezzwłocznie stwierdził, iż nie nastąpiło żadne wewnętrzne uszkodzenie. Jedyną ewentualnością, jakiej obawiać się było można, mogło być wstrząśnienie mózgu, wywołane tak strasznym upadkiem. Wszelako owe niebezpieczeństwo nie zdawało się zbyt niepokoić doktora.
— Przed upływem tygodnia, sądzę, rzekł on, odzyskasz pani zdrowie zupełnie. Zalecam jednak najściślejszą spokojność! Zabraniam wszelkich wzruszeń, utrudzenia, i wiele tygodni upłynie, zanim bym mógł udzielić pozwolenie do powrócenia pani na scenę.
— Wrócić na scenę! szepnął do siebie Oktawiusz, grać powtórnie komedję, narażać swe życie. Ach! nigdy, nigdy na to nie pozwolę!
Dinę przewieziono w powozie do mieszkania.
Pielęgnujący doktor wraz z Oktawiuszem towarzyszyli chorej.
Zacna wdowa, jakiej znamy życzliwość dla młodej lokatorki, zobowiązała się czuwać przy niej przez całą noc w fotelu.
Oktawiusz pragnął zarówno pozostać w towarzystwie tej gospodyni lecz Dinah na to zezwolić nie chciała, i młodzieniec odszedł po otrzymanem od lekarza zapewnieniu, iż jego ukochanej nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
Nazajutrz o dziewiątej rano przybiegł na przedmieście du Temple. Jednocześnie z nim prawie, przyjechał i doktor.
Noc przeminęła spokojnie. Nieuchronna w podobnych razach gorączka, zwolna ustępowała.
— Brawo! zawołał lekarz. Stan zdrowia naszej pacjentki jest więcej niż zadawalniającym. Nie obawiam się już teraz zapalenia mózgu. Wszystko pójdzie dobrze.
— Zatem doktorze, pytał Gavard, prowadząc go w kąt pokoju, upewnić teraz mnie możesz, iż minęło niebezpieczeństwo?
— W zupełności!
Młodzieniec rzuciwszy mu się na szyję, ucałował go w oba policzki.
— Ach! jak on ją kocha! pomyślał uśmiechając się lekarz. Wołałbym jednak za całe honorarjum otrzymać jeden pocałunek tej jego młodej przyjaciółki.
Jobin wyszedłszy z teatru wieczorem, udał się wprost do prefektury.
Przez całą noc agenci policyjni przeszukiwali kryjówki Paryża. Skutek nie odpowiedział oczekiwaniom.
Wiemy że ta wyprawa udać się im nie mogła, z tej prostej przyczyny, że gdy polowali na „Dużego Ludwika“ rvel „Konopiastego“, Sariol spoczywał na wygodnem łóżku przy ulicy de Saussaie.
Tegoż samego dnia, około drugiej po południu, podczas gdy dyrektor teatru w swoim gabinecie rozmyślał nad zmiennością ludzkich losów na ziemi, służący wręczył mu kartę wizytową. Na bilecie było wypisane: „Oktawiusz Gavard“.
— Przynosi mi od niej wiadomość, wymruknął kierownik teatru. Wprowadź tego pana.

II.

Oktawiusz wszedłszy do gabinetu dyrektora, znalazł się wobec posiwiałego starca, w bardzo starannem ubraniu, dość przyjemnej powierzchowności.
— Nazwisko moje jest obcem dla pana, być może, rzekł Gavard, sądzę jednak że pan mnie poznajesz?
— W zupełności, odparł dyrektor. Pan przekroczyłeś wczoraj zakaz i wbiegłeś na scenę. Przebaczam ci to jednak. Pojmuję pańskie położenie, bo i ja także byłem młodym kiedyś. Wypadek ten sprawia panu wiele zmartwienia.
— Ach! panie, zawołał młodzieniec, podobnie ciężkiej zgryzoty nie doznawałem jeszcze w mem życiu!
— Obecnie jednak już się pan uspokoiłeś zapewne. Posyłałem dziś rano do panny Bluet, powiedziano mi że się ma znacznie lepiej.
— W rzeczy samej; możemy mieć teraz nadzieję, że popełniona zbrodnia nie wywołała okropnych następstw dla artystki, jakie sprowadzić byłaby mogła.
— Zdaje się, że pan bardzo kochasz to dziewczę.
— Tak panie. Kocham ją z całej mej duszy, a szanuję o tyle, o ile ją kocham!
— To uczucie zaszczyt panu przynosi! Tak rzadko dziś widzieć można prawdziwą miłość.
— Postanowiłem zaślubić pannę Bluet.
— Bardzo słusznie, aprobuję to w zupełności. Cnota wynagrodzona. Jesteś pan bogatym?
— Za dwa miesiące dochodzę do pełnoletności, rzekł Gavard, a wtedy odbiorę po moim ojcu sześć miljonów.
Dyrektor spojrzał na mówiącego z osłupieniem, a uniósłszy się nieco na fotelu, złożył ukłon w oznakę uszanowania dla ich wysokości sześciu miljonów.
— Otóż przychodzi mi myśl pewna, zaczął siadając, myśl dobra, na jaką uśmiechniesz się pan zapewne. Troski, wypływające z kierowania teatrem, ciążyć mi poczynają. Pomówmy z sobą otwarcie. Będę bardzo przystępnym. Kup pan odemnie mój teatr?
Teraz Oktawiusz osłupiał z kolei.
Kupić pański teatr? powtórzył, na co? Cóżbym z nim robił?
— Na to, ażeby uczynić z Diny Bluet gwiazdę pierwszorzędną. Z łatwością to przyjdzie. Dziewczę posiada talent znakomity. Trzeba jej tylko dawać odpowiednie role.
— Nie panie! zawołał żywo Oktawiusz. Panna Bluet, nieukaże się więcej na scenie.
— Hę? co pan mówisz?
— Mówię, że nie będzie występowała więcej w żadnym teatrze, ani tu, ani gdzie indziej.
— Mylisz się pan, pozwól sobie powiedzieć.
— Dla czego?
— Gdyby panna Dinah porzuciła scenę, zapozwałbym ją i wygrał. Mam kontrakt według wszelkich reguł ułożony; podpisany przez opiekunkę dla ważności aktu, ponieważ panna Bluet naówczas była małoletnią.
— Pojmuję, lecz mimo to wszystko ów układ może być rozwiązanym.
— Tak, za zgodą stron obu, a gdybym ja odmówił mego zezwolenia?
— Zapominasz pan, że w takim razie służy ci prawo dochodzenia strat, i odszkodowania za zerwanie umowy.
— Bezwątpienia. Żądałbym wtedy tysiąc talarów.
— A gdyby panu je zapłacono, uwolniłbyś pannę Bluer?
— Tak, ale...
— Oto trzy tysiące franków, przerwał Oktawiusz, kładąc pieniądze. Zwróć mi pan kontrakt.
Nie było w czem wybierać.
Dyrektor musiał zadosyć uczynić żądaniu przybyłego, przeklinając miłość, jaka mu zabierała najlepszą.
z artystek, w której pokładał wielkie nadzieje, i złorzecząc sam sobie, iż nie potroił cyfry wynagrodzenia.
Było już jednak za późno.
Oktawiusz tryumfujący wyszedł z dyrektorskiego gabinetu.
Dinah nie należała już więcej do publiczności, ale tylko wyłącznie do niego! Dinah nie była już komedjantką!
W ten sposób zakończyła się krótka karjera dramatyczna tego uroczego dziewczęcia, jakie, sądząc po świetnych debiutach mogło kiedyś stać się jedną z najświetniejszych gwiazd współczesnego teatru.


∗             ∗

Opuściliśmy barona de Croix-Dieu, wraz z Andrzejem San-Rémo w sobotę wieczorem, w przeddzień owego fatalnego terminu.
Nazajutrz, to jest w niedzielę po południu Filip, zamknąwszy się w swojej sypialni, rozmyślał głęboko.
Nad kominkiem stała zapalona świeca, na stole leżał nóż o giętkiem ostrzu, ruchomy grajcarek, maleńkie otwarte pudełeczko, zawierające kilka szczypt jakiegoś szarego proszku, srebrna łyżeczka, mały kryształowy flakonik, napełniony płynem bezbarwnym, a przezroczystym jak źródlana woda, i nakoniec długa, wązka, pleśnią pokryta butelka, na której zżółkniętej przez czas etykiecie widniał napis: „Johannisberger“.
Croix-Dieu odkorkowywał tę butelkę z nadzwyczajną ostrożnością, ażeby nie uszkodzić zielonej lakowej pieczęci, przytwierdzonej do szyjki.
Napełniwszy owem reńskiem winem łyżeczkę, wylał z niej zawartość w kominek, a uczynioną próżnię tym ubytkiem w długiej opleśniałej flaszce, zapełnił płynem z małego flakonu, i zakorkował.
Po owej pierwszej części dokonanego dzieła trzymał giętkie ostrze noża nad płomieniem świecy, a gdy się to ostrze na czerwono rozgrzało, użył go do wyrównania laku tworzącego kapsel na butelce. Nieco posypanego popiołu na ów lak gorący nadało mu pierwotną powierzchowność.
Najściślejszy obserwator nie zdołałby odnaleść śladu dokonanej operacji.
Dokonywając tę dziwną czynność, Filip powtarzał z cicha:
— Rzecz dziwna, że ów dobry, naiwny, Oktawiusz Gavard sam mi tę myśl podał.
Croix-Dieu potrząsając butelką dla łatwiejszego połączenia się dwóch płynów, z sarkastycznym uśmiechem mówił dalej:
— Ta drobna roślinna trucizna nie sprawia boleści, jedynie tylko sprowadza pogrzeb niespodziewany. Wyjdziesz odemnie bardzo wesoły, zdrów najzupełniej. Nazajutrz uczujesz się być nieco słabym. Trzeciego dnia położysz się w łóżko. Przyzwani doktorzy zapewnią cię że to lekka słabość, która przeminie, przepiszą ci środki wzmacniające, i przed upływem miesiąca twój spadek odziedziczy matka, pani Blanka Gravard, przyszła baronowa de Croix-Dieu. Sześć miljonów przybędzie mi z tej strony. Miljon, co najmniej za klejnoty wicehrabiny Herminii, miljon od wicehrabiego. Okrągłe osiem miljonów! Nie licząc sum innych, jakie znam dobrze, i na które wiele rachuję. Tak, Robercie Loc-Earn, dobry mój przyjacielu, poczynam wierzyć nareszcie, że przy schyłku życia ujrzysz się w skórze bardzo bogatego człowieka!

Tu schował długą butelkę i mały flakon w szufladę, jaką zamknął na klucz. Sprzątnął grajcarek, nóż, pudełko z proszkiem, a siadłszy przy biurku zaczął pisać te słowa:
„Niedziela.

„Mam wiele do pomówienia z tobą, drogi Oktawiuszu, i to o rzeczach bardzo ważnych. Jeżeli nie masz pojutrze, to jest we wtorek, nic lepszego do roboty, przyjdź do mnie na śniadanie około jedenastej. Gdybyś we wtorek nie miał wolnego czasu, wybierz dzień jaki ci się podoba. W każdym razie odpisz mi, proszę. Twój najżyczliwszy

Croix-Dieu“.

Zaledwie zdołał wypisać adres na kopercie tego lakonicznego listu, zapukał ktoś do drzwi sypialni.
Drzwi te, jak wiemy, były z wewnątrz na klucz zamknięte; Filip podniósł się więc, aby je otworzyć, i ujrzał w progu swego lokaja, którego zwykła powolność zmieniła się widocznie w jakąś kłopotliwą troskę.
— Cóż się stało, czego chcesz? pytał Croix-Dieu.
— W przedpokoju, panie baronie, oczekuje jakiś niesłychanie gniewliwy mężczyzna, którego mi się pozbyć niepodobna.
— Któż to być może?
— Nie wiem, wygląda na jakiegoś biedaka, jest bardzo licho ubranym. Nigdy go dotąd tu nie widziałem.
— Jego nazwisko?
— Pytałem go o nie. Nie chciał powiedzieć, mruknąwszy, że to mnie nie obchodzi.
— Dla czego nie powiedziałeś mu żem wyszedł, że nie ma mnie w domu?
— Właśnie to powiedziałem.
— Trzeba go było za drzwi wyrzucić.
— Na nieszczęście trzyma w ręku grubą laskę. A rozmawiając i klnąc jak szatan z piekła, gestykuluje tym kijem, którego jestem pewien, gotów by użyć w potrzebie.
— Powiedz mu, że za kilka minut go przyjmę.
Służący wyszedł.
Croix-Dieu daremnie szukał w pamięci, pragnąc odgadnąć, ktoby mógł być owym przybyszem?
— Sariol? niepodobna! Przysłałby przed tem słów parę. Policyjny jaki wysłaniec? I to nie. Przybywający agenci w ten sposób się nie zachowują, wiedząc, że mają prawo wejść wszędzie, nie czynią tak wielkiej wrzawy.
Przekonany, że nie odgadnie, Filip wsunął na wszelki wypadek w kieszeń mały rewolwer, a przeszedłszy salon, otworzył drzwi przedpokoju.
Ów gniewliwy przybysz zerwał się nagle, a zdjąwszy z głowy stary spłaszczony kapelusz, salutował barona po wojskowemu.
Croix-Dieu przypatrzywszy mu się z uwagą, był pewien, iż widzi te postać raz pierwszy.
Był to mężczyzna pomiędzy trzydziestym a pięćdziesiatym rokiem życia. Średniego wzrostu, niezmiernie wychudły, świecił wyłysiałą czaszką nad brunatną twarzą, której skóra pargaminowa marszczyła się na czerwonych policzkach, przedzielonych diugiemi uczernionemi wąsami.
Osobistość ta wytrzymała bez poruszenia się egzamin barona, a gdy ten nie poczynał rozmowy, przybyły zawołał:
— Ależ to ja, ja jestem! Do milion piorunów, obywatelu, baronie, miałżebyś mnie nie poznać?
Filip zadrżał.
Głos był zmieniony, tak jak i cała powierzchowność nieznajomego, lecz owa charakterystyczna klątwa z epitetem „obywatelu“ przyczepionym do tytułu barona, nie pozostawiały wątpliwości.
— Kapitan Grisolles! wyszepnął Filip.
— Były oficer, ordynans Garibaldego. Znajdujesz żem się zmienił? Ależ to nie przyczyna, ażeby mi dać wyczekiwać w przedpokoju, jak jakiemu żebrakowi!
Croix-Dieu skrzywił się z niezadowoleniem. Ta niespodziewana wizyta nie w porę mu przybywała, uniknąć jej wszakże niepodobną było; musiał się z losem pogodzić.
— Idźmy do salonu, rzekł do Grisoll’a.
I zwrócił się ku drzwiom bocznym, Garibaldyjczyk szedł za nim.
Wszedłszy tam, rozparł się na fotelu, postawił laskę między założonemi nogami, a spoglądając na ściany, pokryte obrazami i drogocennemi przedmiotami sztuki, wyszepnął:
— Do czarta! mieszkasz wspaniale, obywatelu baronię. Grube pieniądze leżą w tych bawidełkach. Gdyby to wszystko było moje, wiedziałbym co...
— Nie umarłeś więc? przerwał mu Filip.
— Jak widzisz. Kłopocze cię to. nieprawdaż?
— Bynajmniej!
— Sądziłeś jednak że mnie pogrzebano od dawna?
— Tak jest, przyznaję. Gdyśmy wychodzili naówczas z winceńskiego lasku, doktór wróżył ci najdłużej dziesięć minut życia.
— Otóż się omylił! Tacy ludzie jak ja, silni jak dęby, jakby ociosani z kamienia nie łatwo pokonać się dają. Trzeba nas zabić dwukrotnie, i jeszcze w takim razie zmartwychwstaniemy!
— Winszuje! rzekł Filip. Przyjemnie mi jest powitać cię z tak dalekiej i niebezpiecznej podróży. Lecz wyznam ci, mam bardzo mało czasu, mój kapitanie. Muszę wyjść, czekają na mnie. Mów więc otwarcie, bez omówień, co cię tu do mnie sprowadza, i co mogę dla ciebie uczynić?
— Jakto, nie domyślasz się, baronie
— Nic... wcale...
— Masz więc, jak widzę, bardzo krótką pamięć. Przychodzę z żądaniem oddania mi należytości.
— Alboż ja ci co winien jestem? rzeki Filip.
— Ma się rozumieć.
— Żądałeś sto luidorów, które ci wypłaciłem.
— To też ja o nie nie upominam się wcale. Obiecałeś mi jednak dołożyć pięćdziesiąt i po to przychodzę.
— Oszalałeś! zawołał Croix-Dieu. Miałeś przezemnie obiecaną nagrodę po ukończonym pojedynku, lecz w takim razie, gdyby padł twój przeciwnik na miejscu, nie wymówiwszy słowa, i umarł bez odzyskania przytomności! Przeciwnie jednak się stało. Dozwoliłeś się zranić, jak głupiec niezdolny, temu chłopcu, który zaledwie szpadę w ręku utrzymać umie!
— Czyż moja w tem wina? Przygotowałem się na zadanie ciosu, jaki mógł by na wskroś przeszyć tego młodzieńca, to pewnik! I obecnie nawet nie pojmuję co nastąpiło. Czyniłem co mogłem. Miałżebyś sądzić iż pozwalamy sobie przedziurawić ciało dla przyjemności?
— Wiem że nie, ale dla ciebie tem gorzej. Nie można żądać wykonania warunków umowy, jeżeli się samemu nie spełniło ich wiernie.
— Zatem, według ciebie, skóra tak dzielnego jak ja eks-oficera, nie warta stu pięćdziesięciu luidorów?
— Może być warta i milion, gdy zechcesz, rzekł Filip. Żądaj owego miliona od kogo ci się podoba, byle tylko nie odemnie.
— Odmawiasz więc wypłacenia mi pięćdziesięciu luidorów? pytał przybyły.
— Odmawiam.
Grisolles zerwał się z gestem gniewu i groźby, jak gdyby chciał zacząć jakąś gwałtowną scenę.
Croix-Dieu zmarszczył czoło, surowo nań spojrzawszy.
Były nauczyciel fechtunku nagle się uspokoił, a zmieniwszy fizjonomię, przybrał pokorną postawę.
— Niech i tak będzie, odpowiedział. Być może iż niesłusznie żądałem tych pieniędzy. Zrzekam się tego prawa, nic mi dłużnym nie jesteś, ale obywatelu, baronie; trzeba ci wiedzieć, że jestem bardzo nieszczęśliwy, a ty jesteś przyczyną tych wszystkich mych nieszczęść!
Filip wzruszy! ramionami.
— Tak, ty jesteś przyczyną, powtórzy! Grisolles, a skoro poznasz szczegółowo moją niedolę, jestem pewien, że ulitujesz się nademną, bo mimo wszystko masz dobre serce. Nie wyjdę ztąd dopóki mnie nie wysłuchasz. Lepiej więc usiądź dobrowolnie i pozwól mi mówić.
— Ha! skoro trzeba. Ale zastrzegam mów prędko.
— Owóż, zaczął Grisolles, jak ci wiadomo, moi świadkowie widząc mnie leżącym bezwładnie na gruncie Winceńskiego lasku, przenieśli mnie do poblizkiego szpitala, gdzie mnie tak troskliwie pielęgnowano, że wbrew wszelkim oczekiwaniom ocalono mi życie. W chwili jednakże, gdy zadana mi rana całkiem się prawie zabliźniła. uległem nowej chorobie. Owładnęła mną ciężka gorączka tyfoidalna, jaka zwykłe bywa śmiertelną. Leżałem w tej gorączce czas długi, i ona sprowadziła mi stan w jakim znajduję się dzisiaj! Patrz! ani jednego włosa na głowie! Ani odrobiny ciała na wyschniętych kościach! Któż by poznał w dzisiejszym tym wyłysiałym upiorze, pięknego niegdyś kapitana Grisolles, owego eleganta zawracającego głowy dziewczętom? Wyszedłszy ze szpitala, ujrzałem się bez grosza.
— To kłamstwo! przerwał Croix-Dieu. Miałeś sto luidorów w kieszeni.
— Moi świadkowie złożyli te pieniądze dyrektorowi szpitala, który mi zwrócił je wiernie; ale następnej nocy ukradziono mi je w zakładzie hotelowym, gdziem udał się na spoczynek.
— Dla czegóż nie nocowałeś u siebie?
— Niestety! nie posiadałem już żadnego mieszkania. Właściciel domu, któremu byłem dłużnym za parę kwartałów komornego, widząc iż nie przybywam, zaaresztował i sprzedał wszystkie moje sprzęty podczas choroby. Dziś, nie mając już ani grosza, i umierając z głodu, pomyślałem o tobie obywatelu baronie, i oto przyszedłem. Bądź wspaniałomyślnym, okaż się być uczciwym człowiekiem, godnym stanowiska jakie zajmujesz. Daj mi te pięćdziesiąt luidorów. A gdyby ci się zdawało że to za wiele, daj mi czterdzieści. Gdybyś uważał że i to za wiele, daj trzydzieści, ażebym chociaż miał żyć z czego. W ostatnim razie zadowolnię się i dwudziestu pięcioma luidorami!
— Znam ciebie dobrze, mówił Croix-Dieu, jesteś inteligentnym. Owóż gdybym uczynił to, czego żądasz, uważałbyś mnie za głupca, i miałbyś słuszność zupełną.
— Jak to?
— Żądasz pięćdziesiąt luidorów.
— Nie, tylko dwadzieścia pięć ostatecznie, rzekł Grisolles.
— Pięćdziesiąt, czy dwadzieścia pięć, mała różnica. Ja miałbym wypłacić nagrodę temu, komu zawdzięczam zniszczenie wszystkich mych planów? Nie, tyle głupim nie jestem mój przyjacielu! Nie licz na moje pieniądze.
— Jesteś bez litości! wymruknął Grisolles. Widzisz moją nędzę, jakiej sprawcą sam jesteś, i nie chcesz mi dopomódz! Widzisz że nic nie jadłem od wczoraj, a będąc sam jak bankier wypchany banknotami, odmawiasz mi podania kawałka chleba!
Croix-Dieu sięgnął po portmonetkę, a dobywszy z niej sztukę złota, podał ją w końcach palców kapitanowi mówiąc:
— Oto dwadzieścia franków. Możesz sobie za nie kupić wiele chleba.
— Osobista godność nakazywałaby mi napluć na twoją jałmużmę! zawołał garybaldczyk chowając pieniądz do kieszeni. Głód zmusza mnie do jej przyjęcia, biorę, ale ci za nie nie dziękuję. Do widzenia baronie obywatelu!
— Szczęśliwej podróży obywatelu kapitanie.
— Do widzenia! powtórzył Grisolles, podchodząc ku drzwiom, które zatrzasnął z takim hałasem za sobą, że obrazy zadrżały na ścianach.
— Uf! zawołał Filip, rzucając się na krzesło, skoro sam został w pokoju. Głupie, podłe zwierzę! gdyby nie jego niezdatność, nie potrzebowałbym przed chwilą był pracować nad „Johannisbergiem“ i zapraszać Oktawiusza na wtorek na śniadanie. Bądź co bądź, załatwiłem się z tym błaznem, i na szczęście nie usłyszę już o nim więcej.
Grisolles znalazłszy się na ulicy, przystanął na trotoarze, a podnosząc pięść zaciśniętą w stronę domu z którego wyszedł, wymruknął:
— Dwadzieścia franków jałmużny, mnie! kapitanowi Grisolles. Przekleństwo tobie baronie! Przypłacisz mi ty to drogo!
Reszta owego dnia niedzielnego upłynęła bez żadnych wypadków.
W poniedziałek rano Croix-Dieu otrzymał odpowiedź na list do Oktawiusza.
„Licz na mnie kochany baronie. We wtorek o godzinie jedenastej rano będę u ciebie, z tem większym apetytem, ponieważ jestem bardzo zadowolony. Widzę życie przed sobą usłane różami. Szczegóły ci opowiem“.
— Ha!.. ha!.. ten głupiec widzi przed sobą życie usłane różami, zaśmiał Croix-Dieu po przeczytaniu listu. I wierz tu teraz ludzkim przeczuciom! Wszystko dobrze idzie! Nic w świecie teraz nie zdoła zburzyć mych planów mądrze obmyślanych, doprowadzonych cierpliwie do dojrzałości, wykonanych z wszelką przezornością. Przed upływem dwudziestu czterech godzin moje marzenia urzeczywistnionemi zostaną! Przez lat dwadzieścia walczyłem, pracowałem, postanawiałem. Co znaczy czas upłyniony? Dochodzę do celu olśniony urzeczywistnieniem projektów przewyższających moje nadzieje!
Spojrzał na zegarek.
— Południe!.. dopiero południe! zawołał. Czemuż już nie wieczór? Lecz trzeba ażebym uprzedził pana de Grandlieu o mojej wizycie w taki sposób, ażeby się nie domyślił celu. Chcę aby na mnie oczekiwał. Napisze do niego.
I bezzwłocznie nakreślił co następuje:

„Panie wicehrabio! Nie mając zaszczytu być panu znanym, proszę pomimo to o łaskawe udzielenie mi kilko-minutowego osobistego widzenia. Pragnę powiadomić pana o szczegółach mających dla pana „olbrzymią ważność“. Dziś w wieczór punktualnie o dziewiątej przybędę do pańskiego pałacu. Racz przyjąć panie wicehrabio zapewnienie mego najgłębszego szacunku i poważania
Zimmermann“.

Wyszedłszy, oddal list posłańcowi, rozkazując mu zanieść go do pałacu de Grandlieu i oddać odźwiernemu.

III.

Z upływem dni i godzin, udręczenie Andrzej a San-Rémo stało się męką do niezniesienia.
Nie widząc najmniejszej iskierki nadziei wydobycia się z tak strasznej sytuacji, postanowił samobójstwem ukrócić sobie życie.
Nie mógł przenieść widoku Herminii zgubionej przez siebie. Sumienie wyrzucało mu podwójną winę. Oskarżał się iż nieudolnie dozwolił owikłać się w sidła, zastawione z taką szatańską zręcznością. Nie starał się nawet odszukać w owym haniebnym podstępie łagodzących dla siebie okoliczności, jakby to każdy inny uczynił w jego miejscu. Potępiał się, i chciał sam na sobie wyroku dokonać.
Zamiast przestraszać, śmierć pociągała go ku sobie. Po tak straszliwych męczarniach, przedstawiała mu widok długiego snu, i niezakłóconego spoczynku.
— Bóg mi przebaczy! szepnął sam do siebie, jestem tylko zwykłym człowiekiem, a męki, jakie przebywam są nad ludzkie siły!
Wyjął rewolwer i przyłożył go do skroni. Przed naciśnięciem kurka zadumał, i nowy zwrot nastąpił w jego umyśle.
— Zaprawdę jestem podłym samolubem! rzekł głośno. Obmyślam sobie spoczynek w mogile, pozostawiając na pastwę losu ową ofiarę mojej miłości, mego zaślepienia! Wzywa mnie ona, oczekuje, pokłada nadzieję iż ocalenie dla niej przyjdzie z mej strony. I ja miałbym umykać, pozostawiając ją nad brzegiem przepaści wykopanej przeżeranie pod jej stopami? Nie! to byłoby haniebnem! Będę walczył do ostatka! Uczynię najwyższy wysiłek. Pójdę odszukać tego niecnego wspólnika owej bezecnej spekulacji, będę go błagał, groził mu, a jeśli błagania i groźby zostaną bezskutecznemi, zwrócę ku niemu broń, jaką miałem zwrócić ku sobie, mózg mu wysadzę wystrzałem, i z jego trupa wydobędę ukradzione listy. A gdyby mi się i tego dokonać nie udało, gdyby ów szantaż haniebny miał się spełnić, pan de Grandlieu znajdzie mnie gotowym do spotkania się z sobą, skoro nadejdzie owa fatalna chwila. Pierś moja posłuży za puklerz dla ukochanej, cios jego we mnie uderzy!
Wszystkie powyższe zdania były wyrzeczone, jak pojmujemy, w gorączkowym obłędzie; ale w tak strasznej sytuacji, jaką było położenie Andrzeja San-Rémo najściślejszy umysł mógłby się zachwiać ogarnięty szałem.
Był przekonany iż słowa zamarłyby mu na ustach, gdyby zmuszonym był opowiedzieć wicehrabinie o ostatniej katastrofie pod ciężarem której sam omal nie zginął.
W następstwie tego, mimo iż zguba dla nich obojga zdawała mu się być nieuchronną, poszedł złożyć pod bluszczem przy sztachetach pałacowego ogrodu kartę z temi słowy:. „Miej nadzieję... pracuję dla ciebie“.

∗             ∗

Drugie post-scriptum w liście adresowanym do pani de Grandlieu, przez „uprzejmego człowieka potrzebującego miliona“ zawierało jak sobie przypominamy:
„Można zastać pana Zimmermanna w jego mieszkaniu każdodziennie, od czwartej do szóstej po południu, do poniedziałku; a w poniedziałek, od siódmej do dziewiątej wieczorem“.
W Niedzielę zatem, punktualnie o czwartej godzinie, Andrzej udał się pod numer wskazany, na ulicę de l’Echiquieur, i zapytał odźwiernego:
— Gdzie tu mieszka pan Zimmermann?
Odźwierny wraz z żoną spojrzeli na pytającego.
— Pan Zimmermann? powtórzył ów stróż domu drapiąc się w głowę.
— No, wiesz przecie, agent zajmujący się interesami, rzekła do męża odźwierna. Mieszka w antresoli; pierwsze drzwi po lewej.
Andrzej przebył kilka schodów. Wizytowy litografowany bilet nade drzwiami, wskazał mu drogę.
Dzwonił po kilkakrotnie nie otrzymując żadnej odpowiedzi, poczem zrażony i zniechęcony zeszedł na dół.
— Nie otworzono mi, rzekł.
— Bo zapewne nie ma nikogo w mieszkaniu, odparła odźwierna.
— Jak prędko, sądzicie powróci pan Zimmermann?
— Nic nie wiemy.
— Napiszę pocztą do niego.
— Gdy list nadejdzie, oddamy mu go, skoro powróci.
Ow sposób udzielania wymijających odpowiedzi, wynikał widocznie z naprzód ułożonego planu. San-Rémo nie nalegał dłużej odszedł pogrążony w głębokiej zadumie.
Co znaczyła nieobecność tego człowieka w godzinach, w których miał się porozumieć o otrzymanie w zamian za owe kompromitujące listy, tak wielkiej sumy pieniędzy?
Miałaż ta jego nieobecność oznaczać nowe niebezpieczeństwo, może bardziej groźne niż pierwsze?
Andrzej nie umiał sobie odpowiedzieć na ową kwestję, wszak to, co jemu zdawało się być niewytłumaczonem, dla nas jest rzeczą nader prostą.
Croix-Dieu po dokonanej kradzieży klejnotów, najmocniej przekonany, że tak San-Rémo, jak i Herminia, nie zdołają zebrać żądanego miljona, ani nawet choćby i jego części, osądził, iż byłoby całkiem bezużytecznem przebierać się za owego Zimmermanna, jak się przebrał za Samuela Kirchen, i odegrać tę rolę obecnie bez celu, w wynajętem czasowo mieszkaniu.
Wymijające odpowiedzi odźwiernej, przekonywały, iż ta kobieta postanowiła nie skompromitować, tajemniczego a szczodrobliwego lokatora, który obok wyliczonej naprzód za cały kwartał zapłaty, wsunął jej w rękę banknot stu frankowy.
Andrzej wszedłszy do kawiarni, zażądał ćwiartki papieru, na którym nakreślił:
„Byłem w pańskiem mieszkaniu, chcąc traktować o wykupienie listów znajdujących się w jego ręku. Z wielkiem mojem zdziwieniem, nie znalazłem tam pana. Przybędę jutro to jest w poniedziałek, aby zakończyć tę smutną sprawę. Liczę na pańską obecność, jak pan liczyć możesz na moją punktualność”.
Pisał o wykupieniu, wiedząc jednak dobrze, że listów tych wykupić nie będzie w stanie. Miał że jednak napisać owemu nędznikowi:
„Postanowiłem rozsadzić ci czaszkę wystrzałem! Bądź u siebie o oznaczonej godzinie”.
Resztę dnia spędził San-Rémo błąkając się po Paryżu. Nie czając apetytu, nie pomyślał wcale o jedzeniu; zastanowienie jednak zrozumieć mu kazało, że powinien pokrzepić swe siły, jakich nazajutrz wiele potrzebować będzie. Ze wstrętem prawie zmusił się do lekkiego posiłku, a po wypiciu pół butelki Bordeaux, wrócił na ulicę de Boulogne.
Edmund ów wierny sługa, pojmując iż się dzieje coś niezwykłego, śledził ciekawie za powrotem do domu swojego pana, jego fizjonomię.
— Panie markizie, rzekł do niego, jakiś służący w żałobnej liberji, przyniósł tu list przed wieczorem. Położyłem go w sypialni na stoliku.
San-Rémo przeszedł zwolna dwa pokoje dzielące go od sypialni, i spojrzał na list.
Czworograniasta koperta otoczona czarną obwódką, miała pozór, jak gdyby jakiejś depeszy urzędowej. Podłużnem, arystokratycznem pismem kobiecem, jakie widział raz pierwszy, nakreślone było jego nazwisko na owej kopercie. Wziąwszy ją w rękę, przypatrywał się jej z uwagą.
Na szerokiej pieczęci z czarnego laku, wyciśniętym; był herb całkiem mu nieznany.
Wsunąwszy ostrze scyzoryka w głąb owej koperty, rozciął ją w całej szerokości, i rozwinął ćwiartkę, jaką w sobie zawierała, grubą i ścisłą jak pargamin.
Zaledwie przebiegł oczyma pierwsze linie listu, głębokie wzruszenie wstrząsnęło nim całym. Ręce mu drżały, i przez chwilę czuł, jak gdyby mglisty obłok rozwinął się między papierem a jego wzrokiem, chciwie pochłaniającym to pismo.
Oto co wyczytał w tym liście:
„W imieniu twej matki nieznanej, piszę do ciebie ja, która zarówno jestem tobie nieznaną11. — Moja matka! zawołał, moja matka! Czyż podobna? Mam więc matkę, która nareszcie przypomina sobie o swem opuszczonem dziecku!
„Wiem, że jesteś dobrym, szlachetnym, (czytał dalej) i jestem pewną, żeś nigdy nie złorzeczył tej, która dając ci życie, pozornie, jak gdyby odmówiła ci serca. Musiałbyś wszelako być doskonalszym od anioła, gdybyś jej nie obwiniał.
„Będąc jedyną przyjaciółką twej matki, staję obecnie przed tobą, jej synem, w jej sprawie.
„Niejednokrotnie, wszak prawda, w owych smutnych godzinach, gdzie z goryczą zagłębiałeś się w tajemnicę swojego urodzenia, mówiłeś sobie zapewne, że ta nieprzenikniona przeszłość ukrywa w sobie jakieś nieszczęście, błąd popełniony, a może nawet i zbrodnię?
„Radbyś był za jakąkolwiekbądź cenę unieść zasłonę i dowiedzieć się, czy twoja matka należała do owych występnych, poniżonych moralnie kobiet, i czyli rzucając ci z oddalenia, nakształt jałmużny, część swego wielkiego majątku, nie sądziła się być tym sposobem skwitowana względem ciebie?
„Otóż dowiedz się Andrzeju, że twoja matka była bardzo nieszczęśliwą, znacznie nieszczęśliwszą niż winną, ale mimom również nie bez winy. Jej prawdziwą, wielką, i śmiem powiedzieć jedyną jej winą, była zbyteczna ufność dla nikczemnego człowieka, który ją zdradził; chwilowa słabość jej charakteru następnie z tobą ją rozdzieliła. Ale Andrzeju, matka kocha cię, uwielbia! a z pośród najcięższych tortur, jakie przebyła, najboleśniejszą jest ta, że ona dotąd cię nie zna.
„Są rzeczy, o których pisać niepodobna, lecz które gotową jestem ci opowiedzieć, jeżeli poznać je pragniesz. Zrozumiesz i pojmiesz wysłuchawszy mnie (jeżeli wysłuchać mnie zechcesz), ile biedna twoja matka przecierpiała przez lat dwadzieścia dwa, które, z młodziuchnego dziewczęcia, jakiem była natenczas, zrobiły z niej kobietę z przedwcześnie przygasłem spojrzeniem, zwiędłemi policzkami, i posiwiałym włosem.
„Ulitujesz się nad nieszczęśliwą swą matką, jestem tego pewną! Być może jednak, iż twoja dusza jest napełniona zawiścią. Być może, iż uraza i żal słuszny niestety, zatarły w twem sercu wszelki ślad synowskiego uczucia, jakiego nie miał kto w tobie rozwinąć. Jeżeli tak jest, odpowiedz mi temi dwoma, okrutnemu wyrazami: „Nie przebaczam“.
„W tych słowach zamieścisz wyrok, pod którym moja przyjaciółka pochyliwszy czoło, ukryje się na nowo w ciemność pokutniczą, z której pragnęłaby wyjść dla ciebie.
„Gdybyś zaś przeciwnie, uczuwał się być zdolnym do wykreślenia na zawsze z pamięci owych długich lat osamotnienia, przybądź jutro z rana o jedenastej na ulicę Ville-l’Eveque, do pałacu d’Auberive.
„Jutro więc, lub nigdy!

Henryka d’Auberive“.

Po ukończonem czytaniu, list wypadł z ręki Andrzeja, podczas gdy myśli mięszały mu się w głowie bezładnie, a urywane zdania wybiegały na usta.
— Odnaleść matkę! wyszepnął, matkę, która mnie kocha i chce żyć dla mnie! O! jakież niewysłowione szczęście spotyka mnie w chwili, gdym upadł pod ciężarem niedoli bez granic! Jakiż dziwny zbieg przeznaczenia! Mamże jednak prawo być szczęśliwym? Uśmiechać się do promieniejącej nadziei, gdy Herminia drży zrozpaczona i płacze? Nie, nigdy! Radość podobnie samolubna byłaby podłością. Herminia! przedewszystkiem Herminia! Wszystko dla niej. Ocalić ją, lub umrzeć!
Po chwili milczenia mówił dalej:
— A jednak pomimo wszystko, żałoba pokrywająca me myśli, mniej czarną być mi się zdaje. Cudowne owo zdarzenie daje pomyślną wróżbę. Zły los nakoniec przestanie mnie może prześladować. Jakieś dziwne przeczucie mi mówi, że pośród owej ponurej nocy cierpień, promień pociechy zabłyśnie nademną i Herminią.
Podniósł list, przeczytał go po raz drugi z uwagą, zastanawiając się nad każdem zdaniem, rozbierając każde słowo prawie.
— Biedna matka! powtórzył. Biedna kobieta! Ileż ona wycierpiała, ile wypłakała! Ach! Bóg świadkiem, że jej przebaczam z głębi serca, to pomimowolne mnie opuszczenie! Skoro jej pierwszy pocałunek spocznie na mem czole, wspomnienie przeszłości zniknie jak sen, jak marzenie.
„Część jej wielkiego majątku rzucona zdała nakształt jałmużny1 mówią słowa listu. Niewie więc ona, że ta, jak ją nazywa jałmużna, całkiem mnie dochodzić przestała. Wielki majątek! pisze w swym liście. Ocalenie nasze może tu leży!
Mówiąc to Andrzej, rzucił się na łóżko, lecz przez wiele godzin zasnąć nie mógł wcale. Gdy zamknął nakoniec znużone powieki, sny dziwne, jedne ponure, inne uspokajające, owładały nim kolejno.
Noc wreszcie minęła. Wraz z ciemnością, i sny się rozpierzchły.
Punktualnie o jedenastej w południe San-Rémo przybywszy na ulicę Ville-l’Eveque, wysiadał z powozu przed pałacem d’Auberive, w głąb którego niejednokrotnie wstępowaliśmy wraz z Robertem Loc-Earn na początku naszej powieści.
Wysiadłszy, zadzwonił.
Mała furtka we wjazdowej bramie otwarła się natychmiast, i młodzieniec wszedł w znany nam rozległy dziedziniec.
Na jednym z najwyższych stopni peronu, stał stary sługa siwowłosy, w żałobnej liberji.
Spostrzegłszy wchodzącego, dał znak odźwiernemu, równemuż jak sam starcowi, w czarnem ubraniu, który wyszedłszy przeciw przybyłemu powitał go w milczeniu niskim pokołonem.
— Z kimże mam honor mówić? zapytał starzec stojący na stopniach peronu.
— Oto moja wizytowa karta, odparł San-Rémo.
Służący spojrzał na bilet.
— Pan markiz, rzekł, jest oczekiwanym. Niechaj pan markiz raczy pójść za mną.
Poprzedzany przez swego przewodnika, San-Rémo wszedł do sieni, następnie do przedpokoju, i wielkiego salonu, pokrytego na ścianach gobelinami, darowanemi jednemu z przodków rodziny d’Auberive przez króla. Dalej wszedł do mniejszego nieco, lecz niemniej bogatego salonu, i do sypialni przyćmionej ciężkiemi weneckiemi obiciami.
— Niechaj pan markiz raczy wypocząć tu chwilę, rzekł stary sługa z pokłonem, pójdę o przybyciu pańskiem powiadomić pannę d’Auberive.
Andrzej zostawszy sam, siłą woli starał się powściągnać wzrastające wzruszenie, i aby je pokonać, zaczął rozglądać się w szczegółach pokoju, jaki niegdyś służył za mieszkanie pannie d’Auberive.
Niedługiem było to oczekiwanie. Drzwi się otwarły w głębi pokoju. Postać kobieca w progu się ukazała i przystanęła, nawpół ukryta w ciemnych fałdach aksamitnej portjery.
Andrzej zadrżał. Jego zmieszanie zmieniło się nagle w uczucie innego rodzaju. Pożerał wzrokiem tę postać nieruchomą, i czuł, jak nieznane mu dotąd rozrzewnienie przenika całą jego istotę.
— Ależ to młode dziewczę, pomyślał, może to moja siostra?
Pod ciemnemi fałdami draperji ukazała się Henryka d’Auberive. Przybrana w grubą żałobę, jak gdyby po świeżej stracie ojca, wydawała się być mało co starszą jak przed dwudziestu dwoma laty, wtedy, gdy Loc-Earn uwiódł ją tak haniebnie.
Średniego wzrostu, szczupła jak niegdyś, zachowała swe delikatne rysy twarzy, i cerę matowo bladą. Wspaniale sploty jej włosów, w owych czasach blond z odblaskiem złotawym, przybrały teraz płową jakąś barwę. Wszystko to widziane z oddalenia, w pół mroku, nadawało jej pozór dziecięcej jakiejś młodości.
Panna d’Auberive przestąpiła próg pokoju. Szła, wolnym krokiem, z oczyma utkwionemi w Andrzeja. Obie białe swe ręce, jak gdyby wykute z marmuru, przyciskała do lewej strony piersi.
Lekkiem skinieniem głowy odpowiedziała na drżący pokłon młodzieńca, a zbliżywszy się, gdy zaledwie parę kroków dzieliło ich już od siebie, zatrzymała się powtórnie naprzeciw niego, pochłaniając go spojrzeniem.
Słoneczne światło dzienne wpływające z dziedzińca szerokiemi oknami, oblewało ją od stóp do głowy. Wtedy to spostrzegł San-Rémo, że ta dziewicza jej młodość, jaką, spostrzedz mu się zdawało, była tylko zwodnym mirażem. Henryka wyglądała na znacznie starszą, niż była nią rzeczywiście.
Nie, nie było to dziewczę, jak sądził Andrzej pierwolnie, ale kobieta; kobieta znękana przebytemi zgryzotami, dojrzała w boleści.
Ta blada jej twarz, nieco zwiędła obecnie, została zawsze piękną jak niegdyś, a nawet może piękniejszą, tkliwym wyrazem przebytego cierpienia. Rezygnacja, i obawa, niepokój i prośba, nadawały jej jakiś powab niewysłowiony.
— A więc to ty jesteś, wyszepnęła głosem, jak gdyby złamanym. Ty jesteś jej synem?
— Pani, zaczął Andrzej.
— Bez zdań banalnych, zawołała, przerywając żywo. Jestem przyjaciółką twej matki, jedyną jej przyjaciółką, powiernicą jej bólów i błędów niestety! Wezwałam cię tu w jej imieniu. W jej imieniu przyjmuję cię i przemawiam do ciebie. Trzeba mi więc odpowiadać moje dziecię, jak gdybyś jej samej odpowiadał, gdyby tu znajdowała się w mem miejscu, i gdyby podała ci z tak serdecznem uczuciem obie ręce, jak ja ci je podaję.
Tu łącząc czyn ze słowami, Henryka podała mu obie swe dłonie.
— Tak, masz pani słuszność! zawołał. Odrzućmy wszelką banalność! A zatem wyznam, iż mimo całej przyjemności, jaką mi sprawia obecność pani, nie jest ona w stanie, jak to zapewne pani pojmujesz, zastąpić mi obecności tej innej tyle dla mnie drogiej istoty. Za twoją to pani pomocą, dowiedziałem się, że mam matkę, za co przechowam dla ciebie wdzięczność dozgonną. Pragnąłbym jednak poznać moją matkę. Czyliż jej nie zobaczę?
— Zobaczysz jął odpowiedziała panna d’Auberive, ujrzysz niezadługo, ponieważ jej najgorętszem życzeniem jest złożyć pocałunek na twojem czole.
— Dla czego opóźniać tę chwilę? Dla czego pozostawiać moją matkę w oczekiwaniu? pytał San-Rémo.
— Ona pragnie się przed tem upewnić, czy twoje serce napełnione może dla niej urazą, otwarło by się dla jej tkliwego uścisku, czy jej przebaczysz winę opuszczenia ciebie, jakiej ona sobie przebaczyć nie może.
— Upewnij ją pani o tem. Upewnij, błagam, coprędzej, wołał Andrzej z gorącem uniesieniem. Powiedz, że syn nie ma jej nic do przebaczenia, bo przebaczenie udziela się za popełnioną winę, a moja matka w niczem przewinić nie mogła! Powiedz, że na nią oczekuję, że gotów ją jestem ukochać. Powiedz jej więcej jeszcze, co będzie najczystszą prawdą, powiedz, że nie znając jej, kocham ją już z całej duszy!
Lazurowe źrenice oczu panny d’Auberive radosnym blaskiem zajaśniały, żywy rumieniec okrasił jej matowo blade policzki.
— Tak, wyjąknęła zaledwie dosłyszanym głosem; powtórzę jej to wszystko! O jak będzie ona szczęśliwą!
— Wątpiła więc o mnie? pytał młodzieniec.
— Nie wiedziała sama co myśleć.
— To źle! odpowiedział. Serce synowskie matka od razu osądzić powinna. To serce uwielbiać tylko ją może! Powiedz mi pani, kiedy zobaczę moją matkę?
— Wkrótce, niezadługo.
— Wkrótce, to znaczy dziś?
— Nie! dziś niepodobna!
— Moja matka znajduje się jednak w Paryżu?
— Tak, jest ona w Paryżu.
— Tu, w tym domu być może?
— Nazbyt wiele wypytujesz mnie me dziecię.
— Dla czego sądzisz pani, iż zbyt wiele chcę wiedzieć? Szczęście tak rzadko spotykać się nam daje na świecie, iż gdy zabłyśnie w lot je chwytać należy. Nie jest że więc szaleństwem odkładać do jutra tak błogą chwilę? Zresztą, dodał ze smutnem westchnieniem, to jutro może dla mnie nie istnieje.
Henryka zadrżała i pobladła. Utkwiła w Andrzeja badawcze spojrzenie, jak gdyby pragnęła przeniknąć głąb duszy jego.
— Co powiedziałeś? zapytała nagle. Co znaczą te słowa?
— To moja tajemnica. Pani zachowujesz własną, pozwól mi moją zachować.
— Ach! jak pobladłeś Andrzeju! wołała biedna, wpatrując się z obawą w młodzieńca. Rysy twej twarzy przedstawiają jakiś ból ukryty. Powieki twoje nabiegają łzami. Zmarszczka występuje na młodociane twe czoło. Ty cierpisz, cierpisz wiele!
— To prawda.
— Jakie nieszczęście zagraża ci może?
— Tak, w rzeczy samej.
— Zagrożonym jest może twój honor?
— W znaczeniu, jakie świat przywiązuje do tego wyrazu, nie pani.
— A więc pokonać to można. Na wszystko znajduje się lekarstwo. Wyznaj mi wszystko. Razem oboje walczyć będziemy.
— Raz jeszcze, błagam pani, to moja tajemnica! odparł San-Rémo. Nie żądaj jej wyjaśnienia; zachowuję ją dla siebie.
— Wyjawił że byś ją swej matce?
— Jej? tak! jej tylko jednej!
Na te wyrazy Henryka zarzucając obie ręce w około szyi Andrzeja z rodzajem radosnego szału, i okrywając jego włosy i policzki pocałunkami wołała:
— A więc mów moje dziecię! Mów. Powiedz mi wszystko! Pozwól mi się ocalić. Jestem twą matką!

IV.

Nie była to chwila sposobna do serdecznych wynurzeń, do wyznań nieskończonych, i długich opowiadań przerywanych zapytaniami. Czas naglił, trzeba było iść prosto do celu.
Andrzej z sercem przepełnionem roskoszą, odpowiedział na uścisk macierzyński niemniej gorącym synowskim uściskiem, i wzruszony, do głębi, opowiedział szybko, w krótkości, całe swe życie, począwszy od dnia w którym gdy był małym chłopięciem, jakiś nieznajomy przybył po niego do owej wioski położonej nad brzegiem rzeki, jakiej zapomniał nazwiska, i zabrawszy go z sobą do Paryża, umieścił w Lyceum Ludwika Wielkiego.
Raz jeden tylko Henryka przerwała opowiadanie synowi, a to wtedy, gdy mówił o owej smutnej i ciężkiej chwili, w której miesięczna pensja sześciu tysięcy franków, nagle udzielaną mu być przestała.
— Ach! zawołała panna d’Auberive z bolesnem oburzeniem. Ach! nędznik!
— O kim mówisz matko? pytał San-Rémo.
— O człowieku, przez ręce którego przechodziły te pieniądze, i który wciąż je odbierał bez przerwy, pozostawiając cię bez żadnych źródeł utrzymania, wtedy gdym sądziła, że żyjesz w dostatkach.
— Ależ to nie może być ów notarjusz? pytał żywo Andrzej.
— Nie! nie, to nie on!
— Któż więc taki?
— Pośrednik, w którego uczciwość wierzyłam niezachwianie. W mojej nieznajomości świata i ludzi, położyłam w tym człowieku ślepe zaufanie. Jakże mi się haniebnie wywdzięczył! Opowiem ci wszystko szczegółowo, będziesz wiedział o wszystkiem. Lecz mów, mów! opowiadaj dalej.
San-Rémo opowiedział matce to wszystko, o czem wiedzą czytelnicy.
Słuchając o cierpieniach pani de Grandlieu, które, jako nieuniknione skutki występnej miłości, przypomniały jej własne bóle i męki, jakich doznawała, Henryka od płaczu powstrzymać się nie była w stanie.
— Biedna kobieta! wyszepnęła zcicha, biedne młode dziewczę, tak torturowane za to, że cię pokochało? O jakże to okrutne! jak niesprawiedliwe! Czyż mogła pozostać obojętną poznawszy ciebie mój synu? widząc twą piękność, dobroć, szlachetność? Kocham Andrzeju twoją Herminię! Kocham ją z całej duszy!
Młodzieniec ciągnąc dalej opowiadanie, doszedł do kulminacyjnego punktu ukradzenia klejnotów, i wynikłego stąd dlań rozpaczliwego bez wyjścia położenia.
— Milion! zawołała panna d’Auberive, zaledwie dozwoliwszy mu ukończyć opowiadanie. Potrzeba mówisz miliona dla ocalenia Herminii? Wszak dzięki niebu posiadam miliony. Mam ogromny majątek, a raczej ty go masz Andrzeju, bo wszystko co do mnie należy jest twójem!
Uczucie młodzieńca słyszącego te słowa, porównać można do radości potępionego, jakiemu w głębiach piekieł ukazuje się ręka anioła otwierającego dlań drzwi raju.
— Och! moja matko ukochana! wołał okrywając pocałunkami ręce Henryki, w upojeniu radości i szczęścia. Będę ci zawdzięczał więcej niż życie!
— Spieszmy się, spieszmy! mówiła panna d’Auberive, niema chwili do stracenia! Wziąść milion, gdy się posiada ich osiem lub dziesięć, i złożyć go w ręce syna, cóż łatwiejszego na pozór? Lecz ów milion jest tobie dziś potrzebnym, potrzebujesz go za kilka godzin przed wieczorem. Wyznam ci, że jestem zupełnie nieświadoma w kwestji pieniężnych interesów. Dotąd żyłam odosobniona od świata jak pustelnica. Dziś niechcę wiedzieć i myśleć o czem innem jak o mojem dziecku. Bądź więc mym przewodnikiem Andrzeju, ty, który znasz życie lepiej odemnie. Naucz mnie co począć, jak zrobić, ażebyś mógł co prędzej otrzymać potrzebną ci sumę?
— Ach! moja matko! wyjąknął młodzieniec, jakże bolesnem i upokarzającem jest dla mnie to rozbieranie kwestji pieniężnej, przy naszem pierwszem widzeniu?
— Nie myśl o tem, a odpowiadaj prędko!
— A więc, moja matko, powiedz mi proszę, pytał, w czem mieści się twój majątek? W nieruchomościach, czy wartościowych papierach?
— Posiadam nieruchomości i walory pieniężne. Tych ostatnich wiele, bardzo wiele.
— Jakie mianowicie?
— Akcje dróg żelaznych, akcje Francuskiego Banku, renty przeróżne, i tym podobnie. Nie pomnę ogólnej cyfry tego wszystkiego, lecz wiem, że ona jest kolosalną!
— Masz matko swego notarjusza w Paryżu?
— Mam.
— Któż on jest?
— Pan F. ten sam, od którego otrzymywałeś miesięcznie po sześć tysięcy franków, dopóki cię haniebnie? z tego nie okradziono. Ów notarjusz nie wiedział od kogo pochodzą te pieniądze; kryłam się przed nim, tak jak przed całym światem się kryłam. Ach! byłam szaloną! teraz to poznaję! Dziś mi wszystko zarówno, ktokolwiekbądź prawdę by wiedział! Pierwszym obowiązkiem matki jest kochać swe dziecię, myśleć o jego szczęściu! A więc, tak! mam syna! głośno to wyznaję; syna, którego kocham, z którego dumną jestem! Nie okupuje się błędu kłamstwem i hypokryzją. Ale okupić go można miłością i poświęceniem bez granic! Uspokój się więc moje dziecię. Twoja matka nie wyrzeknie się ciebie! Mój notarjusz pan F. przyjdzie nam z pomocą w tym razie, nieprawdaż?
— Zapewne: on wiele ułatwić nam może.
Cóż więc potrzeba uczynić? pytała dalej.
— Przedewszystkiem powiedz mi matko, rzekł Andrzej, czy u niego złożyłaś owe pieniężne walory?
— Tak, mam na to jego pokwitowanie.
— Proś go więc matko jak najgoręcej, ażeby bezzwłocznie użył wszelkich środków, dla dostarczenia mi tej tyle potrzebnej sumy pieniędzy.
— Napisze zaraz do niego.
— Noże będzie żądał w tym celu upoważnienia, według prawnych reguł napisanego; a może ów akt sam zechce ułożyć?
— Dostarcz mi go więc, a ja natychmiast podpiszę.
— A może twoja obecność matko będzie potrzebną?
— To przyprowadź do mnie pana F. a gdyby konieczną była moja obecność w jego kancelarji, przyjdź po mnie po rozmówieniu się z nim, a pojedziemy tam razem.
— Ach! matko, jak jesteś dobrą! wołał z wzruszeniem młodzieniec.
— Nie przyznawaj mi zasług nad miarę, odparła Henryka, powiedz tylko że jestem matką, te dwa wyrazy starczą mi odtąd za wszystko, jak już od dawna starczyć były powinny Tu siadłszy przy biurku nakreśliła szybko list żądany, poczem ująwszy syna w objęcia przytuliła go do swych piersi, a okrywając jego czoło gorącemi pocałunkami, któremi jak gdyby wynagrodzić sobie pragnęła, czas utracony, odprowadziła go ku drzwiom wołając:
— Odejdź Andrzeju, odejdź! Spiesz się, idź prędko, i wracaj z powiadomieniem, że wszystko dobrze się ukończyło, że Herminia ocaloną została. Kochaj ją, tę twoją Herminię, jak ja ją już kocham tę młodą kobietę. Nie jestem o nią zazdrosną, ponieważ wiem dobrze, że w twojem sercu wystarczy uczucia dla nas obu!
San-Rémo ucałowawszy matkę, wybiegł z salonu. Promieniał nadzieją. Serce młodzieńca od dni tylu uciskane boleścią, odetchnęło nakoniec swobodniej.
Dla ocalenia Herminii potrzeba było cudu. Ów cud się spełnił; wierzył on w to teraz.

∗             ∗

Wypada nam obecnie choć w krótkości opowiedzieć szczegóły dwudziestu dwuletniego życia panny d’Auberive.
W długie opowiadania wdawać się nie będziemy, poprzestając na zaznaczeniu głównych tylko faktów.
Henryka po wydaniu na świat syna w mieszkaniu akuszerki na bulwarze Batignolles, odjechała jak wiemy do swojej ciotki, właścicielki zamku w okolicach Orleanu, hrabiny de Nancey, u której od czterech dni przebywała.
Trzy pierwsze dni szybko minęły. Czwartego dnia po południu, nadeszła depesza z Paryża do panny d’Auberive.
Przysłał ją Józef, stary kamerdyner jej ojca, a zawierała te słowa: „Racz pani wracać jak najspieszniej, mój pan ciężko jest chorym“.
We dwie godziny później, dziewczę nawpół nieprzytomne prawie z przerażenia, jechało wraz z wierną sobie Urszulą pociągiem drogi żelaznej.
Wieczorem przybywszy na stację w Paryżu spotkały na niej oczekującego Józefa. Zanim zdoła! przemówić ów poczciwy sługa, jego twarz zmieniona, nabrzękłe od łez powieki, i drżące usta, oznajmiały Henryce, iż przeczucie jej nie omyliło.
— Stało się jakieś nieszczęście, wszak prawda? wyjąknęła z trwogą.
Józef nie mając siły odpowiedzieć, potrząsnął twierdząco głową.
— Boże! jęknęła panna d’Auberive, Boże! mój ojciec umarł!
— Nie, nie! przerwał żywo starzec, nie, on nie umarł, ale jest chorym, bardzo ciężko chorym!
— Czyż go zastanę przy życiu? powiedz mi Józefie.
— Mam nadzieję, wyszepnął sługa.
— Jedzmy więc, jedzmy coprędzej!
Starzec, mówiąc to, skłamał, ale w szlachetnym celu. Chciał przygotować Henrykę do strasznego ciosu, jaki, miał w nią uderzyć.
Tegoż samego dnia rano, pan d’Auberive dowiedziawszy się, że ów hrabia Loc-Earn, jego protegowany, którego uważał prawie za syna i tkliwą otoczył opieką; że ten człowiek był zbrodniarzem, łotrem ostatniego rodzaju, przez sąd zawyrokowanym, dowiedziawszy się, że komisarz policji, wraz z agentami przyszli zaaresztować tego nędznika, ojciec Henryki padł rażony apopleksją, i wydał ostatnie tchnienie nie odzyskawszy już przytomności.
Henryka spiesząc ku powozowi, badała dalej:
— Ależ jak mogłeś pozostawić tak mego biednego ojca osamotnionym?
— Nie został on sam, rzekł stary sługa, mając na myśli księży modlących się przy zwłokach zmarłego.
— Pan Robert jest przy nim, nieprawdaż? pytało dziewczę drżącym, wzruszonym głosem.
Józef opuściwszy głowę nic nie odpowiedział.
Niepodobna jednak było długo ukrywać tej strasznej, prawdy przed nieszczęśliwem dziewczęciem.
Podczas przejazdu ze stacji Orleańskiej drogi żelaznej na ulicę Ville-l’Eveque, Józef oznajmił, że stan zdrowia, pana d’Auberive nie pozostawiał żadnej nadziei, i że według wszelkiego prawdopodobieństwa nie zastaną go już przy życiu.
Wchodząc w pałacową bramę Henryka przeczuła że jest sierotą.
Rozdzierająca scena nastąpiła w sypialni zmarłego. Dziewczę z okrzykiem rozpaczy rzuciło się na ostygłe już zwłoki starca. Okrywała pocałunkami jego posiwiałe włosy, zamknięte oczy, i marmurowo blade policzki. Przemawiała do niego, jak gdyby mógł słyszeć ją jeszcze, błagając ażeby jej odpowiedział, a zrozumiawszy nakoniec iż śmierć dokonała swojego dzieła, wznosiła ręce ku niebu, błagając Boga o zesłanie cudu.
Ow przystęp strasznej rozpaczy mógł był obecnie ją zabić, silny wszakże organizm młodej kobiety mimo jej wątłej powierzchowności, oparł się temu. Uspokojenie nastąpiło po pierwszym wybuchu boleści.
Zapragnęła poznać przyczynę tej katastrofy, jakiej nic nie oznajmiało przy jej wyjeździe. Chciała się dowiedzieć, czy jakie nieprzewidziane strapienie nie uderzyło w starca tak nagle, i w tym celu badać służących zaczęła.
Józef nie przewidując, że swemi słowy zatapia ostrze sztyletu w serce swej młodej pani, opowiedział jej bez wahania szczegóły dnia tego.
Ten cios ostatni dopełnił miary.
A więc ów człowiek, do którego odtąd należała i którego miała kiedyś nosić nazwisko, ten człowiek, ów hrabia Loc-Earn był nędznikiem, przestępcą, złodziejem!
Henryka wydawszy jęk ciężki, padła bez życia na ziemię, w owej sypialni, do której kilkoma miesiącami wprzódy Robert Loc-Earn nikczemnie zakradł się wieczorem.
Gdy jej się docucono, majaczyła w obłędzie. Wybuchnęła gwałtowna gorączka, w jakiej przez kilka dni pozostawała pomiędzy życiem a śmiercią.
Zwolna nastąpiła rekonwalescencja, a z nią pamięć i przytomność wracała. Natenczas, myśl straszna nią zawładnęła, nie zostawiając na chwilę spokoju. Tą myślą było jej dziecię! Nic nie wiedziała co z tem dzieckiem się stało, i żadna najmniejsza wskazówka nie była jej w stanie ku niemu doprowadzić.
Nie mogła odnaleść owego ponurego domu, w jakiem to dziecię na świat wydała, ponieważ nieznanem jej było nazwisko akuszerki! Żadne, najsłabsze nawet światełko nie rozjaśniało otaczających ją w okół ciemności.
I otóż owa niewinna, drobna istota, na czole której spoczął jej ostatni gorący pocałunek, jej syn, będzie wzrastał, i zginie gdzie w nędzy, jak owe opuszczone, po kątach ulic błąkające się dzieci.
Jakież straszne przeczucie, a kto wie, może straszniejsza jeszcze hańbą napiętnowana przyszłość, oczekuje tego nieszczęśliwego. Głód i brak opieki, wiodą do występku i zbrodni. Andrzej, ów mały Andrzej, jej syn, skoro dorośnie, stać się może takim jak ojciec zbrodniarzem.
Wszystko to, powtarzała sobie Henryka, a straszne te myśli doprowadzały ją prawie do obłąkania. Nie dozwalała się jednak ogarnąć rozpaczy; walczyła przeciw temu całemi siłami, czując iż potrzebuje co rychlej ozdrowieć, rozpocząć poszukiwania, w jakich skuteczność pomimo wszystko nie wierzyła wiele.
W dniu, w którym raz pierwszy po tej ciężkiej chorobie z łóżka powstała, i chwiejnym krokiem poczęła przechadzać się po pokoju, Józef rzekł do niej z miną tajemniczą.
— Podczas choroby pani, jakiś nieznany mężczyzna przychodził kilkakrotnie do pałacu.
— Czego chciał ten człowiek?
— Pragnął pomówić z panią jak najprędzej; był nawet tu wczoraj, a gdym mu powiedział, że pani zapewne jeszcze przez czas długi nie będzie mogła przyjąć nikogo, list pozostawił. I podał pannie d’Auberive szarą kopertę lakiem zapieczętowaną, na której to pieczątce odciśniętym był stempel monety.
Henryka siadłszy na brzegu łóżka, z żywym niepokojem czytała:
„Gdyby panna Henryka d’Auberive życzyła sobie otrzymać szczegółową wiadomość, o swojem dziecku płci męzkiej, urodzonem 24 Października, roku zeszłego, noszącem imię Andrzeja, osoba mająca zaszczyt pisać niniejsze słowa, może jej tych szczegółów udzielić.
„Przychodziłem kilkakrotnie do pałacu, nie zostawszy przyjętym, czem jednak nie urażam się wcale z przyczyny słabości zdrowia panny d’Auberive.
„W nadziei, iż rekonwalescencja jest na dobrej drodze, przybędę pojutrze, to jest we środę, pomiędzy godziną pierwszą a drugą w południe, ufając, że pani będąc powiadomioną o mojej wizycie, i znając jej cel zarazem, przyjąć mnie zechcesz, i raczysz udzielić posłuchanie.
„Gdyby zaś przeciwnie być miało, zrozumiem, że powyższe objaśnienia nie obchodzą panią wcale, i nie powrócę już więcej.
„Mam honor pozostać najniższym sługą pani“.
Tu następował podpis, innym zupełnie charakterem niż list nakreślony i całkiem nieczytelny.
— Ach! wyszepnęło dziewczę, otóż i ślad o który tak Boga błagałam, nasuwa mi się nareszcie. Stwórca wysłuchał próśb moich!.
Zadzwoniła szybko. Józef się ukazał.
— Wszakże widziałeś, pytała, człowieka, który ten list przyniósł?
— Tak, pani; widziałem go doskonale, ponieważ mnie on list oddał; obok czego rozmawiałem z nim parę razy.
— Jakże wygląda ten człowiek?
— Dość młody jeszcze. Szczupły, wysokiego wzrostu, jasnowłosy, w błękitnych okularach. Zdaje się być dobrym człowiekiem, mimo że jest bardziej brzydkim niż pięknym. Nader przyzwoicie ubrany, lecz mimo to wszystko nie wygląda na pana. Jestem pewien, że gdzieś już spotykałem tę osobistość, ale inaczej ubraną, ztąd trudno mi ją było poznać obecnie.
Skreślony rysopis przez starego sługę, nic przypomnieć nie mógł Henryce.
— Kimkolwiekbądź jest ten nieznajomy, odpowiedziała, muszę z nim się widzieć koniecznie.
— Zatem pani go przyjmie?
— Tak, przyjdzie on tu jutro, w południe.
Nazajutrz, pomiędzy pierwszą a drugą, stary służący ukazał się we drzwiach pokoju panny d’Auberive.
— Ow nieznajomy przyszedł, i czeka, rzekł.
— Wprowadź go natychmiast, i odejdź, odpowiedziała Henryka.
Za chwilę wszedł przybyły, składając w progu najkorniejsze ukłony.
Podobnym był zupełnie do Sariola uperfumowanego, wyfryzowanego i przybranego w takiż sam garnitur, jak miał tamten kilkoma wprzód tygodniami, gdy pod szuranym tytułem „barona de Sariol“ szedł wraz z Loc-Earnem do restauracji „pod Koszem kwiatów“.
Miał na sobie długi czarny surdut krojem mieszczańskim zrobiony; oczy zakrywały mu błękitne okulary, nadając jego obliczu pewien wyraz dobroduszności, to właśnie, co Józef nazywał „dobrym człowiekiem“.
Ważne te zmiany tłumaczą, dla czego go stary sługa nie poznał.
Zobaczywszy natenczas swego eks-wspólnika i zarazem mordercę, wiezionego przez komisarza i agentów, Sariol powiedział sobie:
— Panna d’Auberive nic nie wie z pewnością o tem, co ów łotr Robert Saulnier zrobił. Nie wie zarówno, że mamka wraz z niemowlęciem mieszka na wyspie Saint-Denis. Ja tylko wiem to i Robert. Robert dla ważnych przyczyn, nie powiadomi panny Henryki. Jestem pewien, że ona szalenie kocha tego swego malca. Świetny interes do zrobienia! Odkryłem prawdziwą żyłę złota! Trzeba ją wyzyskać o ile się da tylko!
Po długich ukłonach, Sariol wszedł do pokoju.
— To pan do mnie pisałeś? zapytała żywo panna d’Auberive.
— Ja pani.
— Cóż więc pan wiesz?
— Wiem wszystko.
Mimo całej potęgi, obudzonego w sercu dziewczęcia macierzyńskiego uczucia, rumieniec wstydu okrył bladą twarz Henryki. Zakryła rękoma oblicze.
Panna d’Auberive w prędce jednak nad sobą zapanowała. Czuła, iż nie należało jej ani cierpieć ani się rumienić, lecz trzeba było jej odnaleść syna.
— Bądź, co bądź, pomyślała. Bóg jest sprawiedliwym. To cierpienie jest dla mnie karą, na jaką zasłużyłam. I podniósłszy głowę, wyrzekła silnym i pewnym głosem: Mów pan więc, proszę.
Sariol nie pozwolił sobie powtórzyć dwukrotnie tego wezwania. Rozpocząwszy opowiadanie ciągnął je długo.
Nie chcemy powtarzać jego opowiadań, jakie sobie naprzód ułożył.
Odnalazł sposób prawdopodobny z pozoru na wytłumaczenie swoich stosunków z Loc-Earnem, a jego wspólnictwo z tym człowiekiem nosiło na sobie wszelką cecho uczciwości.
Opierał się na twierdzeniu, iż został oszukanym przez tamtego.
O Henryka zostawszy sama tak nikczemnie uwiedzioną przez Roberta, mogłaż nie uwierzyć opowiadaniu nieznajomego?
Ów nieznajomy przybył, ażeby jej oddać tak wielką przysługę, w zamian za którą nic nie żądał.
Nazbyt przebiegły, ażeby jej proponował targ jakiś o wynagrodzenie, Sariol pozyskał najgłębsze zaufanie panny d’Auberive.
— I otóż, rzekł, kończąc opowiadanie, ja to dostarczyłem młodą i zdrową mamkę malcowi pani; kobietę, jaką pani widziałaś. Dziecko to pod jej opieką, opływa w wygody jak syn królewski! Widziałem go wczoraj. Tak zdrów, że roskosz patrzeć na niego. Tęgi chłopczyna! Prześliczne dziecko! Rozalja kocha go jak swoje własne niemowlę. Potrzebujesz ją pani tylko zawezwać, a przyniesie ci malca.
— Tu? zawołała z przestrachem Henryka, czyś pan się zastanowił?
— To prawda, głupstwo powiedziałem, rzekł Sariol nieco zmieszany. Co do mnie, bądź pani zupełnie spokojną. Jestem sumiennym człowiekiem, i raczej język dałbym uciąć sobie, aniżeli jakiem nierozważnem słowem miałbym na przykrość panią narazić. Możesz mi pani ulać najzupełniej. Posiadłem te tajemnicę wypadkowo nie szukając jej wcale, i nie wyjdzie ona nigdy z ust moich.
— Wierzę panu, wierzę 1 wyszepnęła panna d’Auberive z wzruszeniem. Pokładam w panu ufność niezachwianą wraz z wdzięcznością bez granic.
— Wdzięczność? powtórzył łotr. Nie mów pani, o tem. Żadnej nie wymagam, nie żądam! Spełniłem mój obowiązek, oto wszystko! I przysięgam pani, że z całą przyjemnością.
— A jednak, odparło dziewczę, chciałabym widzieć mojego syna. Tak pragnę go ucałować.
— Nic łatwiejszego.
— Jakim sposobem?
— Rozalja i jej mąż są rybakami z rzemiosła. Mieszkają na wyspie Saint-Denis, w pobliżu Paryża. Nie zdołałabyś jednak pani sama odnaleść ich mieszkania; pojadę z panią skoro zechcesz.
— Obecnie czuję się jeszcze słabą. Nie odzyskałam sił po nader ciężkiej chorobie. Naraziłabym swe życie wyszedłszy za wcześnie, a żyć chcę teraz dla mojego syna.
— A więc zaczekajmy jeszcze. Pojedziemy w przyszłym tygodniu.
— Przez ten czas jednak, odwiedzaj pan codziennie mojego syna, i przynoś mi o nim wiadomość.
— Przyrzekam to pani. Codzień o tej samej godzinie tu będę.
— Ach! jakże mam panu dziękować? wołała panna d’Auberive.
— Najmilszem podziękowaniem mi będzie, skoro się pani troszczyć zaprzestaniesz a odzyskasz zdrowie.
— Ale, wyszepnęła Henryka z zakłopotaniem, starania, jakie pan na siebie przyjmujesz, zabiorą ci znaczną część dnia.
— A cóż to szkodzi?
— Może pan nie jesteś człowiekiem zamożnym?
— No, tak. Co prawda, utrzymuję się z mej pracy.
— Zająwszy się więc mną i mojem dzieckiem, nie będziesz pan mógł pracować.
— Będę się starał w wieczorowych godzinach wynagrodzić czas stracony.
— Nie panie, ja na to nie mogę się zgodzić, przerwała Henryka. Pozwól mi sobie coś ofiarować.
— Co takiego? zawołał Sariol, udając zdziwienie.
— Nie nagrodę, ponieważ tak wysoce szlachetnego postępowania, wynagrodzić nie byłabym w stanie, lecz jakieś drobne odszkodowanie za czas stracony.
— Na Boga! nie mów mi pani o pieniądzach! wykrzyknął hultaj z udanem oburzeniem.
— Nie odmawiaj pan! jeśli mi nie chcesz sprawić wiele strapienia.
To mówiąc panna d’Auberive otworzyła szufladkę, w której chowała drobne swe oszczędności przedstawiające dość okrągłą sumkę, ponieważ z udzielanych sobie przez ojca pieniędzy, mało co wydawała. I nie rachując, ujęła w dłoń kilkanaście banknotów, wsuwając je w rękę Sariola.
Honorowa ta osobistość z razu się niby wzdragać z przyjęciem poczęła, lecz Henryka d’Auberive, tak nalegała, że ów usłużny człowiek dał się nareszcie przekonać, i schował paczkę banknotów do kieszeni.
Ściśle wszelako spełnił przyrzeczenie.
Dostarczał codziennie wiadomość o małym Andrzeju, a w następnym tygodniu skoro Henryka odzyskała zupełnie zdrowie i siły, pojechał wraz z nią na wyspę Saint-Denis.
Żadne słowo nie jest w stanie określić radosnych uniesień matki na widok swojego syna, którego ujrzała w pełnem zdrowiu, doskonale się rozwijającego. Okrywała go tak gorącemi pocałunkami co chwila, że dziecko aż krzyczeć poczęło.
Za wdaniem się w tę sprawę Rozalji, lepiej znającej roskosze macierzyństwa, uspokojono malca nareszcie.
Jednocześnie z doznaną radością, w której panna d’Auberive zapominała prawie o przebytych utrapieniach, nasunęła się myśl, iż malca nadal w tem miejscu nie można pozostawić.
— Tak, niepodobna! mówiła sobie. Trzeba tak działać, ażeby nigdy w żadnym czasie, w żadnym wypadku, ów nędznik, bodący omem tego dziecka, nie odnalazł jego śladów.
Co zrobić, ażeby team dokonać?
Sariol posiadał teraz jej ufność zupełną, wtajemniczyła go więc w ów nowy swój zamiar.
— Nic łatwiejszego, odpowiedział. Rozalja wraz z mężem nie potrzebują koniecznie zamieszkiwać na wyspie Saint-Denis. Wszędzie, gdziekołwiekbądź im się zdarzy zarabiać uczciwą praca, na życie, dobrze im będzie. Udziel im pani środków na zagospodarowanie się gdzieindziej a odjada pod pozorem, że otrzymali gdzieś w innych stronach sukcesję, i nikt, z wyjątkiem nas dwojga, nie będzie wiedział co się z niemi stało.
— Dam im pieniędzy ile będzie trzeba.
— Wszystko pójdzie jak najgładziej. Jeżeli pani zechcesz, mogę z nimi natychmiast o tem pomówić?
— Owszem, proszę o to, odpowiedziała panna d’Auberive.
— A może pani wskażesz miejscowość, w której życzysz sobie, ażeby zamieszkali?
Henryka wskazała wioskę położoną w pobliżu Orleanu, po nad brzegiem Loary, w niewielkiej odległości od zamku hrabiny de Nancey.
W kilka minut później, Sariol ugodził się z rybakami. Suma pięć tysięcy franków miała im być wypłaconą, i on sam nazajutrz miał jechać do tej wioski i zając się odszukaniem dla nich mieszkania.
Panna d’Auberive, mimo, że jeszcze naówczas małoletnia, a tem samem, nie mogąca rozporządzać majątkiem bez upoważnienia naznaczonego opiekuna, miała jednak wiele pieniędzy w swem ręku, a to skutkiem następnej okoliczności.
W dniu pierwszego widzenia się Henryki z Sariolem, Józef, wierny sługa oddał jej klucze od różnych mebli, znajdujących się w sypialni pana d’Auberive, z pomiędzy których w szufladzie od biurka znalazła kilkanaście paczek biletów bankowych, i kilka rulonów złota, przedstawiających razem znaczną sumę pieniędzy, jaką starzec zamierzał umieścić gdzieś bezwątpienia.
Suma ta dochodziła do trzystu tysięcy franków.
Henryka wiedząc, że to wszystko do niej tylko należy, i wiedząc również, że niezadługo na edukację syna, ubocznych funduszów potrzebować będzie, zabrała bez skrupułu złoto i banknoty, nie zdając z tego rachunku nikomu.
W następnym tygodniu Rozalja z mężem i dwoma chłopiętami, małym swym synkiem i Andrzejem, przybyła do wymienionej wioski, rozlokowawszy się w pięknej nadbrzeżnej chacie.
Nazajutrz po ich odjeździe, i Henryka wyjechała z Paryża, pozostawiwszy Sariolowi trzydzieści tysięcy franków z poleceniem, ażeby jak najczęściej odwiedzał jej syna, i zawiadomił ją natychmiast, gdyby jaki nieprzewidziany nastąpił wypadek.
Świat budził w niej wstręt teraz. Wszystko skończyło się dla niej w tem życiu. Jedna, jedyna tylko miłość macierzyńska jej pozostała, której oddała się całkowicie.
Zamieszkawszy w jednym z klasztorów, w pobliżu Orleanu, a tem samem i w pobliżu wioski, gdzie wzrastać i wychowywać się miał Andrzej, nie czując jednak w sobie powołania do życia religijnego, a może i ze względu na błąd popełniony nie chcąc przywdziać sukni zakonnej, umieściła się tamże, jako pensjonarka świecka.
Biedne, tak dobrowolne odłączone od ludzi to dziewczę, prowadziło w tem cichem ustroniu życie surowe, opłakując jak zbrodnię popełniony bezwiednie błąd, przyodziana wiecznie żałobą.
Przez lat osiem, trzy razy tylko wydalała się z klasztoru, aby dorywczo ujrzeć i ucałować swego małego synka, który, nie domyślając się w niej matki, dość obojętnie przyjmował jej uściśnienia.
Gdy nadszedł czas, w którem pomyśleć należało o rozpoczęciu edukacji Andrzeja, udała się do Sariola.
Czyż mogła wybrać innego jakiego pośrednika?
Ten wiedział wszystko. Dał liczne dowody poświęcenia bez granic, i dochowywał ściśle tajemnicy. Wierzyła ślepo więc w niego, ufając niezachwianie w uczciwość tego człowieka.
W podobnych warunkach przypuszczać kogoś nowego do tak poufnych zwierzeń, dzielić z kimś obcym tajemnicę swego nieszczęścia, byłoby czystem szaleństwem.
Zresztą, nieznała nikogo, komuby zaufać tak mogła.
Sariol utrzymując corocznie na swój własny rachunek nader poważne czeki, dostał obok tego jeszcze trzydzieści tysięcy franków, z zobowiązaniem, ażeby zabrał Andrzeja, i według życzenia matki umieścił go w kolegium Ludwika Wielkiego, gdzie dziecię miało rozpocząć nauki.
Lat dziesięć upłynęło.
Chwila opuszczenia kolegium nadeszła dla młodzieńca, kończącego kursa.
Henryka d’Auberive powierzyła administrację majątkiem panu F., notarjuszowi zamieszkałemu przy ulicy Belle-Chasse. Corocznie otrzymywała od niego dwieście tysięcy franków, jako procent od swych olbrzymich dochodów, i stała się dobrodziejką klasztoru, jaki wzbogacała swojemi darami.
Upoważniwszy Sariola do zakupienia posiadłości San-Rémo we Włoszech, wraz z przywiązanym do tychże dóbr tytułem markiza, dała mu na to kupno siedmdziesiąt pięć tysięcy franków, a oddzielne informacje w tym względzie wydala notarjuszowi, który miał odtąd z nim się porozumiewać.
Rozporządzenia te znamy z wynikłych rezultatów.
Sariol miał wielką chętkę przywłaszczenia sobie tych pieniędzy, rozważył jednak, że postąpiwszy w ten sposób zabiłby odrazo kurę, niosącą mu złote jaja, a obok tego i panna d’Auberive wkrótce by się dowiedziała, że żadne z jej rozporządzeń spełnionem nie zostało. Lepiej więc mu było na przyszłość sobie zachować sumę, którą później mógł ukraść.
Jakoż nadszedł dzień, gdzie ów łotr nie mogąc się oprzeć pokusie, nie oddal przeznaczonych pieniędzy notarjuszowi, i Andrzej San-Rémo przestał odbierać miesięczną swą pensję, o czem wcale nie wiedziała panna d’Auberive.
Nagle, bez żadnych widocznych powodów, zmieniły się postanowienia Henryki. Rozważyła, że opuszczając tak swojego syna, pozbawiając go czułości macierzyńskiej, do jakiej miał prawo, popełnia błąd wielki, zarówno może ważny, jak wina przez nią spełniona przed dwudziestu dwoma laty.
Miłość macierzyńska wraz z tęsknotą do dziecka, wybuchnąwszy w całej sile, opanowała jej duszę. Opuściwszy więc klasztor, wróciła do Paryża, i zamieszkała w pałacu.
Napisała list, jaki przedstawiliśmy czytelnikom, po otrzymaniu którego Andrzej pospieszył na ulicę Ville-l’Echiquier. Byliśmy obecni przy pierwszem spotkaniu się matki z synem. Słyszeliśmy jak panna d’Auberive, kreśląc słów kilka, dzięki którym Andrzej otrzymać miał miljon, wołała:
— Idź! idź prędko, spiesz moje dziecię, i wracaj do mnie z powiadomieniem, że wszystko się dobrze skończyło, że Herminia ocaloną została!
San-Rémo wybiegł.
Henryka zostawszy samą, wzniosła oczy w niebo z wyrazem głębokiej wdzięczności, szepcąc z cicha:
— Ocaleni przeżeranie oboje! Ach! Bóg mi przebaczył!

V.

Obiecaliśmy wyjaśnić czytelnikom powód obecności pana de Grandlieu w pałacowym ogrodzie o godzinie drugiej nad ranem, gdzie natenczas znalazł Herminię zemdloną, na podłodze w owym wiejskim domku, podczas gdy San-Rémo wyskoczył oknem, unosząc wraz z sobą szkatułkę z klejnotami, jakie mu ukradziono nazajutrz.
Na kilka dni przed tem wicehrabia był jakiś smutny i niespokojny. Pomimo całej ufności, jaką miał dla Herininii, zauważył z przestrachem nagłą zmianę w całem zachowaniu się młodej kobiety, tak pod względem duchowym jak i fizycznym.
Gdy pan de Grandlieu przemówił do niej niespodziewanie, zadrżała, jak gdyby z głębokiego snu zbudzona, i jąkała jakąkolwiek odpowiedź, przekonywając, iż niesłyszała co do niej mówiono.
Z jej świeżych niegdyś na twarzy rumieńców nie zostało śladu. Policzki jej zapadły. Sine linie zarysowywały się w około jej powiek. Przygasł blask spojrzenia.
— Ty jesteś cierpiącą drogie me dziecię, rzekł do niej dnia pewnego wicehrabia.
— Mylisz się mój przyjacielu, odpowiedziała potrząsając głową. Jestem zdrową zupełnie.
— Dla czego więc jesteś tak smutną?
— Wcale smutną nie jestem.
— Jednak widocznie ci coś jest?
— Nic. Cóżby mi być mogło? Jesteś dla mnie tak dobrym, czuję się być tak szczęśliwą!
To mówiąc Herminią uśmiechnąć się usiłowała, lecz, wyraz jej twarzy wnet się zasnuwał mgłą smutku, spojrzenie nieruchomem się stawało, a podwójna zmarszczka występując w kącikach ust uśmiech zaćmiewała.
Co znaczyły owe zatrważające symptomy? Co dzień Armand de Grandlieu zadawał sobie to straszne zapytanie, nie mogąc na nie znaleźć odpowiedzi, a raczej odtrącając prawdopodobieństwo. Posądzić Herminię o występek lub zdradę, zdawało się niepodobieństwem panu de Grandlieu. Raczej o sobie samym byłby zwątpił, niż o niej. Wicehrabia oddalał tę myśl od siebie całemi siłami, wracała ona jednak ku niemu bezustannie, narzucała się, torturowała go, dając mu poznać katusze nieznanej dotąd zazdrości.
— Chciała we mnie widzieć tylko ojca, pomrukiwał starzec pogrążony w bolesnej zadumie. W owej zimnej miłości złożyłem ostatnie mojego szczęścia nadzieje. Lecz jeśli Herminią nie mogła mnie kochać inaczej, kochała tą miłością przynajmniej mnie tylko jednego! Sam panowałem w dziewiczem jej sercu! A dziś widzieć jak ona oddaje to serce innemu, nie! to za wiele! Wołałbym ażeby umarła, bo poszedłbym tam za nią. Grób zamiast nas rozdzielić, złączyłby nas z sobą. Miałbym część w tej zimnej mogile, jaką by mi wolno było z nią dzielić.
Łkanie więziło głos w gardle starca. Oczy jego napełniały się łzami, a po wybuchu boleści następował wybuch gniewu.
— Nie! nie! wołał z wściekłością. Niechcę ażeby kochała! Kochać jej zabraniam! Zresztą kogóżby kochała?
Spoglądał w około siebie i niespostrzegał nikogo. Herminia, uważał to wielekroć razy, przechodziła obojętnie pośród salonów, zdając się niesłyszeć szeptów podziwu i uwielbienia, jakie wzbudzała jej piękność. Żaden z eleganckiej światowej młodzieży, nie śmiał zbliżyć się do niej z poufalszą nieco grzecznością. Jedynie tylko Andrzej San-Rémo przebywał w zamku de Grandlieu przez czas dłuższy, lecz Herminia zaledwie zdołała pokryć wzgardliwą obojętność, jak gdyby wstręt jaki uczuwała dla niego; i obecnie rzadko młodzieniec ukazywał się w pałacu, zkąd go zapewne wygnała ta zimna jej grzeczność.
Któżby więc to mógł być, który rozbudził w niej miłość? Stawione sobie bezustannie to zapytanie torturowało wicehrabiego, sprowadzając mu bezsenne noce, i dnie nieskończenie długie.
Starzec w ową noc właśnie słyszał kolejno dwanaście uderzeń zegara wydzwaniającego północ, ową godzinę, tyle drogą tak oszustom jak i zakochanym, następnie wstał z łóżka na którem przewracał się gorączkowo, a wdziawszy na siebie ubranie, otworzył okno wychodzące na ogród, i wsparł się na balustradzie, wychylając rozpaloną głowę na chłodny powiew wiatru płynącego od strony Sekwany, patrzył roztargnionym wzrokiem, to na niebiosa, to na gazowe płomienie oświetlające Pola Elizejskie. Nagłe drgnął cały, zbierając rozpierzchnione myśli.
Słaby, ale wyraźny szmer, jak gdyby otwierających się na parterze drzwi pałacowych, dobiegł mu do uszu. Wychylił się w próżnię, usiłując wzrokiem przebić ciemności, i dojrzał, a raczej odgadł bielejące kształty niewieściej postaci, pomykającej lekko w stronę zaokrąglonej alei, i znikającej po za kępami drzew.
Myśl, ażeby tą nocną wędrowczynią mogła być Herminia, nie przyszła mu wcale do głowy. Przypuścił raczej, że któraś z kobiet służebnych, upodobała sobie ow nocny spacer, nie mogąc w dzień użyć przechadzki po wysypanych piaskiem alejach, przeznaczonych dla arystokratycznych bucików właścicielki.
Mimo to zazdrość zatętniała głucho mu w sercu. Podejrzenie, z razu niepewne, utrwalające się jednak z każdą minutą, zaczęło szarpać umysł wicehrabiego.
— A gdyby to była Herminia? rzekł sam do siebie. Jaki powód mógłby ją znaglić do znalezienia się w ogrodzie o takiej godzinie? Nie! to niepodobna. To szaleństwo! wyszepnął. Widocznie ogarnia mnie obłąkanie!
I walczył sam przeciw sobie, usiłując przekonać się, iż podobne przypuszczenie było nietylko nierozumnem, ale niegodnem jego, i że należało mu sprawdzić ów fakt na miejscu.
Po upływie kwadransa, zapalił świecę i udał się do apartamentu Herminii.
Powątpiewanie zmieniło się w pewność. Pani de Grandlieu wyszła do ogrodu.
Przyszedłszy do pawilonu zapytał głośno dwa razy: Czy jesteś tu Herrninio? Nie otrzymując żadnej odpowiedzi wszedł na schody.
Reszta jest nam znaną.
Czytelnicy pamiętają zapewne, że przejrzawszy pola Elizejskie nieufnym wzrokiem, pan de Grandlieu uspokojony pozornie panującą tu ciszą, ujął w ramiona leżącą bez zmysłów na podłodze Herminię, i położył ją na trzcinowej kanapce.
Pobiegł następnie do pałacu, z którego wróciwszy za chwilę, przyniósł światło, trzeźwiące sole i karafkę świeżej wody. Zmoczywszy skronie młodej kobiety, dał jej oddychać solami.
Lekkie drżenie powiek oznajmiało, iż Herminia wracała do życia. Gdy otworzywszy oczy ujrzała przed sobą swojego męża, wydała okrzyk przerażenia, który jak rozpalone żelazo przeszył serce wicehrabiego.
Herminia przypomniała sobie, że Andrzej uciec zdołał, a gdy oblicze pochylonego nad nią starca wyrażało nie gniew, lecz boleść i obawę, zrozumiała, że pan de Grandlieu nie wiedział o prawdzie.
— Co się stało? zapytała słabym głosem.
— Ja ciebie pytam o to me dziecię, rzekł wicehrabia.
— Ja nie wiem, odpowiedziała. Wszystko w około mnie się mięsza. Chaos panuje w moim umyśle.
— Zbierz pamięć, przypomnij sobie. Znalazłem cię tu leżącą bez zmysłów. Zkąd i dlaczego przyszłaś do tego pawilonu. Co się tu stało?
Trzeba było raz jeszcze skłamać.
Herminia zadumała się, jak gdyby zbierając pamięć i myśli. Po upływie chwili zaczęła zwolna, jak gdyby szukając wyrazów.
— Zaledwie weszłam do siebie, uczułam się mocno cierpiącą. Przez jakiś czas siedziałam w pobliżu łóżka, ni śpiąca, ni rozbudzona, w dziwnem obezwładnieniu, nie mając o niczem pojęcia, jak tylko o wzrastającem cierpieniu. Zdawało mi się, że chłód nocy ulgę mi przyniesie. Wyszłam z pokoju. Instynktownie zwróciłam się w stronę pawilonu, gdzie chodzę codziennie. Otworzyłam okno aby zaczerpnąć powietrza. Zawrót mnie ogarnął. Upadlam straciwszy przytomność.
— A teraz? pytał wicehrabia, czy czujesz się lepiej?
— Lepiej, dzięki tobie, lecz mocno osłabioną.
— Czy jesteś w stanie powrócić pieszo do pałacu?
— Wsparta na twojem ramieniu, tak, bezwątpienia przynajmniej mam nadzieję.
— Spróbujmy więc, a gdyby cię siły zawiodły, zaniosę cię na ręku.
W kilka minut później, Herminia podtrzymywana przez pana de Grandlieu, wróciła do swojej sypialni.
Wicehrabia pełnił obowiązki pokojówki. Natychmiast położyła się w łóżko. Znużenie przemogło nad strapieniem.
Zasnęła snem twardym, głębokim.

∗             ∗
Dwa dni upłynęły. Herminia przerażona nieodbieraniem żadnych wiadomości, czuła się być bliską obłędu. Nakoniec odnalazła kartkę pod bluszczem z temi słowy: „Miej nadzieję... Pracuję dla ciebie!...“

Mimo iż to był bardzo wątły promyk pociechy, zdołał on jednak ożywić nieco tę nieszczęśliwą kobietę.
Działo się to w sobotę.
Pani de Grandlieu była pewną, iż nazajutrz otrzyma list bardziej uspakajający. Kilkakrotnie odwiedzała skrytkę w ogrodzie, lecz zawsze napróżno. Nie wiedziała jak wytłumaczyć sobie owo milczenie Andrzeja. Wszak poświęciła swoje klejnoty. Dla czego po takiej ofierze nie następuje stanowcze rozstrzygnięcie tej kwestji? Co się dzieje? Czy nowe jakie przeciwności nie dopuściły dobiedz do końca tej ponurej sprawie?
W poniedziałek, w ostatni ów dzień fatalny, około drugiej po południu, pani de Grandlieu bardziej blada niż zwykle, i bardziej przygnębiona, siedziała wraz z mężem w salonie.
Herminia czytała, raczej trzymała otwartą książkę w ręku, bezwiednie wpatrując się w jedną kartę, patrząc na wyrazy, jakich nie rozumiała wcale.
Wicehrabia siedział pogrążony w zadumie, gdy nagle wszedł lokaj przynosząc na tacy kopertę.
— List do pana wicehrabiego, rzekł, podając.
Pan de Grandlieu rozdarł kopertę.
— Dziwny list, wyszepnął, przebiegłszy pismo oczyma.
— Cóż to takiego? zapytała Herminia, w której każdy list nieznany wzniecał obawę.
— Zobacz, rzekł Armand, podając jej rozwiniętą ćwiartkę papieru.
Wicebrabina pochłaniała wzrokiem wyrazy, kreślone jak wierny ręką Filipa Croix-Dieu:
„Panie wicehrabio! Nie mając zaszczytu być znanym panu, proszę mimo to, ażebyś mi raczył udzielić łaskawie kilka chwil posłuchania. Chcę pana powiadomić o nader ważnych szczegółach mieszczących w sobie „najwyższe dla niego zainteresowanie“, i obchodzących go z bliska.
„Dziś o godzinie dziewiątej wieczorem, przybędę do pańskiego pałacu.
„Racz przyjąć panie wicehrabio zapewnienie mego wysokiego szacunku i poważania“.

Zimmermann.

Po przeczytaniu tego listu, serce Herminii prawie zamarło. Zimny pot, wystąpił na czoło.
— Przyjmiesz tego człowieka? pytała tak zmienionym głosem, że wicehrabia zadrżał słuchając.
— Bezwątpienia, odrzekł. Wszak trzeba ażebym się dowiedział, jakie to są owe tak ważne szczegóły a dotyczące mnie z bliska.
— Skończona więc, pomyślała Herminia, zbierając siłą przytomność, aby nie uledz omdleniu. Widocznie nowe jakieś nieszczęście spotkało Andrzeja. Jestem zgubioną bez odwołania.

VI.

San-Rémo wrócił do pałacu d’Auberive o czwartej przed wieczorem upojony radością.
Pan F. notarjusz z ulicy Belle-chasse okazał się jak zwykle pełnym uprzejmości. Zrozumiawszy to straszne położenie Andrzeja, działał więcej jak człowiek serca niż urzędnik, i starał się usunąć niektóre drobne formalności, jakie innym jego kolegom zdawałyby się może niezbędnemi do załatwienia.
Bank francuski na zastaw obligacyj i procentowych papierów, pożyczył potrzebny milion.
San-Rémo miał nareszcie w swem ręku ów milion w pugilaresie, w kształcie niezbyt wielkich rozmiarów skromnego papieru: prawda, że ów papier był boną francuskiego Banku, wydaną na okaziciela.
Ażeby ukraść obecnie młodzieńcowi jego pugilares, wraz z tylu drogocenną zawartością; zabić go chyba byłoby trzeba. Zaciśniętą ręką przyciskał go silnie do lewej strony piersi, paznogcie jego wpijały się w jedwabna podszewkę zwierzchniego okrycia, przedziurawiając prawie skórę pugilaresu.
Wbiegł jak huragan do pokoju, gdzie nań oczekiwała Henryka.
— I cóż? zapytała, uspokojona już naprzód widokiem rozpogodzonej twarzy Andrzeja.
— Ocaliłaś nas matko oboje! odpowiedział klękając przed nią i pokrywając jej ręce pocałunkami.
— Masz listy wicehrabiny?
— Nie otrzymałem ich jeszcze, lecz dzięki tobie mam potrzebną sumę na ich wykupienie.
— Radabym widzieć te nieszczęśliwe listy w twem ręku.
— Będę je miał dziś wieczór o siódmej godzinie.
— Nie uspokoję się, aż wtedy, skoro mi powiesz, wszelka obawa zniknęła.
— Możesz wierzyć matko w to teraz. Ów nędznik prowadzący haniebną tę spekulację, został przezemnie powiadomionym, iż posiadam potrzebne pieniądze. Nie będzie chciał chybić na schadzkę, jaką sam oznaczył. Rad będzie pochwycić coprędzej tak wielką sumę. Ach! należałoby sądzić, iż niema sprawiedliwości na tym naszym świecie!
— Ale jest ona tam w górze! odpowiedziała Henryka wznosząc rękę ku niebu.
— Bóg, moja matko, jak gdyby chwilami widzieć tego niechciał.
— Nic! moje dziecię. Bóg czuwa bezustannie! Cios uderza w przestępcę częstokroć wtedy, gdy sądził się on być bezpiecznym zupełnie. Powiadam ci to Andrzeju, i sam wkrótce się o tem przekonasz, że ten, który się pragnie zbogacić temi pieniędzmi, nie długo będzie się cieszył owocem swej zbrodni.
— Oby Bóg wysłuchał słów twoich!
— Wysłucha mnie! Słucha mnie teraz, czego dowodem jest, że wrócił mi ciebie. Tu uścisnąwszy swojego syna, Henryka mówiła dalej: Zostaniesz przy mnie nieprawdaż? do chwili, w której obecność twoja będzie potrzebną gdzie indziej.
— Radbym cię nieopuszczać wcale! odrzekł młodzieniec. Mam jednak dwa święte obowiązki do spełnieni. Osądź sama? Czyż nie potrzeba co rychlej uspokoić tę nieszczęśliwą ukochaną istotę, która z nadmiaru trwogi umrzeć może, widząc iż przemijają bezskutecznie godziny, a termin fatalny się zbliża?
— Tak, tak! masz słuszność! zawołała pan de’Auberive. W mem macierzyńskiem samolubstwie zapomniałam o Herminii!
— Czyż nie należy zarówno, mówił dalej San-Rémo, uspokoić tego zacnego człowieka, który był dla mnie opiekunem ze wspaniałomyślnością bez granic, i który dla mego ocalenia był gotów uczynić wszelkie z swej strony ofiary?
— Jak się nazywa ten człowiek?
— Baron de Croix-Dieu, rzekł Andrzej.
— Nie znam tego nazwiska, lecz w zamian za okazywaną ci przyjaźń, kocham go nie znając. Przedstawisz mi go, nieprawdaż? Pragnę mu sama podziękować za to co dla ciebie uczynił, i co chciał jeszcze uczynić.
— Uważał mnie prawie za syna, i jestem pewien, że calem sercem podzieli me szczęście.
— Idź więc me dziecię. Idź! A wracaj prędko. Pomnij, że oczekuję tu na ciebie z utęsknieniem, i że odtąd nie będzie dla mnie godzin bardziej błogich po nad te, w których będę czuła twą rękę spoczywającą w mej dłoni, i wzrok twój na mnie zwrócony.
— Pozwolisz mi matko napisać tu przed wyjściem słów kilka?
— Wszystko ci tu wolno Andrzeju. W tym domu jesteś u siebie.
San-Rémo wziąwszy ćwiartkę papieru, nakreślił te słowa:
„Jesteśmy ocaleni! Stanowczo ocaleni! Dziś w wieczór z uderzeniem siódmej godziny powiedz sobie, że wszelkie niebezpieczeństwo jak sen zniknęło. Jutro od południa będę w wiadomem miejscu. Pozostanę tam do wieczora oczekując z nadzieją“.
Wsunąwszy list w kopertę, ucałował swą matkę, i wsiadłszy w oczekujący na siebie powóz, kazał się wieźć na róg pól Elizejskich.
W kilka minut później wsunął pod krzak bluszczu ów bilet bez adresu, i tymże samym powozem udał się do barona Croix-Dieu, nie przewidując, jak kolosalny wpływ na całą sprawę wywrzeć mogły te jego odwiedziny, które uważał za krok zwykłej towarzyskiej grzeczności.
Filip nieobecnym był w domu. Lokaj pytany przez Andrzeja powiedział, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan jego wróci dziś bardzo późno.
— Mam bardzo ważne szczegóły do zakomunikowania twojemu panu, mówił San-Rémo. Powiedz mu że tu przybędę koło północy, i że bardzo wdzięcznym mu będę, jeżeli przyjąć mnie raczy.
Andrzej wrócił do pałacu d’Auberive, a Henryka uszczęśliwiona wcześniejszą jego obecnością, niż się spodziewała, rozpoczęła opowiadanie swojego życia, ukrywając przed młodzieńcem tylko jeden, jedyny szczegół, nie dla siebie, ale ze względu na Andrzeja, a to, że Robert Loc-Earn jego ojciec był łotrem nikczemnym, zawyrokowanym przez ludzką sprawiedliwość.
— Cóż jednak z nim się stało? wyjąknął San-Rémo. Dla czego nie nosisz matko jego nazwiska? Dla czego nie naprawił swej zbrodni uprawniając swojego syna? Czyż osądziłaś że jest niegodnym szczęścia, jakiem obdarzyć go mogłaś? Czyś ty go sama matko odepchnęła od siebie?
— Umarł! odpowiedziała głucho Henryka.
— Umarł, powtórzył smutno młodzieniec. Straszna kara za występek! Zbyt ciężka może. Był bardzo winnym bezwątpienia, lecz jak on byłby cię kochał moja matko!
— Przeciwnie. Jestem przekonaną że nie kochał mnie wcale.
— To niepodobna! Jesteś tak piękną.
— Niestety, byłam bogatą me dziecię!
I prowadziła dalej opowiadanie przerwane na chwilę.
O wpół do siódmej Andrzej się podniósł.
— Chwila wyzwolenia się zbliża, rzekł, za godzinę Herminia będzie mogła odetchnąć swobodniej. Odchodzę matko.
— Rychło powrócisz? pytała panna d’Auberive.
— Wieczorem. Godziny jednak oznaczyć nie mogę. Nie troszcz się o mnie. Wszak widzisz, żem się uspokoił zupełnie. Nie lękam się niczego.
— Idź więc, niech cię Bóg prowadzi. Będę się modliła za ciebie.
Siódmą godzinę wydzwaniały zegary, gdy San-Rémo przybył na ulicę de l’Echiquier i zwrócił się do odźwiernej.
— Jest pan Zimmermann w domu? zapytał.
— Wiem, że napewno go niema.
— Ale powróci zapewne lada chwila? Umówiłem się z nim na poniedziałek o siódmej godzinie?
— Ha! skoro się pan umówiłeś, to może nadejdzie.
— Pisałem do niego wczoraj, rzekł Andrzej.
To mówiąc, spostrzegł przy blasku wniesionej lampy, leżący na stole list w stancyjce odźwiernego. Zadrżał poznawszy swe pismo.
— Ależ to mój list, zawołał, dla czego go pani nie oddałaś panu Zimmermannowi?
— A jeśli nie przyszedł, jakim sposobem oddać go miałam? powiedz mi pan proszę?
— Jakto, nigdy więc tu nie przychodzi?
— Przychodzi skoro mu się podoba! krzyknęła z gniewem. Musisz pan być zapewne jakimś policyjnym agentem skoro mi zadajesz takie zapytania.
Andrzej zrozumiał że w ten sposób nic nie poradzi.
Wyjąwszy z kieszeni kilka luidorów, położył je na stole, obok listu.
— Proszę, zechciej mnie pani objaśnić bliżej co do pana Zimmermanna, rzekł do zadąsanej kobiety. Mam bardzo ważny interes na jakim mi niezmiernie wiele zależy, skutkiem którego potrzebuję się z nim widzieć koniecznie dziś wieczorem. Pani znasz zapewne zwyczaje tego człowieka. Skoro nie ma go w domu, powiedz mi gdzie znaleść go można?
Odźwierna liczyła leżące na stoliku sztuki złota.
Z najsłodszym uśmiechem tłumaczyć poczęła, że wcale nie zna owego pana Zimmermanna. Raz jeden tylko tu przyszedł, w dniu, w którym wynajął mieszkanie zapłaciwszy z góry za miesiąc. Nazajutrz wniesiono do tego mieszkania kilka sprzętów, i przybito na drzwiach bilet wizytowy. Odtąd ów dziwny jakiś agent, trudniący się prywatnemi interesami, za jakiego się ten lokator przedstawiał, zniknął bez śladu.
Andrzej zażądał wskazania sobie jego rysopisu.
Odźwierna opisała szczegółowo postać pięćdziesięcioletniego mężczyzny z gęstym zarostem, w okularach, podobnego do wielu ludzi w tym wieku, noszących zarost i okulary.
— Nie psuj pan sobie jednak krwi, kochany panie, dodała. Jest dopiero pięć minut po siódmej. Skoro nasz lokator oznaczył panu schadzkę, dla czego nie przychodzi?
San-Rémo uczul, iż w głowie mu się mieszać poczyna. Miałżeby się znajdować w obec jakiejś niesłychanej mistyfikacji? Niebezpieczeństwo, o którem sądził, że zażegnanem zostało, miałożby na nowo krążyć nad nim i nad Herminią, a tym razem już bez ratunku. Jakąż nakoniec dziwną tajemnicę ukrywała w sobie nieobecność tego Zimrnerrnanna?
Wróćmy jednak do pałacu de Grandlieu, pozostawiwszy młodzieńca.

VII.

Po ukazaniu swej żonie owego zagadkowego listu, oznajmującego na godzinę dziewiątą wieczorem przybycie jakiegoś nieznanego Zimmermanna, pan de Grandlieu wezwany osobistym interesem, kazał zaprządz konie, i wyjechał z pałacu.
Herminia zeszła do ogrodu, i tak jak dnia poprzedniego szukała biletu w skrytce, pod krzakiem. Zagłębiwszy rękę w giętkie sploty bluszczu, uczuła pod palcami papier glansowany. Wydobyła kopertę, a wolnym krokiem doszedłszy do pawilonu, pochłaniała radośnie wyrazy nakreślone przez Andrzeja. „O siódmej godzinie, pisał młodzieniec niebezpieczeństwo zniknie jak sen“.
Serce Herminii powinna by była napełnić bezmierna radość. Ufność bez granic winna by była zastąpić miejsce przerażenia. Przeciwnie jednak; biedna kobieta zaledwie cokolwiek ulgi doznała.
— Czy w rzeczy samej ocaleni jesteśmy? zapytywała siebie. Nic jeszcze niema stanowczego w tym względzie, do godziny siódmej wieczorem można się obawiać wszystkiego. Czy Andrzej nie bierze złudzeń za rzeczywistość? Jeżeli bliskiem jest ocalenie, skąd owe czarne przeczucia, jakie mnie gnębią? Dla czego me serce uciska jakaś ciężka żałość? A moja dusza jest smutną, jakby w chwili zgonu?
Tak rozmyślając Herminią weszła do pałacu na kilka chwil przed przybyciem pana de Grandlieu.
Obiad odbył się w milczeniu.
Daremnie młoda kobieta walczyła przeciw uciskającej ją trwodze.
— Nie! ja nie jestem ocaloną, mówiła sobie. Jakieś wewnętrzne przeczucie ostrzega mnie, że szczęście jest bliskiem, i ze pomiędzy mną a nim nie ma już miejsca na wyjawienie.
Po ukończonym obiedzie, siedli oboje na kanapie, w milczeniu.
Herminią ze spuszczoną głową, oczyma wlepionemi bezwiednie w jakiś kwiat kobierca, czuła ciężące na sobie spojrzenie swojego męża. Było to uczucie czysto fizycznej natury, dziwnie bolesne.
Armand ujął ją za rękę, Herminią wzdrygnęła się cała.
— Moje ukochane dziecię, wyszepnął starzec tkliwym włosem, w którym dźwięczała litość głęboka; czy jeszcze będziesz utrzymywała, że nie cierpisz?
Pani de Grandlieu chciała potrząsnąć głową przecząco, zabrakło jej ku temu odwagi.
— Nadeszła chwila stanowczej rozmowy pomiędzy nami, mówił dalej Armand, chwila nieodzownego porozumienia się, na jaką od wielu dni wyczekuję, a czego odkładać na dłużej niepodobna. Wspólne nasze szczęście jest prawie straconem, gdyby tu tylko o mnie chodziło, mniej zważałbym na to. Nawykłem do cierpienia. Niechcę jednakże ciebie widzieć nieszczęśliwą. Pragnę cię uchronić przed niedolą za jakąbądź cenę.
Herminia spojrzała na mówiącego wzrokiem zdumionym.
— Nie rozumiem cię, odpowiedziała.
— Wytłumaczę się jaśniej, rzekł starzec. Nie obawiaj się; to wyjaśnienie będzie bardzo krótkiem. Przedewszystkiem, otwórz mi swą duszę i serce, ukochane dziecię. Przekonasz się, że dla siebie będę sędzią surowym. Nadając ci nazwisko, jakie dziś nosisz, przykuwając cię do siebie, popełniłem błąd wielki!
— Błąd? zawołała pani de Grandlieu z osłupieniem. Ty względem mnie błąd popełniłeś?
— Tak! prawie zbrodnię. Potępiam się sam, wyrzucam to sobie. Co począć jednak, ja cię tak szalenie kochałem! Zawiodłem się, jak dobrowolnie oślepiony, na rodzaju uczucia, jakie mogłaś dla mnie uczuwać. Mogłem być tylko ojcem dla ciebie, a pragnąłem zostać małżonkiem, i narzuciłem ci ofiarę, jaka przewyższała twe siły!
Wicehrabina opuściwszy głowę milczała.
— Przyznaj mi słuszność, przynajmniej, że spostrzegłszy ów błąd, czyniłem co mogłem, aby okowy tego małżeństwa uczynić tobie lżejszemi. Nakazałem zamilknąć tej mojej miłości, okryłem ją maską ojcowskiego przywiązania. Mą ranę głęboką ukryłem przed twemi oczyma. Nie dostrzegłaś nigdy krwi mego serca, jaka spływając kroplami, dławiła mnie niekiedy! Och moja biedna Herminio, przez długi czas byłaś bohaterką, do tego stopnia, żem sądził, iż jesteś prawie szczęśliwa. Byłaś córką dla mnie, jak niegdyś. Twe czyste, jasne spojrzenie, twój uśmiech tkliwy a słodki, przekonywały mnie wymownie, że kochasz mnie jeszcze, co było mi jedyną pociechą!
Tu zamilkł. Wzruszenie dusiło go prawie. Otarł załzawione oczy ciągnąc dalej:
— Dziś wszystko rozpada w ruinę. Nietylko że mnie tie kochasz, ale przeraża cię obecność moja.
— Nie! wyjąknęła Herminia. Nie! mylisz się, mylisz!
— Nie mylę się. Jestem tego pewnym.
— Przysięgam ci Armandzie!
— Na co przysięgać? gdy oczywistość tak jasno się przedstawia? Moja obecność jest dla ciebie ciężarem, a w swej nieświadomości kłamstwa i hypokryzji, sama nawet nie uczuwasz tego. Otóż moje drogie dziecię, ta tak nagła zmiana, musi mieć jakąś przyczynę. Jakiż to powód? powiedz mi Herminio. Powiedz, jaką tajemnice ukrywasz przedemną?
— Tajemnicę? powtórzyła z przerażeniem. Cóż sadzisz więc?
— Ja nic nie sądzę, nic nie chcę przypuszczać, nic odgadywać! Pragnę ażebyś dobrowolnie, szlachetnie, otworzyła mi swą duszę, jak ja otwarłem ci moją. Dla twego ocalenia me dziecię, wystarczyłoby może nieco ufności z twej strony. Miej tę ufność we mnie, miej ukochana!
Herminia siedziała jak niema. Czuła jak gdyby ręka żelazna ściskała jej gardło. Serce jej w piersiach gwałtownie uderzało.
— Wciąż to milczenie! mówił pan de Grandlieu. Na imię nieba, mów proszę! Pomnij że jestem starcem, że nosisz moje nazwisko. Moje posiwiałe włosy, mój tytuł małżonka, nadawałoby mi podwójne prawo wybadania cię, i żądania odpowiedzi. Nie chcę wszelako uciekać się do tego prawa. Zapomnij o niem Herminio, ale miej na pamięci, że odwołuję się do tego zaufania, jakie niegdyś pokładałaś we mnie. Tajemnica bywa nieraz bardzo ciężką do podźwignięcia. Tak ciężką, że druzgocze nas niejednokrotnie swoim ciężarem! Lżej nam jest, gdy przelejemy ją w łono przyjaciela. A któż na świecie mógłby być lepszym przyjacielem nademnie? Odwagi więc drogie dziecię, odwagi! Błagam i oczekuję! Ulga i pociecha odemnie tylko mogą spłynąć w twą duszę. Masz jakiś ciężki smutek, który cię dręczy, uciska, coś co ci się zdaje być wyrzutami sumienia, tobie tak mało znającej to życie! A więc powierz mi ów smutek; wyspowiadaj się zeń przedemną. Czyż się mnie obawiasz? Pomnij, że nim zostałaś wicehrabiną de Grandlieu, byłaś wprzód mą córką, że jesteś nią jeszcze, i będziesz! Uważam cię za córkę. Przemawiam jak do córki. Nie opieraj się dłużej. Mów moje dziecię. Mów, wyjaw swe bole twojemu ojcu!
Herminia nie była w stanie pohamować się dłużej. Jej przepełnione bólem serce wybuchnęło łkaniem. Dwa potoki łez zalały piękną i bladą twarz męczennicy.
Boże, mój Boże! pomyślała. Gdybym miała odwagę wszystko mu powiedzieć! Gdybym się ośmieliła ucałowawszy mu ręce błagać przebaczenia, jakiego możeby mi nie odmówił. On jest tak dobrym, tak szlachetnym, tak wielkimi A więc tak! Uzbroję się w ową odwagę, gdy trzeba. Wyznam mu wszystko!
Poruszyła się, aby przyklęknąć u stóp Armanda, i wzrokiem przyćmionym łzami, spojrzała na cyferblat zegaru.
Jedna ze wskazówek, mniejsza, zatrzymała się na cyfrze IX. Druga dosięgła cyfry XII. Zegar uderzać począł dziewiątą godzinę. Jednocześnie we drzwiach salonu lokaj się ukazał.
— Co chcesz? zawołał z gniewem pan de Grandlieu.
— Przynoszę wizytową kartę, odrzekł służący. Jest to bilet osoby, która powiada, że dziś z rana oznajmiła swoje przybycie panu wicehrabiemu.
Armand wziąwszy kartkę, przeczytał głośno:
— Zimmermann! Czy powiedziałeś że jestem w domu? pytał służącego.
— Tak, panie wicehrabio. Nie otrzymałem polecenia, ażeby mówić przeciwnie.
— Zatem niech wejdzie. Przyjmę tego nieznajomego.
Pan de Grandlieu zwrócił się ku miejscu, gdzie przed minutą stała Herminia. Wicehrabiny nie było już w salonie.
Lokaj ukazał się powtórnie z oznajmieniem:
— Pan Zimmermann.
Wicehrabia stojąc przy kozetce, na której przed chwilą siedział z Herminią, obrzucił nieufnym wzrokiem przybyłego, który niefortunnie mu przerwał tak ważną rozmowę.
Od pierwszego spojrzenia ów nieznajomy wydał mu się jakąś podejrzaną osobistością, mimo że nie przedstawiał nic tak dalece wstrętnego.
Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, w średnim wieku, ubrany starannie, ale bez elegancji. Gęste siwiejące włosy, spadały mu w puklach na czoło, skronie i kołnierz paltota. Ciemna, gęsta broda, sięgała do połowy policzków, łącząc się z długiemi wąsami, w zupełności usta zakrywającemi. Stalowe okulary, o szkłach lekko zabarwionych, pokrywały mu oczy. Słowem, z całego oblicza, widać było tylko orli nos zakrzywiony, którego barwa purpurowa zdradzała w przybyłym upodobanie do napojów spirytualnych.
Zimmermann, złożywszy w progu ukłon głęboki, zbliżał się ku panu de Grandlieu, co trzy kroki zginając się powtórnie do ukłonów, poczem zatrzymał się w kornej postawie, oczekując na zapytanie pana domu.
— Czy to pan do mnie pisałeś? zagadnął wicehrabia.
— Ja miałem ten zaszczyt, z silnym staro-niemieckim akcentem, odparł zapytany.
— Jeżeli można wierzyć słowom pańskiego listu, to o czemś nadzwyczaj ważnem i dotyczącem mnie bliska chcesz mnie pan powiadomić?
— Tak panie wicehrabio.
— Dziwny sposób pisania tego biletu zaostrzył moją ciekawość. Przyjąłem pana jak widzisz, proszę jednak być zwięzłym w opowiadaniu, ponieważ na posłuchanie nie mogę poświęcić więcej nad kilka minut.
— Będę się starał o ile można być treściwym, odparł nieznajomy, mimo że powód jaki mnie tu sprowadza, nie jest zbyt łatwym do wyjaśnienia.
— O cóż więc chodzi?
— O poufne, osobiste sprawy pana wicehrabiego, rzekł krótko przybyły.
Pan de Grandlieu zadrżał.
— Mówisz pan... zawołał, sądząc iż może źle słyszał.
Zimmermann powtórzył wygłoszone zdanie.
— Co pan rozumiesz przez te wyrazy: „poufne, osobiste sprawy“, pytał żywo pan de Grandlieu.
— Rozumiem tak jak wszyscy „sprawy wewnętrzne“.
— Nie rozumiem, przerwał pan de Grandlieu.
— Miałem już honor uprzedzić pana wicehrabiego na początku naszej rozmowy, rzekł Zimmermann, że wszelkie tu wyjaśnienia są nader delikatnej natury, a przez to są niezmiernie trudnemi. Mimo to przystępuję do rzeczy. Co by nastąpiło? ciągnął ironicznie przybyły, gdyby jakiś obserwator jasnowidzący, powiadomił naprzykład pana wicehrabiego, że jego małżonka czyni zeń męża, jak tu powiedzieć? nieszczęśliwego.
Pan de Grandlieu blady jak śmierć, rzucił się z gestem gniewu i groźby, powstrzymawszy się jednak, rzekł głucho:
— Gdyby tak bezczelnym był który z ludzi światowych, spoliczkowałbym go w oka mgnieniu i przekonałbym go nazajutrz, że umiem jeszcze szpadę trzymać w ręku. Gdyby zaś był tem, czem pan mi się być zdajesz, wskazałbym mu drzwi, jak wskazuję je panu, i powiedziałbym, mu jak panu mówię: „wyjdź“.
Zimmermann ukłonił się.
— A gdyby nie wyszedł? zapytał szyderczo.
— Zawołałbym mych łudzi, i wyrzucić bym go kazał.
Zimmermann uśmiechnął się.
— Nie zrobiłbyś pan teg! zawołał. Skandal wywołać jest łatwo. Zostaję, i nie obawiam się, ażebyś pan swych ludzi na pomoc przywołał.
— Cóżby mi mogło w tem przeszkodzić?
— Prosty własny rozum! Pan wicehrabia pojmuje doskonale, że na czyn podobnie gwałtowny ze strony jego służby odpowiedziałbym wyjawieniem, dla czego mnie stąd wypędzają.
— Ukarano by cię natenczas, jako nikczemnego potwarcę.
— Przepraszam! zawołał Zimmermann. Wyraz „potwarca“ oznacza kłamcę. Dowiedzione oskarżenie nie jest potwarzą!
Przez parę minut pan de Grandlieu pogrążył się w milczeniu. Ręce mu drżały. Głęboka zmarszczka zarysowała się na jego czole. Ogień wytryskał z pod jego spuszczonych powiek.
Zimmermann patrzył na niego spokojny i obojętny na pozór.
Armand podniósł nagle głowę.
— No, panie! zawołał, bez głupich żartów i przymówek. Idźmy prosto do celu. Mów, co masz powiedzieć!
— To tylko, że pani wicehrabina zdradza pana wicehrabiego.
— Kłamiesz! krzyknął pan de Grandlieu.
— Mam na to dowody.
— Dowody? powtórzył Armand ze zdumieniem.
— Jasne, dotykalne, niezaprzeczone.
— Jakie?
— Całą korespondencję! Listy miłosne, świadczące jasno o prawdzie.
— Przez kogo były napisane te listy?
— Przez panią wicehrabinę do jej kochanka.
— Do jej kochanka, kochanka? wyjąknąl pan de Grandlieu załamując ręce, i powtarzał to kilkakrotnie, jak gdyby objęty szaleni. Do jej kochanka!
Gwałtowny ów przystęp rozpaczy wkrótce przeminął. Starzec zadrżał ze wstydu na myśl, iż wobec nieznajomego czyni widowisko ze swojej boleści.
Chcąc zapanować nad sobą, zebrał wszystkie siły tak iż krew cofnąwszy się od strony serca nabiegał: mu do głowy, i biada twarz jego stała się nagle purporową. Zachwiał się na nogach.
— Atak apoplektyczny, pomyślał Zimmermann z nie pokojem. Do czarta! byłoby mi to nie w porę.
Wicehrabia jednak ochłonął.
— A zatem, rzekł złamanym głosem, w którym ciężka boleść dźwięczała, zatem pan masz te listy?
— Tak, panie wicehrabio.
— I przynosisz mi je pan?
— Moja obecność tu nie miałaby innego celu.
— Ta więc nieszczęśliwa kobieta, której nadałem moje nazwisko, musiała pana bardzo ciężko obrazić, że mścisz się na niej w tak okrutny sposób?
— Nie mam zaszczytu znać pani de Grandlieu, ani też przez nią być znanym, odparł przybyły.
— Ale natenczas, cóż pana skłoniło do podobnego postąpienia? pytał wicehrabia.
— Wybacz pan, rzekł, panie wicehrabio, lecz widzę, żeśmy się dobrze nie zrozumieli.
— Niezrozumieli? powtórzył starzec.
— Tak panie. Ja jestem tylko pośrednikiem w tej sprawie. Obarczony dość ciężką i kłopotliwą rolą. Te listy do mnie nie należą. Właściciel ich, w którego ręce wpadły wypadkowo, jest nader uprzejmym, ale nie zasobnym w pieniądze człowiekiem. Potrzebuje on właśnie monety. Pan wicehrabia rozumie mnie zapewne?
Wzrok pana de Grandlieu utkwiony w mówiącego, wyrażał najwyższą pogardę.
Zimmermann wytrzymał bez spuszczenia powiek, owo przygnębiające spojrzenie.
— Tak, odrzekł wicehrabia, rozumiem. Pan mi chcesz sprzedać te listy.
Ukłon, złożony w milczeniu przez przybyłego, był nader wymowną na to odpowiedzią.
— Ale natenczas, wołał Armand z wybuchem oburzenia, jest to nikczemna spekulacja! Jest to haniebnie wstrętne i podłe!
— Pozwól panie wicehrabio zrobić sobie małą uwagę, odparł Zimmermann, pozwól nadmienić, że słowa brutalne nie doprowadzą tu do niczego. Nie powtórzę ich właścicielowi listów, upewniam! Jeżeli propozycja wykupienia ich nie podoba się panu, rzecz ta może nie przyjść do skutku. Nie zmuszamy tu nikogo. Właściciel opublikuje te listy i rzecz skończona. Kupuje je więc pan wicehrabia, czy nie kupuje?
Pan de Grandlieu milczał.
Zimmermann wziął to milczenie za odmowę.
— Przepraszam żem się ośmielił ambarasować pana wicehrabiego, wyszepnął. I ukłoniwszy się szedł ku drzwiom.
Pan de Grandlieu ocknął się nagle.
— Kupuję te listy, rzekł.
— Dobrze, odpowiedział Zimmermann, powracając. Byłem pewien, że w ten sposób zakończy się sprawa.
— Ileż pan żądasz za te listy?
— Milion.
Wicehrabia drgnął zdumiony.
— Wiem że to sumka okrągła, odrzekł bandyta. Zwracałem na to uwagę temu uprzejmemu człowiekowi bez majątku. Odrzekł mi nader loicznie, że skoro mu się zdarza sposobność zapewnienia sobie przyszłości, byłoby szaleństwem nie korzystać z tego, tem więcej, gdy pan wicehrabia będąc olbrzymio bogatym, może bez uczynienia sobie uszczerbku poświęcić milion, aby ocalić honor własnego nazwiska. Świat bowiem w swem głupiem zapatrywaniu, zwykł honor mężowski stosować do postępowania żony. Nie ma co więc się targować panie wicehrabio. Jest to oznaczona niezmiennie cena.
— Przyjmuję ją. Proszę o listy.
— Wzięte za otrzymane, panie wicehrabio.
— Nikt nie przechowuje w domu miliona, chciej pan to zrozumieć, odparł mąż Herminii.
— Ufamy w zupełności panu wicehrabiemu. Przyjmiemy jako monetę czek z pańskim podpisem na okaziciela, jeśli nam pan wicehrabia poręczy słowem honoru, że ten czek za okazaniem go natychmiast zapłaconym zostanie.
— Podpiszę czek, i poręczę słowem honoru, rzekł pan de Grandlieu, ale przed wszystkiem chcę mieć te listy. Pańskie rzemiosło jest tak haniebnem jak kradzież, a może nawet od niej podlejsze. Zkąd mogę wiedzieć, że pan nie jesteś złodziejem? Zkąd mogę być przekonanym, że pan posiadasz te listy, i gdzie mam pewność, że one pochodzą od mojej żony? Nie targuję się z panem o zapłatę, wszak nie opieraj się. To, albo nic! Oto ostatnie me słowo!
— Ufamy panu, powtórzył Zimmermann, i mimo że powątpiewanie pańskie zawiera w sobie obelgę, bez okazania urazy przekonam pana wicehrabiego o dobrej wierze z naszej strony.
Tu nędznik odpiąwszy paltot, wyjął z kieszeni maleńką paczkę przewiązaną wstążką zieloną.
— Oto! rzekł kładąc paczkę na stole. Wszystkie są tutaj zebrane. Pan wicehrabia może wyjąć pierwszy lepszy; każdy z nich zawiera dostateczne wyjaśnienie.
Pan de Grandlieu rozwiązał wstążkę, a wyjąwszy jeden z listów spojrzał na adres.
Zbladł nagle. Łkanie ścisnęło mu gardło.
— San-Rémo! wyjąknął z boleścią. San-Rémo! on! którego tyle kochałem, którego nazywałem mojem dzieckiem! Oszukany przez nią i przez niego. Zdradzony przez nich oboje! Boże ! mój Boże, mój Boże!
Zbielała głowa starca pochyliła się ku piersiom, i grube łzy spłynęły na jego policzki.
Zimmermann patrzył obojętnie na ten wybuch boleści.
Wicehrabia złamany na duchu, mimo swej wielkiej siły moralnej, zdawało się jak gdyby zapomniał o obecności nędznika. Rzuciwszy na stół kopertę, zakrył twarz obiema rękami.
Straszna ta chwila cierpienia, nie trwała jednak zbyt długo. Rozłożywszy zaciśnięte palce, podniósł głowę, wziął ze stołu kopertę, dobył z niej list i szybko go przebiegł oczyma.
Zamieszczone w nim wyrazy przedstawiały jasno rzecz cała. Głęboka miłość Herminii wybuchała tu z całym młodzieńczym zapałem, z całą naiwnością szału.
Szybkim ruchem zebrał listy i schował je do kieszeni.
Zimmermann nie mógł powstrzymać gestu osłupienia i obawy.
— Co to jest! zawołał. Co pan czynisz panie wicehrabio?
Pan de Grandlieu wzruszył ramionami.
— Za kogóż mnie pan bierzesz? Zawołał. Jestem szlachcicem. Raz dane słowo przezemnie, choćby ostatniemu skazańcowi z galer, jest niecofnionem! Nie okradnę cię, bądź spokojnym. Pójdź za mną.
I wziąwszy kandelabr z kominka, szedł do swego gabinetu, za nim postępował ów mniemany niemiec.
Otworzywszy tam księgę z czekami, zapełnił pismem własnoręcznem pozostawione miejsce, wypisał cyfrę milion, płatną na okaziciela, i położył podpis.
— Zostałeś zapłaconym! rzekł chwytając szczypce od ognia, stojące przy kominku, i podając na nich czek przybyłemu. Zbogaciłeś się, ale pomimo to żałuję ciebie. A teraz, odejdź!
Zimmermann złożył spokojnie drogocenny papier, jak gdyby nie zwracając uwagi na sposób, w jaki mu został podanym.
— Jeszcze słowo, jeśli łaska, panie wicehrabio, rzekł z ukłonem.
— Uprzedzam pana, że wyczerpałeś moją cierpliwość. Spiesz się więc! zawołał mąż Herminii.
— Czy pan wicehrabia upewnia mnie słowem honoru, że ów uprzejmy człowiek, który przedstawi się jutro w banku dla odebrania pieniędzy, nie napotka tam żadnej trudności?
— To zapytanie jest dla mnie obelgą! odparł pan dc Grandlieu, wszak z pańskiej strony wszystko jest możebnem. Upewniani więc na honor, jak i na to, że pan jesteś rozbójnikiem, że czek podpisany przezemnie natychmiast po przedstawieniu go zapłaconym zostanie, i nikt nawet nie zapragnie wiedzieć, w jak nieczyste ręce przejdą pieniądze wyzyskane tak haniebnym sposobem. Jesteś pan sądzę zadowolonym. Mamże ci więc powtórnie drzwi wskazać do wyjścia?
Zimmermann obdarzony miljonem, skłonił się bardzo nisko, jak w chwili swojego wejścia, wybiegł na schody, następnie w dziedziniec, i wsiadł do oczekującego na siebie fiakra, od którego zapuścił story, mimo, że panująca ciemność czyniła tę ostrożność zbyteczną.
Kazał jechać na róg ulicy Caumartin i Łazarza.
Podczas drogi, przez uchylone okno powozu, od czasu do czasu wysuwała się ręka, wyrzucając przezeń to szpakowata perukę, to przyprawną brodę, to okulary, i jak gdyby zakrwawioną chustkę, na której jednak czerwone plamy pochodziły z otartego różu.
Fiakr zatrzymał się przed miejscem wskazanem.
Poprzedni Zimmermann gdzieś zniknął, a Croix-Dieu zapłacił za kurs woźnicy osłupiałemu tą metamorfozą.


∗             ∗

Wicehrabia de Grandlieu zostawszy sam w gabinecie, upadł na krzesło przez kilka minut siedział jak skamieniały.
Nie jesteśmy w stanie opisać tortur tej duszy szlachetnej, ani boleści tego wzniosłego serca.
Skoro wicehrabia się podniósł, zwolna, z trudnością, nie pozostało w nim śladu z owej młodzieńczej czerstwości, z elastycznych ruchów ciała, stanowiących taką sprzeczność, z jego białemi jak śnieg włosami. Był to teraz starzec zupełny. Nie dziwna! W ciągu godziny przeżył całe lata boleści!
Usta wicehrabiego drżały nerwowo, gdy wyszeptywał urywane słowa:
— co począć? Co postanowić? Przebaczyć? Przebaczyć tej, którą kochałem nad życie, a która wiedząc o tem dobrze, zrobiła sobie ze mnie igraszkę, szydziła z mej wiary, rzuciwszy się w objęcia kochanka! Przebaczyć? Nic, nigdy! To niemożebne. Boże sprawiedliwy, czyż popełniłem jaką zbrodnię, że tak ciężko mnie karzesz? Ja, który wierzyłem w jej wysokie poczucie honoru, jak w moje własne! Zaślepiony szaleńcze! Gdy jej mówiłem o pobłażliwości, gdy żądałem od niej wyznania, nie przypuszczałem czegoś podobnego. Sądziłem, że popełniła jakąś drobną dziecięcą niedorzeczność, jednę z owych lekkomyślnych drobnostek, która ciążyła na jej czystej dziewiczej duszy, a na jaką mąż tylko uśmiechnąć się może. Wierzyłem w jej nieskażoność! I otóż straszna rzeczywistość nagle we mnie uderza, a tą rzeczywistością jest zdrada, infamia! I ja miałbym przebaczyć. Nie! Pragnę się zobaczyć z Herminią po raz ostatni, zedrzeć jej maskę obłudy, wypowiedzieć jej me myśli, a potem? Potem rozdział na zawsze! Dla niej klasztor, dla mnie samotność, a wkrótce mogiła, spoczynek, i zapomnienie!
Tu pan de Grandlieu wyszedłszy z gabinetu, krokiem automatycznym, nakształt bezwiednego lunatyka, szedł w stronę apartamentu Herminii.
Ażeby przybyć do sypialni Herminii, potrzeba tylko przejść przez kapliczkę. Wicehrabia wszedł do tego samotnego ustronia, gdzie obicia i rzeźby wykonywane przez cierpliwych artystów ze średnich stuleci, kolorowane bogato szyby i bizantyjskie emalie, jako i relikwiarze misternej roboty, czyniły ten zakątek podobnym do modlitewni, jakiejś właścicielki zamku z czasów odrodzenia.
Pan de Grandlieu rozpatrywał się we wszystkich tych szczegółach, jakie znał tak dobrze, i które z taką miłością przygotowywał dla Herminii, i miał już iść dalej, gdy jego spojrzenie padło na, hebanowy kłęcznik w koronkę rzeźbiony.
Mówiliśmy na początku niniejszej powieści, iż na tym klęczniku znajdowała się czarna aksamitna poduszka, i książka do nabożeństwa ręcznie pisana, ozdobiona miniaturami, a nad klęcznikiem na ścianie, mały krucyfiks srebrny z wyobrażeniem ukrzyżowanego Chrystusa na czarnem drzewie.
Skromny ten krzyżyk stanowił dziwną sprzeczność z okazałością artystyczną przedmiotów rozmieszczonych wokoło niego.
Wicehrabia drgnął w chwili, gdy jego spojrzenie padło na czarny, drewniany krucyfiks ze srebrnym Chrystusem.
Zatrzymał się w miejscu. Zmienił się nagle jego wyraz twarzy. Groźne to i rozirytowane oblicze, wyrażało boleść i rezygnację.
— Cóżem chciał uczynić? wyjąknął, padając na kolana w pobliżu klucznika. Mamże ją prawo oskarżać? Mogęż jej złorzeczyć? karać bez litości, ja, który tym sposobem złamałbym przysięgę daną umarłej?
Wzniósł ręce do krucyfiksu.
— Święty obrazie, zawołał, Ty, który przyjąłeś ostatnie tchnienie i ostatni pocałunek owej męczennicy, Ty, który byłeś jedynym świadkiem mego uświęconego przysięgą zobowiązania. Ty mi otwierasz oczy i umysł, wiodąc na drogę honoru, z którego nie zboczę już teraz!
Zdjął ze ściany krucyfiks, a przyłożywszy go do ust drżących, mówił dalej:
— Gdy konająca oddała mi w opiekę swą córkę, powiedziałem jej natenczas: „Gdyby jej szczęście miało zależeć odemnie, będzie szczęśliwą, przysięgam! Gdyby potrzeba było opuścić dla niej radości tego świata, porzucę je, przysięgam! Gdyby potrzeba było cierpieć, aby usunąć od niej cierpienie, poświęcić się, ażeby jej oszczędzić ofiarę, będę cierpiał, poświęcę się, przysięgam!“ Wierząc moim słowom, Klotylda de Randal spokojnie ducha wyzionęła. A więc ty zmarła, ukochana, spójrz ku mnie jeszcze, a zobaczysz czy umiem dotrzymywać uczynionej przysięgi!
Powstał zmieniony zupełnie. Wzniosłym spokojem twarz jego promieniała. Ujął w rękę paczkę tych listów fatalnych, a po wysunięciu z kopert, zwinął je nie czytając i jeden po drugim zbliżał do płomienia świecy.
Skoro ostatni na popiół już spłonął, i gdy śladu nie pozostało z tej bezrozumnej korespondencji, blady uśmiech ukazał się na ustach Armanda.
— Otóż tak zagasł mój gniew, wyszepnął. Jak z tych listów, tak zeń śladu nie pozostało! Nie ma już znieważonego małżonka! Jest tylko starzec i dziecię! Jest ojciec, i jego córka! Dziecię upadło. Starzec mu przebacza. Jakkolwiekbądź wielkim byłby błąd córki, pobłażliwość ojcowska wyższą być nadeń powinna.
Tu krokiem pewnym szedł ku drzwiom kapliczki prowadzącym do sypialni młodej kobiety.
Otworzył te drzwi i wszedł.
Pokój był osamotnionym zupełnie. Świecznik płonący na stoliku, oświetlając środek sypialni, kąty jej w cieniu pozostawiał.
— Herminio! zawołał wchodząc.
Żaden głos mu nie odpowiedział.
— Herminio! powtórzył z tkliwością. Herminio, moje dziecię, nie obawiaj się. To ja? Czy jesteś?
Wciąż to przerażające milczenie.
Wicehrabia zadrżał z obawy.
— Gdzie ona? pytał sam siebie.
Ćwiartka papieru, leżąca na stole przy świeczniku, zwróciła jego uwagę.
Pochwyciwszy żywo ów papier, rozwinął go, i pospiesznie czytał:
„Znalazłabym może odwagę do zniesienia twojego gniewu, brzmiały słowa listu, nie zdołałabym jednak znieść twojej pogardy. Zegnaj więc na, zawsze! Jestem nieszczęśliwą, występną, zgubioną istotą, ale nie jestem niewdzięczną. kochałam cię z całej duszy! Nie proszę o przebaczenie, ponieważ wiem, że ono jest niemożebnem. Nie złorzecz mi jednak, lecz jeżeli można pożałuj! Ach! gdybyś wiedział, jak jestem ciężko ukaraną, gdybyś wiedział ile cierpię, ulitowałbyś się nademną“.
Na tych słowach kończył się list.
Pan de Grandlieu zachwiał się.
— Zgubiona! wyjąknął, nieodwołalnie zgubiona. Biedne, bezrozumne dziecię, jak ona mnie się obawia. Zgubiona! a ja przyszedłem ażeby...
Niedokończył.
Wzrok jego nagle stał się nieruchomym. Słowa mu skonały na ustach. Przyłożył jedną rękę do serca, a drugą do czoła. Twarz jego okrył purpurowy rumieniec. Zachwiał się jak olbrzym, uderzony ciosem w serce i padł bezwładny na kobierzec.
W swoim upadku uderzył czołem o róg stołu. Krew z rany wytrysnęła.

VIII.

Była blisko jedenasta wieczorem, gdy Croix-Dieu wrócił do swego mieszkania.
Umieściwszy w pewnem miesjcu obok klejnotów Herminii, pugilares zawierający czek na milion, płatny okazicielowi, Filip obmył, twarz w wodzie zmięszanej z perfumami, zmienił ubranie i wyszedł powtórnie, rozkazawszy służącemu, ażeby na niego nie oczekiwał.
Szedł pieszo aż do bulwaru, gdzie wsiadłszy do fiakra kazał jechać na ulicę Le Sueur, a odesławszy powóz zadzwonił do bramy znanego nam pałacyku.
— Pani hrabina jest w domu, odpowiedziała zapytana przezeń odźwierna, ale nie przyjmuje nikogo. Niech więc pan baron wybaczy, zakazu przestąpić nie mogę.
— Nie żądam tego, rzekł Filip. Proszę jedynie o doręczenie mej karty wizytowej pani hrabinie, ponieważ jestem pewien, że dla mnie uczyni wyjątek.
Odźwierna nie śmiała opierać się dłużej żądaniu przybyłego, którego znała jako przyjaciela pani domu. Weszła w dziedziniec, ażeby spełnić polecenie, z czego korzystając Croix-Dieu, wbiegł żywo do jej opróżnionej stancyjki.
Kilka kluczów z przywiązanemi do nich kartkami, wisiały nad stołem, na gwoździach. Jeden z tych kluczów otwierał małą furtkę w osztachetowaniu. Pochwyciwszy go Filip, wsunął do kieszeni.
Po upływie minuty odźwierna wróciła.
— Pani hrabina prosi pana barona, wyrzekła.
— Byłem tego pewien, odpowiedział Croix-Dieu.
Pokojówka wybiegłszy z przedpokoju, otworzyła drzwi, i Fanny ukazała się podając rękę przybyłemu.
— Miałeś słuszność mój przyjacielu, wyrzekła, że zakaz przezemnie wydany nie dotyczył ciebie. Kto jednak mógł się spodziewać twego przybycia o tak późnej godzinie? Właśnie miałam się udać na spoczynek.
— Może przeszkadzam?
— Bynajmniej. Jesteś jak zwykle gościem pożądanym. Cieszę się widząc cię u siebie. Usiądź że baronie, zaczęła, i porozmawiajmy, lecz rozmawiajmy prędko. Przedewszystkiem jednak pozwól, że cię zapytam, powiedz, cóż świat mówi o mnie?
— Mamże ci szczerze odpowiedzieć?
— Tak, zadam tego.
— I nie obrazi cię moja otwartość nieco brutalna?
— Czyż mogłabym o cokolwiekbądź urazić się na ciebie?
— A zatem, dowiedz się, że cała opinia jest przeciw tobie hrabino. Obrzucono cię kamieniami!
— Skutkiem tego nieszczęśliwego pojedynku zapewne.
— Tak, lecz głównie z powodu szalonej myśli sprowadzenia tu do siebie swego ranionego kochanka.
Oczy Fanny Lambert zapłonęły gniewem.
— A to mi się podoba! zawołała. Sądzisz więc, że ja cośkolwiekbądż uważam na tych ludzi? Postępuję jak chcę, jak powinnam; chlubię się mem męztwem i odwagą! Aleosco opuszczony przeżeranie, oddany opiece płatnych najemników, umarłby niechybnie! Ocaliłam go! i wszelkie gadania głupców i złośliwych nie są w stanie zaprzeczyć, żem powróciła mu życie.
— Rzeczywiście ocaliłaś więc księcia?
— Tak! ocaliłam go. Pojmujesz, on zawdzięcza mi życie! Tenże sam doktór, który po pojedynku stracił nadzieję uratowania Leona, oznajmił mi dziś, iż wszelkie niebezpieczeństwo minęło i uzdrowienie jest bliskiem. Napełnia mnie to szałem radości. Szczęściem bez granic.
— Na serjo? kochasz więc księcia?
— Czy go kocham? pytasz. To nie miłość, ale uwielbienie! Ażeby z nim przebywać i nie opuszczać go wcale, gotową bym była odrzuciwszy mój tytuł hrabiny, zostać jego służącą, jego niewolnicą, ażeby tylko być przy nim.
— No!.. a Tréjan? zapytał Filip.
Fanny zmarszczyła brwi, a z jej źrenic rubinowych, jadowite światło wytrysło.
— Ach! jak ja go nienawidzę! zawołała. Nie wymawiaj w obec mnie nazwiska tego człowieka. Słabo mi się robi na jego wspomnienie!
— A jednak nosisz to nazwisko.
— Noszę je i zachowuję z konieczności, noszę je, aby do niego dołączyć nazwę książęcej, i rzucić tę koronę o dziewięciu perłach pod stopy mego kochanka!
— To zemsta kobieca, rzekł baron, wszak obok gorącej twej nienawiści, odgaduję, iż krwawszej pragnęłabyś jeszcze.
— Tak, ktoby mi dostarczył sposobność do takiej zemsty, o jakiej śnię i marzę, cóźbym za to nie dała?
— Tréjan, aż do chwili swego z tobą rozłączenia, a nadewszystko, do chwili pojedynku, zostawał w ogólnej pogardzie. Wszakże wiesz o tem? mówił Filip spoglądając na Fanny. Dziś wszystko się zmieniło. Wynoszą go pod niebiosa, stawiają na piedestale, a ciebie w błoto spychają!
Drobne ząbki hrabiny z gniewu szczęknęły. Załamała ręce tak silnie, że omal nie podruzgotała swych palców.
— Och! zemsty... zemsty! wołała uderzając nogą o podłogę. Zemścić się, co rychlej, co prędzej! Zemścić, lecz w jaki sposób? Czyż nikt się nie znajdzie, któryby mi to wskazał?
— Możeby się ktoś i znalazł, wyszepnął Croix-Dieu.
Fanny utkwiła w barona badawcze spojrzenie.
— Ty zatem wiesz? odpowiedziała. Tybyś mi mógł radzić w tym względzie?
— Być może, wymruknął zcicha.
— Mów więc. Mów prędko!
— Nie teraz.
— Dla czego?
— Ponieważ niechcę ci ukazywać zwodniczej radości, z nastąpionym po niej zawodem. Czekam aż pewność nadejdzie.
— A jak prędko otrzymasz tę pewność?
— Wkrótce. Tej nocy być może.
— I wtenczas mi powiesz?
— Przyrzekam.
— I wskażesz mi sposób zdruzgotania tego człowieka, upokorzenia go, zepchnięcia w nicość złamania?
— Na honor przysięgam, uczynię!
Panny klasnęła w ręce z radosnym śmiechem.
— A więc baronie, zawołała, skoro pozyskasz pewność, jakiej ci trzeba, nie trać ani minuty, ani sekundy! Chociażby to było wśród nocy, przybywaj! Każ sobie drzwi otworzyć, niech mnie obudzą, przyjmę cię! I uważaj, cokolwiekbyś natenczas żądał odemnię, uczynię. Fanny Lambert hrabina de Tréjan zdaje się na twoją łaskę i niełaskę!
— Rzecz postanowiona! rzekł Filip. A teraz piękny, czarujący demonie, odchodzę!
— Pozostawiasz mi nadzieję, że cię wkrótce zobaczę? pytała dalej.
— Tak, niezadługo.
— Nie zapominaj, że oczekiwanie na ciebie zabierze mi połowę życia. Gorączka niepewności palić będzie krew w moich żyłach!
— Będę pamiętał o tem.
— Żegnaj więc, mój jedyny, prawdziwy przyjacielu, a raczej nie żegnaj, ale do widzenia. Pójdę odwiedzić mego ranionego, a potem udam się na spoczynek. Schody są oświetlone przez całą noc. Znasz drogę. Nie wskazuję ci jej więc.
Croix-Dieu ucałowawszy ręce Fanny wyszedł z pokoju.
Przebiegłszy dziedziniec, potrącił odźwierną.
Kobieta przebudzona nagle ze snu pociągnęła za sznur przecierając oczy.
— Dziękuję! rzekł Croix-Dieu, zatrzaskując z hałasem drzwi furtki za sobą.
Zamiast jednak wyjść na ulicę, cofnął się w dziedziniec. Wróciwszy do pałacu, przebiegł szybko schody peronu, i przemknąwszy się przez przysionek, ukrył się we wgłębieniu okna. Po upływie kilku minut, posłyszał dźwięk dzwonka przyzywający pokojówkę. Dziewczyna przybiegła, i wkrótce wyszła zamknąwszy na klucz drzwi od przysionka. Odgłos jej kroków niknął w ciszy nocnej.
Zegary uderzyły pierwszą nad ranem, a potem wpół do drugiej. Filip natenczas wyszedł z kryjówki, i zwolna, ostrożnie wyniknąwszy się wyjrzał na zewnątrz.
Wspaniale rzeźbiona latarnia oświetlała klatkę schodową. Głębokie milczenie panowało w około.
Łotr zatarł ręce z zadowoleniem.
— Zdaje mi się, żem wszystko przewidział, wyszepnął. Sprawa z baronem Worms, nie była lepiej poprowadzoną.
To mówiąc wszedł zwolna na schody.
Gęsty kobierzec, pokrywający stopnie, tłumił odgłos jego kroków. Zatrzymał się naprzeciw drzwi pierwszego piętra. Otworzył je nie spotkawszy żadnej przeszkody, i minąwszy przedpokój, zapukał do drugich drzwi lekko, trzy razy.
— Czy to ty Genowefo? zapytał głos Fanny.
— To nie Genowefa, to ja Croix-Dieu.
Dał się słyszeć okrzyk zdumienia, a potem te słowa:
— Zaczekaj chwilę. Podnoszę się natychmiast i idę do ciebie.
Po upływie minuty klucz obrócił się w zamku, i pani de Tréjan ukazała się w białym penioarze, trzymając w ręku zapaloną świecę.
— Prawda... to ty... ty jesteś! zawołała. Zaledwie mogę wierzyć mym oczom. Nagle się przebudziłam, a stąd myśli zebrać mi trudno.
— Moje dziecię, rzekł Croix-Dieu, przypomnij sobie naszą wieczorową rozmowę. Powiedziałaś mi: „Skoro pozyskasz potrzebną ci pewność, nie trać ani minuty, ani sekundy. Przychodź, chociażby wśród nocy.”
— Tak, tak, przypominam sobie, odparła żywo Fanny. Przynosisz mi więc zemstę?
— Tak, jak żądałaś.
— Jak dawno otrzymałeś to potrzebne wyjaśnienie?
— Zastałem je już u siebie w domu.
— I dasz mi sposób dosięgnięcia tego Tréjana, rozbicia tego piedestału i zrzucenia w błoto posągu?
— Otrzymasz to wszystko.
— Sposób?
— Jest prosty i straszny. Na przeszłości twojego męża, ciąży jeden z tych czynów haniebnych, jakich nigdy i niczem zatrzeć nie można.
— Dowód na to?
— Niezaprzeczony. Papier napisany i stwierdzony własnoręcznym podpisem Tréjan’a.
— Masz ten papier?
— Nie ponieważ on jest w lwem ręku.
Fanny potrząsnęła głową przecząco.
— Mylisz się, odpowiedziała. Nie mam ani jednego świstka, ani jednej jego litery.
— To znaczy, iż zdaje ci się, że nic nie masz. A ja cię upewniam, że dowód tu się znajduje.
— Gdzie?
— W biurku, przeniesionem z pracowni Jerzego.
— Czy zapominasz, że szukaliśmy razem w tem biurku aktów księcia Aleosco, odpowiedziała Fanny. Nic wtedy nie znaleźliśmy.
— Bo natenczas żadne z nas nie wiedziało o tajemniczej skrytce, o istnieniu której dowiedziałem się dopiero przed godziną.
— Cóż jest na tym papierze?
— Przeczytasz sama. Chcę ci pozostawić tę radość.
— Czy podobna, ażeby Jerzy odjeżdżając, nie zabrał z sobą dowodu jaki zgubić go może?
— Tego ja ci wytłumaczyć nie umiem. Wspomnij jednakże, że on wtedy stracił zupełnie prawie przytomność.
— W jaki sposób zostałeś o tem powiadomiony? badała dalej pani de Tréjan. Od kogo posiadłeś tę tajemnicę? Bo niepodobna ażeby ci Jerzy sam o tem powiedział.
— Ma się rozumieć że to wiem nie od niego. Jerzy chcąc jednak naprawić swoje zapomnienie, a nadewszystko chcąc wyrwać z rąk twoich tę broń niebezpieczną, zwrócił się z propozycją w tym względzie do pewnej osobistości, i polecił jej za dość wysokiem wynagrodzeniem zakraść się do pałacu, otworzyć biurko kluczem dobranym, i wydostać zeń ów papier. Pomieniona osoba, zrazu zgodziła się na to. Zdjęta wszelako obawą w chwili działania, a wiedząc iż jestem twoim przyjacielem, zwróciła się do mnie i powierzyła, a raczej sprzedała mi tajemnicę Jerzego.
— Rozumiem! zawołała Fanny ściskając ręce Filipa. Ach! baronie, ileż ci winnam wdzięczności? Czyż jednak bez ciebie zdołam odnaleść ową tajemniczą szufladkę? pytała po chwili namysłu. Pójdziesz więc ze mną do pracowni Jerzego; ale przedewszystkiem muszę klucze wziąć z sobą.
— Weź klucze i idźmy.
Pani de Tréjan zwróciła się w kąt pokoju i otworzyła ukryte drzwi pod obiciem.
Przed rozsunięciem podwójnej portjery, której grube fałdy drzwi zastępowały, zatrzymała się, a położywszy rękę na ramieniu barona, szepnęła przytłumionym głosem.
— Mów cicho teraz, a raczej nic nie mów.
— Dla czego? pytał Croix-Dieu.
Pani de Tréjan, bądź że nie słyszała jego zapytania, bądź że nie chciała na nie odpowiedzieć, uniosła portjerę w milczeniu, i weszła do sypialni opuszczonej przed chwilą.
Ów pokój wyglądał bardziej na sypialnię jakiegoś artysty, niż na sypialnię młodej i ładnej kobiety. Surowo wspaniała jego powierzchowność, stanowiła sprzeczność z zalotnem urządzeniem reszty apartamentu.
W miejscu złoconego łóżka, pokrytego jedwabie koronkami, stało poważne łoże wsparte na kolumnach. Wszystkie meble w sypialni nosiły piętno tej samej surowości stylu, tworząc imponującą całość.
Wiemy z poprzednich rozdziałów, że kasa żelazna znajdowała się wewnątrz biurka, i że wytworne rzeźby na hebanowem drzewie okalały płytę ze słoniowej kości. Wiemy zarówno, że skoro ta płyta uniosła się w górę, ukazywała się druga, stalowa, chroniąca kasę od włamania i pożaru.
Fanny stąpając lekko i cicho, zbliżyła się do biurka, na którem postawiła świecę. Croix-Dieu szedł za nią, śledząc wzrokiem po obszernej sypialni, słabo oświetlonej płomieniem jednej zapalonej świecy. Nie dostrzegł nic, coby mu się niepokojącem lub podejrzanem wydać mogło. Pokój zdawał się być pustym zupełnie.
Idąc do sypialni, pani de Tréjan owinęła w około lewej ręki mały złoty łańcuszek, na którem uczepione były trzy maleńkie kluczyki, z jakiemi nie rozłączała się nigdy. Wprowadziła jeden z nich w zamek biurka, podniosła jedną płytę, następnie drugą, za naciśnięciem jakiejś niewidzialnej sprężyny. Natenczas ukazały się jak wtedy po raz pierwszy, pęki banknotów pozwijane w paczki, różne wartościowe papiery i rulony złota w porządku ułożone, a przedstawiające wartość dwóch milionów, trzech set tysięcy franków.
Fanny ujęła w rękę pęk kluczyków różnej wielkości, zawieszonych na kółku stalowem. Chciała zamknąć kasę ŻelaznuW.
Croix-Dieu stał w tyle, o dwa kroki za nią. Szatański uśmiech wybiegł mu na usta. Prawą, rękę trzymał wsuniętą w boczna kieszeń paltota. Wyjął ją uzbrojoną jednym z tych katalońskich nożów o rogowej rękojeści, o silnem ostrzu kończatem z hartowanej stali, nie ustępującem słynnym sztyletom florentyńskim. Uniósł tę rękę, wyprężył ramię, i z błyskawiczną szybkością zagłębił nóż po rękojeść między ramiona i plecy Fanny.
Cały tył białego penioaru zaczerwienił się w oka mgnieniu. Nieszczęśliwa kobieta upadła, wydając jęk chrapliwy.
Croix Dieu pochyliwszy się nad nią, powtórnie cios jej zadał.
Fanny poruszała się jeszcze, wprawdzie słabo, ale się poruszała. Morderca zamierzył się po raz trzeci, lecz podniesiona jego ręka nagle opadła. Stanął zlodowaciały z przestrachu, dosłyszawszy szmer jakiś.
Nagle zaszeleściły pierścienie zsuwającej się, a zapuszczonej dotąd nad łóżkiem kotary, i Aleosco przerażony, zbroczony krwią, ponieważ skutkiem nagłego zerwania się z łóżka, rana mu się na piersiach otwarła, Aleosco pochwyciwszy się obiema rękami za rozsuniętą kotarę, spojrzał w głąb pokoju. Odgadł znaczenie tych dwóch postaci znajdujących się w pokoju, kata i jego ofiary. Nie, on nie był igraszką jakiegoś snu strasznego. Potworna rzeczywistość jasno przed nim stawała. Ryknął jak lew zraniony.
— Morderco! wołał przerywanym głosem! Morderco! Zbrodniarzu!
I wyskoczył z łóżka, dziki a groźny, straszny pomimo swego osłabienia, rzucając się ku Filipowi.
Croix-Dieu już teraz się nie obawiał. Twarz jego wykrzywiona zwierzęcym, strasznym uśmiechem, podobną była do paszczy rozjuszonego tygrysa. Blask fosforyczny tryskał mu ze źrenic.
— Ha! milcz! zawołał.
— Morderco! powtórzył książę coraz bardziej tłumionym głosem, pomimo swej odwagi i wściekłości, chwiejąc sic na każdym kroku.
Dotykał prawie Filipa; wyciągnął ręce, aby go pochwycić i rozpocząć z nim walkę.
Croix-Dieu ująwszy go silnie za ramię, jednem cięciem katalońskiego noża przeciął mu gardło tak głęboko, że głowa odłączyła się prawie od szyi. I jednocześnie, nie tracąc przytomności umysłu, odskoczył na bok, aby go nie poplamił wybuch krwi tryskającej z zadanej głębokiej rany.
Aleosco padł, nie wydawszy jęku.
Morderca spojrzał obojętnie na tego trupa leżącego na podłodze ze skrzyżówanemi rękoma, oczyma szklisto patrzącemu.
— Jak baron de Worms, wyszepnął. Jeszcze jeden, który nie przemówi już więcej.
Po te refleksji filozoficznej: „Jeszcze jeden, który nie przemówi już więcej“. Croix-Dieu, nieruchomy, z nożem w ręku, nasłuchiwał, gotów skoczyć powtórnie.
Chrypliwy jęk Fanny, poprzednie wołania księcia, hałas wynikły z upadku dwóch ciał, mogły zbudzić służbę w pałacu.
Mogła wyniknąć potrzeba zabicia jeszcze kogoś na zakończenie tego strasznego dramatu.
Pięć minut upłynęło; pięć minut jak wiek długich, dla zbrodniarza czuwającego przy trupach dwóch ofiar. Najmniejszy szmer ani ruch nie oznajmiał, iżby tak straszna rzeź obudziła kogoś.
Tak pokojówka jak i lokaje spali spokojnie.
Croix-Dieu odetchnął.
— Rzecz najważniejszą dokonałem, wyszepnął. Doprawdy, mam nerwy z żelaza! Serce u mnie tak silne jak ręka. Cóż jednak jest tak strasznego ta zbrodnia? Na wojnie zabijają. Ażeby zdobyć miliony ja także zabijam.
Potrzeba było jednak ukończyć rozpoczętą sprawę.
Morderca nie miał potrzeby księciem zajmować się wcale. Cios nożem zadany uderzył w niego jak piorun, dusza wybiegła przez otwarte gardło. Pozostawała Fanny, której ciało leżało w kałuży krwi, nie poruszając się wcale.
Filip pochylił się nad nią. I o zgrozo! miał ów potwór jeszcze odwagę poruszyć to bezwładne ciało! Twarz tej nieszczęśliwej istoty, występnej bezwątpienia, lecz strasznie ukaranej, dziwny nosiła wyraz. Przerażenie uwydatniło się na tych pięknych rysach.
Croix-Dieu uniósł nóż w górę, ale o chwili wąchania opuścił go na dół.
— Na co się pastwić daremnie nad trupem? pomyślał Uderzyłem dwa razy, to wystarczające. Umarła! nie mam się czego obawiać. Kończmy więc prędko.
Podszedłszy ku kasie żelaznej, wypróżnił pudełko z klejnotami, wsypał je do kieszeni wraz z pakietami banknotów. Z wartościowych papierów płatnych na okaziciela, utworzył rodzaj gorsu, który położywszy na piersiach, zapiął nad nim tużurek i okrycie. Rulony złota umyślnie pozostawił nie tykając ich wcale. Przedstawiały one albowiem nader mało znaczną sumę. I trzymając w jednem ręku zapaloną świecę, w drugiej broń zakrwawioną, wyszedł z pokoju popełnionej zbrodni, i zatrzymał się w garderobie.
Tu zapaliwszy kilka świec, stanął przed zwierciadłem, rozpatrując się szczegółowo we własnej swojej osobie.
Najmniejsza kropla krwi dostrzedz się nie dawała, ani na jego twarzy, ani na ubraniu. Mógł bez obawy poddać się najbardziej śledczym spojrzeniom.
Obmywszy nóż starannie, schował go otwartym do bocznej kieszeni, poczem zgasiwszy świecę wszedł do sypialni, stamtąd do przedpokoju, przebiegi schody, otworzył bez hałasu furtkę kluczem skradzionym w stancyjce odźwiernej, zamknął ją za sobą i znalazł się na trotuarze ulicy Le Sueur opustoszałej zupełnie. Idąc myślał sobie:
— Na honor! po mistrzowsku poprowadziłem to wszystko! Za czasów pamiętnej sprawy z baronem Worms, popełniłem błąd ciężki, pozostawiwszy w mem biurku listy Stani: Picolet’a i Aliny Pradier. Ta nieroztropność zgubić mnie mogła. Dziś żadnej, najmniejszej wskazówki nie pozostawiam za sobą. Odźwierna będzie gotową zaprzysiądz, że mnie widziała wychodzącego z pałacu przed północą. Pokojówka utrzymywać będzie, że pozamykała na klucz wszystkie drzwi. Sam nawet najstarszy Lucyper nie zdołałby dowieść, żem był nad ranem w pałacu. Oskarżą o zbrodnię któregoś ze służących, utną mu głowę, a ja będę zasypiał spokojnie na poduszce wypchanej miljonami.
Tak rozmyślając Croix-Dieu, przybył na ulicę św. Łazarza.
Filip otworzywszy sobie drzwi mieszkania kluczem, jaki zawsze nosił przy sobie, wszedł. Zamiast jednak udać się na spoczynek, zwrócił się do gabinetu sąsiadującego z sypialnią i przedpokojem, którego drzwi były zawsze na klucz zamknięte.
Tam znajdowała się wielka szafa, nader prosta z pozoru, lecz blachą wewnątrz wyłożona i opatrzona podwójnym zamkiem niedopuszczającym naruszenia.
Położył na półkach tej szafy, służącej mu za kasę żelazną, łup świeżo zdobyty. Obok klejnotów wicehrabiny de Grandlieu, rozłożył umiejętnie drogocenne biżuterje hrabiny de Tréjan, i z roskoszą rozpatrywał się w ich blasku pod płomieniem lampy zaopatrzonej potężnym reflektorem. Następnie przeliczył banknoty, przejrzał walory pieniężne na okaziciela, przedstawiające znakomitą sumę do dwóch miljonów.
— Dwa miljony! wyszepnął, a wraz z czekiem wicehrabiego trzy miljony sto dwanaście tysięcy franków! Z klejnotami cztery miljony sto dwanaście tysięcy franków, nie licząc moich własnych banknotów. Przyniesie to dwieście tysięcy liwrów rocznej renty! Dodawszy do tego półsiódma miljona pani Blanki Gavard, będę posiadaczem sześciuset tysięcy liwrów renty! W naszych czasach pieniądz jest wszystkiem. Kto jest bogatym, jest szanowanym. Wzbudzę ogólną zazdrość, nakażę dla siebie szacunek. Co się tycze klejnotów i wartościowych papierów, z tem nader ostrożnym być trzeba. Drogie kamienie, gdy są tak jak te pięknemi, bywają dobrze znane. Stąd opis publikowanym być może. Numera walorów pieniężnych Fanny, mogą znajdować się w ręku jakiego giełdowego agenta, albo notarjusza. Chcieć to wszystko spieniężyć w Paryżu, byłoby szaleństwem! Trzeba odbyć małą wycieczkę do Anglii. Znam w Londynie milionerów bez skrupułu, w rodzaju tego Samuela Kirchen, którzy będą chętnie ze mną traktowali. Kosztować mnie wprawdzie drogo to będzie, wszak uniknę niebezpieczeństwa. W każdym razie miejmy się na baczności w razie jakiego nieprzewidzianego wypadku.
I łącząc czyn do wyrazów, połamał na kawałki bransolety, naszyjniki, złote grzebienie, agrafki, kolczyki, a owinąwszy watą klejnoty przyprowadzone do tak opłakanego stanu, włożył je w mały woreczek skórzany, nie mający zaiste pozoru by w sobie przechowywał milion.
Walory na okaziciela ułożył w ścisły pakiet, a obwiązawszy go sznurkiem, wsunął w kopertę z szarego papieru, i ten pakiet wraz z woreczkiem zawierającym klejnoty schował w torbę podróżną, obok nabitego rewolweru.
Torbę tę umieścił w szafie, wyłożonej blachą żelazną. której drzwi zamknął na klucz dwukrotnie, puczem udał się na spoczynek, nie zaniedbawszy wsunąć pod poduszkę pugilaresu z czekiem podpisanym przez pana de Grandlieu.
Po kilku godzinach snu, w czasie którego nie ukazały mu się widma, ani księcia Aleosco, ani Fanny Lambert, wstał z łóżka, ubrał się, i zadzwonił na służącego.
— Wychodzę, rzekł, i nie powrócę jak po dziesiątej. Oczekuję dziś pana Oktawiusza Gavard na śniadanie. Niechaj więc wszystko będzie gotowem. Postaw na stole kieliszki do reńskiego wina. Będziemy pili Johannisberger.
Filip najmocniej przekonany, że pan de Grandlieu nie rozciągnie śledztwa nad mistrzem sztuki szantażu, z którym prowadził targ o wykupienie listów, poszedł sam osobiście przedstawić się w banku u kasowego okienka.
Bezzwłocznie wyliczono mu milion.
Banknoty podzielone na paczki, po sto tysięcy franków każda, umieścił w ręcznej torebce, w jaką się zaopatrzył, i wsiadł do oczekującego na siebie powozu.
O wpół do jedenastej wrócił do siebie.
Służący oczekiwał na niego w przedpokoju.
— Jakiś pan przyszedł przed chwilą, rzekł, i chce koniecznie widzieć się z panem baronem.
— Gdzież jest ów przybyły?
— Czyta dzienniki w salonie.
Croix-Dieu zadrżał pomimowolnie. Myśl zastawienia przez policję zasadzki przyszła mu do głowy, lecz ją rozproszyło zastanowienie.
— Czy ten pan wymienił swoje nazwisko? pytał służącego.
— Tak panie baronie. Oto jego karta wizytowa, jaką pozostawił, dopisawszy coś na niej ołówkiem.

Filip wziął bilet, czytając: „Tamerlan (Eugeniusz) W nader pilnym interesie“.

IX.

— Sariol! wyszepnął Croix-Dieu. Co ów czart może mieć tak pilnego mi do powiedzenia?
Obaj wspólnicy nie widzieli się od czasu, jak Oktawiusz Gavard uniknął zasadzki w Joinville-le-Pont.
Croix-Dieu wszedł do swego gabinetu, a otworzywszy szafę, służącą mu za kasę żelazną, umieścił w niej pęki banknotów. Zamknąwszy drzwi na klucz, wyszedł z gabinetu i udał się do salonu.
Sariol zerwał się żywo na jego spotkanie wołając:
— Przynoszę ci ważne wiadomości.
— Dobre czy złe nowiny?
— Zaraz ci to wytłumaczę.
— Mów prędko. Oczekuję tu kogoś u siebie o jedenastej, przez którego niechcę ażebyś został widzianym, a już dochodzą trzy kwadranse na jedenastą.
— Ja mam zarówno tylko pięć minut czasu, spieszno mi tak jak i tobie, bom nie jadł jeszcze śniadania, odparł przybyły.
— Gdybym był sam, powiedziałbym ci: Zostań na śniadaniu. Lecz...
— Piozumiem, przerwał Sariol. Masz jakąś oznaczoną schadzkę. Przystępuję więc prosto do rzeczy. Czy ciągle masz zamiar zaślubienia wdowy Blanki Gavard?
— Wszakże wiesz dobrze, że nie ją bym zaślubił, ale jej sześć miljonów, odparł Croix-Dieu. Otóż owe miljony są teraz bardzo daleką rzeczą do osiągnięcia, dzięki niezręczności twoich wspólników, za których mi poręczałeś.
— Bądź wspaniałomyślnym, rzekł wspólnik barona. Nie upokarzaj mnie i zostaw w spokoju Gavarda. Ten spadek jest dziś bardzo problematycznym, bo chłopak zdrów jak ryba. Ma się wybornie! W zamian za tamte, ofiaruję ci inne miljony. Miljony w tak wielkiej liczbie, że policzyć je trudno! Cóż, jakże ci się to podoba
Filip patrzył na mówiącego ze zdumieniem, prawie że z gniewem, i oschle odrzekł:
— Złą wybrałeś chwilę do żartów.
— Ja nie żartuję! zawołał Sariol. Mówię na serjo. Stawiam ci pozytywnie miljony i żonę.
— Jesteś chyba szalonym.
— Bynajmniej! Jeden wyraz, czyli raczej nazwisko wystarczy, aby cię o tem przekonać. Chodzi tu o osobę, jaką znasz dobrze.
— Któż więc to taki?
— Panna Henryka d’Auberive.
Croix-Dieu stanął osłupiały.
— Henryka! wyszepnął, ona więc żyje?
— I nie zmieniła się wiele, upewniam. Jest jeszcze bardzo piękną.
— Zkad to wiesz?
— Wiem, bom ją widział. Spotkaliśmy się z sobą wypadkowo. Posiadłem jej ufność zupełną.
— Kto, ty?
— Ależ tak, ja, ja sam! Nadużyłem wprawdzie nieco jej zaufania...
— Panna d’Auberive przebywa w klasztorze.
— To znaczy, że mieszkała tam jako świecka dama pensjonarka, lecz ślubów zakonnych nie wykonała i wyniosła się stamtąd.
— Odkąd, jak dawno?
— Od kilku dni.
— Gdzież mieszka?
— W Paryżu, przy ulicy Ville-l’Eveque, w swym własnym pałacu. Widzisz kochany baronie, że pozostaje ci tylko tam się udac.
— Po to, ażeby kazała mnie wyrzucić za drzwi? odrzekł.
— Nie! tego nie uczyni, zaczął Sariol. Ukaż się, przemów do jej serca, a zobaczysz jak posłuszną ci będzie! Trzymasz ją mój kochany w swem ręku.
— Jak, w jaki sposób?
— Przeszłością. Czyż się każe wyrzucać za drzwi człowieka, którego się było kochanką? któremu się dało syna, pięknego chłopca, zapisanego w księgach merostwa Batignolles 24-go października 1850 roku, jako prawego potomka hrabiego Roberta Loc-Earn, i panny Henryki d’Auberive? To nadaje prawa silne, niewzruszone prawa! Trzymasz ją w swem ręku, powtarzam!
— Wszakże wiesz dobrze, odparł Croix-Dieu, że to dziecię zniknęło podczas mojej nieobecności w Paryżu.
Sariol śmiać się zaczął.
— Zniknęło, powtórzył. Tak, to prawda, ale nie dla wszystkich zniknęło.
— Odnalazłeś go więc? pytał żywo Filip.
— Trudno by mi było go odnaleść, ale na szczęście z oczu go nie traciłem.
— Mój syn więc żyje? zawołał Croix-Dieu.
— Żyje, jest zdrów, i piękny mężczyzna; wiele do ciebie podobny.
— Znasz go więc?
— Ma się rozumieć. I ty go znasz także.
— Któż to taki?
— Andrzej.
— Andrzej San-Rémo.
— On sam.
— Filip opuścił głowę.
— Andrzej, wyszepnął. Więc to on, on jest moim synem? On, którego wprowadzałem w najniebezpieczniejsze sytuacje, w śmiertelne awantury. On! którego Grisolles omal nie zabił. On, którego wicehrabia de Grandlieu zabije, być może. Ha! tego niedopuszczę, nie, nigdy! Gdyby wicehrabia groził mojemu synowi, ja wtedy zabiję tego starca!
— Co ty szepcesz tam cicho? pytał Sariol.
Croix-Dieu podniósł głowę.
— Myślę, rzekł, o tem wszystkiem, coś mi teraz powiedział.
— Podzielasz więc moje zapatrywania?
— Na wszystkich punktach, tak! Dlaczego jednak tak długo ukrywałaś to przedemną?
— Interes własny milczeć mi nakazywał, milczałem więc. Obecnie okoliczności się zmieniły. Interes nakazuje mi mówić, i mówię.
— To prawda. Powiedz mi czy Henryka zna swego syna?
— Zna go. Ubóstwia, uwielbia! i dla tego, ażeby żyć przy nim, klasztor opuściła. W chwili, gdy tutaj rozmawiamy, Andrzej San-Rémo jest w pałacu d’Auberive. Widziałem, jak wchodził tam wczoraj. Miał minę oszalałego z radości. Pojmujesz, że ukazując się w świecie, byłoby przyjemnie pannie d’Auberive uprawnić syna przez legalne małżeństwo.
— Jestżeś pewnym tego, Sariolu?
— Do czarta! Wszakże to jasno w oczy uderza! Po ostaje ci tylko zobaczyć się ze swoją dawną kochanką.
— Będę się z nią widział.
— Andrzej posłuży za węzeł zgody. Byłeś zawsze dobrym dla niego. Kocha cię zapewne.
— Tak, w rzeczy samej.
— A więc pójdź za radą, jakiej ci udzielam. Użyj tego młodzieńca zręcznie za pośrednika dla siebie. Jest on oddany tobie tak, jak i swej matce. Opowiedz mu wszystko; starając się ukryć niektóre szczegóły, mogące wpłynąć na twoja niekorzyść. Ucieszy się wielce ten chłopiec, znalazłszy jednocześnie ojca i matkę, któremi poszczycić się może. Cóż o ten] myślisz baronie?
— Myślę, że potrzebaby mi było długo jeszcze o tem z tobą porozmawiać na co dziś nie mam czasu. Do jedenastej brak tylko dwóch minut, muszę odejść.
— Przyjdę tu powtórnie gdy zechcesz.
— Wołałbym ażebyś nie odchodził. Wszakże tu możesz zaczekać. Prędko się załatwię z mym gościem.
— Zaczekałbym chętnie, gdybym był po śniadaniu, rzekł Sariol, ale głód dokuczać mi zaczyna.
— Wejdź do mojgo gabinetu. Położą ci nakrycie na biurku, i mój służący poda ci śniadanie.
— Czyż to się będzie mogło obyć bez wzbudzenia jakich podejrzeń w twym domu?
— Bez najmniejszych w świecie. Zgadzasz się na to? Przyjmujesz? Inaczej mógłbym sądzić, że mi nie ufasz...
— Nie ufać, dla czego? odrzekł zapytany. Wiem, że mnie potrzebujesz teraz, nie mam więc powodu obawiać się ciebie. Pokładam w tobie zaufanie, i mimo wspomnienia owej uczty pod „Koszem kwiatów“ gotów jestem pić twoje wino!
— Dobrze, rzekł Filip, wprowadzając Sariola do gabinetu, za chwilę będziesz miał podane śniadanie.
I umieściwszy swojego gościa, wszedł do sypialni, otworzył mieszczącą się w ścianie szafkę z pólkami, gdzie w dniu poprzednim ukrył butelkę zatrutego Johannisberger’a a udawszy się do jadalni, postawił tę butelkę na bufecie.
— Pomimo wszystko, co mówi Sariol, szeptał Croix-Dieu, zdaje mi się, że ta sprawa znajdzie opór ze strony Henryki. Będę próbował, ale obawiam się że panna d’Auberive, wiedząc niektóre szczegóły, będzie wolała zostawić raczej bez nazwiska swojego syna, niźli uprawnić go, dając mu za ojca Roberta Loc-Earn! Dostanę niechybnie odprawę. Wszak mądry człowiek przygotowuje sobie zawsze dwie drogi. Jedenasta, rzekł, spoglądając na zegarek. Tylko co patrzeć Oktawiusza.
Jednocześnie zadzwoniono gwałtownie do przedpokoju.
— Ha! wyszepnął Croix-Dieu, otóż mój gość nadchodzi.
Filip przekonany, że to zadzwonił Oktawiusz, przeszedł do salonu na jego przyjęcie.
Służący wiedząc, że ów gość poprzednio przybyły, znajdował się jeszcze u jego pana, spełniając rozkaz sobie wydany, otworzył drzwi do jadalni.
Spadkobierca milionów papy Gavard, pierwszy się ukazał. Po za nim wszedł San-Rémo i trzecia jeszcze osobistość, na którą baron nie zwrócił uwagi, zajęty przybyciem Andrzeja, po świeżo mianej rozmowie z Sariolem.
— Moi kochani przyjaciele! zaczął, podchodząc ku przybyłym, uśmiechnięty, z otwartemi rękoma. Jakżem szczęśliwy...
Oktawiusz skończyć mu nie pozwolił.
— To doskonałe! zawołał. Na honor!.. nie zdarzyło mi się nigdy widzieć czegoś podobnego. Nie krępując się, mówię ci otwarcie, panie baronie, że jesteś łotrem ostatniego rodzaju!
Na tę, rzuconą sobie w twarz obelgę, Filip z gestem wściekłości poskoczył ku przybyłemu, gdy Andrzej stanąwszy przed nim blady, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, rzekł:
— Panie, de Croix-Dieu, jesteś nędznikiem.
— Co to znaczy? pytał baron osłupiały.
Wystąpiła teraz trzecia osobistość, przybyła wraz z dwiema pierwszemi, w której Filip poznał kapitana Grisolles.
— Oddali ci to, na co zasłużyłeś, obywatelu, ozwał się Garybaldczyk ochrypłym głosem, to prawda niezaprzeczona, że aby spotkać podobnego tobie nikczemnika, długo by szukać było potrzeba. Znam łotrów wielu, ale żaden z nich tobie nie dorówna!
— Ha! wiem skąd to wszystko pochodzi, pomyślał Croix-Dieu, który ochłonąwszy w okamgnieniu, odzyskał zwykłą krew zimną.
— Dziwi mnie to panowie, rzekł głośno, iż widzę was, których sądziłem być moimi przyjaciółmi (nie mówię o tym błaźnie), dodał wskazując na Grisola, przybywających do mnie z tego rodzaju obelgą! Co to znaczy? powiedzcie. Czyż tak postępują ludzie z wyższego świata, dżentlemeni, pytam was? Zostaliście owikłani widocznie jakąś intrygą, lub uwierzyliście kłamstwu. Jestem pewien, że za chwilę wstydzić się będziecie własnego postępowania. Ludzie honorowi nie zobelżają się wzajemnie, ale się z sobą porozumiewają..
Andrzej zaledwie od wybuchu powstrzymać się zdołał. Zacisnął zęby, z ócz iskry mu się sypały.
— Pomiędzy ludźmi honorowymi, powtórzył Oktawiusz z ironią. Zaprawdę! zdumiewająca bezczelność! Pan więc masz odwagę, panie baronie, zaliczać się do tych honorowych ludzi... pan... który płacisz najemników morderców, ażeby ci uprzątali ze świata twoich przyjaciół?
— Nierozumiem, co pan chcesz przez to powiedzieć? — odparł Croix-Dieu.
— Pan nie wiesz? I śmiesz to powiedzieć, że nie wiesz? ciągnął Gavard.
— Tak, żądam wytłumaczenia!
— Jakto, więc niechcesz zrozumieć, że my o wszystkiem powiadomieni jesteśmy?
— Ja objaśniłem o tem tych panów, ozwał się Grisolles. Był to dług do spłacenia tobie, baronie. Ci panowie wiedzą, żem został przez ciebie zapłacony za dwa pchnięcia szpadą, które miały ich wysłać tam, skąd nie powraca się więcej.
— A więc na mocy świadectwa tego człowieka, wy mnie oskarżacie? zawołał baron. Grisolles widocznie miał jakiś powód do osobistej zemsty, skoro przyszedłszy do mnie, żądał zapłacenia tak wysokiej sumy i upewniał, że mnie spotwarzy, gdybym odmówił jego żądaniu. Wyrzuciłem go za drzwi. Zemścił się, ot wszystko! Dziwię się, że znalazł w was tak naiwnych, wierzących sobie ludzi. Winszuję, szczerze winszuję
— Do tysiąca piorunów! huknął Grisolles, śmiesz więc utrzymywać, żem skłamał?
— Tak, powtarzam po tysiąc razy, skłamałeś!
— Wart jesteś, aby ci za to wymierzyć policzek, krzykną! Garybaldczyk. Uważaj go za otrzymany. Policzymy się co do wymierzonej mi przez ciebie obelgi, a wtedy do wszystkich djabłów na wskroś przedziurawię ci skórę!
— Dość! zawoła! żywo Oktawiusz. Ty jesteś zarówno łotrem, kapitanie. Człowiek, sprzedający za pieniądz swe mierzenie szpadą, wart tyle jak ten, co je kupuje. Milcz teraz, później obadwa porachujecie się z sobą. Tak panie baronie; zapłaciłeś za śmierć moją. Przeszkadzałem ci dla dobrze zrozumianych przezemnie powodów, a nie znalazłszy testamentu w mem biurku, o którego schowaniu ty jeden tylko wiedziałeś, mówię ci, żeś go ukradł po prostu! Teraz powiadomiony o wszystkiem przez kapitana Grisolles, jestem pewien; żeś to ty nasłał na mnie morderców w Joinville-de-Pont. Zabójstwo po chybionem mierzeniu szpadą, wszak to w porządku, nieprawdaż? Rzucam ci w twarz drugą zbrodnię, jak pierwszą. Obie mogą być tobie dowiedzionemi. A teraz wyznaj, musisz być jakim skazańcem, zbiegłym chyba z galer?
— Ha! to za wiele!zawołał Filip.
— A ja, panie de Croix-Dieu, rzekł Andrzej ze strasznym spokojem, ja cię oskarżam o daleko straszniejsza zbrodnię nad morderstwo. Ty wiesz, o czem ja chcę mówić. Po oskarżeniu tego człowieka, któremu zapłaciłeś za śmierć moją, nieufność w me serce wkradać się zaczęła. Przypominałem sobie szczegóły, jakie nieraz podejrzanemi być mi się wydały. Mój służący, badany i zagrożony przezemnie, sądząc iż wiem o wszystkiem wyznał mi prawdę. Płaciłeś mu za dostarczane sobie moje tajemnice. Od niego dowiedziałeś się o istnieniu tych listów, które mi ukradzionemi zostały. Adres żyda Samuela Kirchen przez ciebie został mi danym. Pojmuję cel tych dobrodziejstw, w jakie tak ślepo wierzyłem. Mówiłeś przed chwilą o szantażu. Znasz wyraz dobrze jak widzę. Dostrzegam jasno twą rękę w ciemnościach, w jakie się ukryłeś. Przysięgam na zbawienie duszy, że twoja zbrodnia dowiedzioną została! Jesteś rozbójnikiem. Jesteś łotrem, jesteś nędznikiem!
Nieruchomy, ciężko pognębiony baron, wysłuchał słów swojego syna. Gdy San-Rémo skończył mówić, podniósł głowę.
— Słucham najniesłuszniej rzucanych mi obelg, odpowiedział. Powinienbym gniewem wybuchnąć. Lecz na co by się to przydało? Gardzę tem wszystkiem, będąc przekonanym, iż łatwo mi będzie w nicość obrócić te złorzeczenia, skoro ochłoniecie ze swej zaciekłości. Na teraz, zadam wam tylko jedno zapytanie: Mieliście widocznie cel jakiś przybywając tu do mnie. Jakiż jest ten cel? Co zamierzacie uczynić?
— Chcemy cię zabić, rzecz prosta, odparł Oktawiusz Gavard. Jak to, nie odgadujesz tego? Gdzież się podziała twa bystrość umysłu?
Filip uśmiechnął się.
— Mnie zabić? powtórzył. W jaki sposób, ciekawym?
— W pojedynku, rzekł Andrzej. Uczyni ci to wprawdzie zbyt wiele zaszczytu, lecz trudno! Z podobnym tobie wyrzutkiem należałoby postąpić jak z psem dotkniętym wścieklizną, to byłoby sprawiedliwem. My jednak nie jesteśmy mordercami z rzemiosła. Bić się więc z tobą będziemy jeden po drugim.
Croix-Dieu zmarszczył czoło.
— Z tobą, jak z moim przeciwnikiem, panie de San-Rémo bić się? Nigdy! zawołał.
— Dla czego? pytał Andrzej.
— Dla tego, że niechcę!
— Zmuszę cię ku temu!
— Jak?
— Policzkując cię!
— Schwycę podniesioną twą rękę, a bić się nie będę.
— Natenczas w miejsce broni użyję laski, i nią cię ukarzę!
— Złamię twą laskę, a bić się nie będę!
Andrzej wyjął z kieszeni pugilares, wyładowany banknotami i podał go baronowi.
— W tym pugilaresie, rzekł z ironią, znajduje się suma, dorównywająca tej, jaką mi tak wspaniałomyślnie pożyczyłeś. Jesteś zapłaconym, nic ci dłużnym nie jestem, ani nawet wdzięczności. Kończmy więc. Jeżeli nie zechcesz stanąć do pojedynku, w twarz ci napluję, a jeśli i po tem jeszcze odmówisz, w łeb ci wypalę z rewolweru, na co daję słowo honoru! Decyduj się więc prędko!
To mówiąc, San-Rémo dobył z kieszeni rewolwer, i nabiwszy go z zimną krwią, skierował lufę ku lewej skroni barona.
— Chciej pan zauważyć, panie Croix-Dieu, że tu nie chodzi o solo, ale o duet, ozwał się Oktawiusz, pokazując z kolei drugi rewolwer i przykładając go do prawej skroni Filipa.
Grisolles roześmiał się, zacierając ręce.
Croix-Dieu wzruszył ramionami.
— Dziecinna zabawka! rzekł. Groźby wasze śmiech tylko we mnie wzbudzają. Mimo to ustępuję, skoro wam się zdaje, że jesteście nademnie mocniejszymi. Będę się pojedynkował.
— Z nami obydwoma? pytał Andrzej.
— Tak. Lecz naprzód z panem Oktawiuszem.
— Dla czego on ma otrzymać pierwszeństwo?
— Ponieważ tak mi się podoba.
— To znaczy, że chcesz się nam wymknąć, rzekł syn Henryki, nie pozwolimy jednak na to, uprzedzam. Pilnować cię będziemy. Jesteś nikczemnym, to dowiedziona, i gdybyśmy cię stracili z oczu choćby na pięć minut, wsiadłbyś do wagonu i uciekł drogą żelazną. Nie... nie!.. Wyjdziesz stąd razem z nami, wprost na plac walki.
— A gdzież świadkowie? ozwał się Croix-Dieu.
— W drodze ich znajdziemy!
— Dobrze, odpowiedział Filip. Lepiej że się to prędzej ukończy. Macie broń z sobą?
— Niemamy jej.
— Przyjmiecie moją?
— Najchętniej.
— Pójdę wziąść szpady i pistolety. Idźcie wraz ze mną jeżeli się wam podoba.
— Dobrze, idziemy.
Croix-Dieu spojrzał z żalem na butelkę Jobannisberger a z takiem staraniem dla swego gościa przygotowaną, i eskortowany z dwóch stron przez Andrzeja i Oktawiusza, a w tyle przez kapitana Grisolles, zamykającego pochód, przeszedł przez salon, wstąpił do sypialni, gdzie wlożył na głowę kapelusz, a wskazując na gabinet, w którym się znajdowała szafa o jakiej mówiliśmy powyżej, rzekł:
— Broń jest tam.
Jednocześnie wszedł do wązkiego ciemnego korytarzyka, w jakim nie mogły się pomieścić trzy osoby.
Obaj młodzieńcy zostali o dwa kroki przed wejściem.
Filip otworzył szafę, wyjął z niej czworograniaste pudełko, a podając je Oktawiuszowi:
— Oto. rzekł, pistolety.
Wyjąwszy razem torbę podróżną, w której wiemy co się mieściło, postawił ją na ziemi przed sobą, a zwracając się do Andrzeja:
— Czy mam wziaść dwie szpady? zapytał.
— Tak, odrzekł San-Rémo, jedna złamać się może.
— Dobrze, wezmę więc dwie, a nawet i trzy, jeśli zechcecie.
Były to ostatnie jego wyrazy.
Szybkim, nieprzewidzianym ruchem, pochwyciwszy torbę podróżną, rzucił się ku drzwiom gabinetu, a zatrzasnąwszy je z wewnątrz za sobą, wybiegł do przedpokoju ukrytem w ścianie wyjściem, i jak huragan zbiegł przez schody na ulicę.
W tej chwili przejeżdżał właśnie fiakr próżny. Croix-Dieu wskoczył do tego powozu, nie zatrzymując go wcale i krzyknął na woźnicę:
— Dwadzieścia franków, jeżeli w ciągu dziesięciu minut dowieziesz mnie na stację północnej drogi żelaznej.
Stangret zaciął konia, i fiakr pomknął jak strzała.
Zanim San-Rémo i Oktawiusz wraz z Grisollem wściekli i upokorzeni, obeszli w około mieszkanie, ażeby przez salon dostać się do wyjścia, fiakr zniknął z baronem.
Wszelkie usiłowania pościgu okazały się na razie daremnemi.

X.

Podczas gdy się to działo, Sariol oczekiwał w gabinecie, a niecierpliwość jego wzrastała, w miarę jak żołądek dopominał się o swoje prawa.
— Nakryją ci na mojem biurku, mówił mu Filip, mój służący za chwilę przyniesie ci śniadanie.
Dziesięć minut upłynęło, potem jeszcze dziesięć, i znowu dziesięć, a żaden służący się nie ukazał.
Sariol słyszał przez drzwi zamknięte dobiegające go jakieś hałaśliwe głosy, jakieś szybko przebiegające tam i napowrót kroki.
— Przyrządzają śniadanie, pomyślał. Przypomnieli sobie o mnie nareszcie! Ale do czarta zbyt długo czekać mi każą. Wołałbym był pójść do restauracji.
Potem głosy te nagle ucichły i wszelki ruch umilkł, głęboka cisza zapanowała w mieszkaniu, a przyobiecane śniadanie nie ukazywało się wcale.
— Miałżeby baron zapomnieć o mnie, do pioruna? zapytywał sam siebie Sariol. Nie! to niepodobna. Potrzebny mu jestem, zapomnieć więc nie mógł. Co się tu dzieje?
I otworzywszy drzwi do salonu, znalazł go opróżnionym zupełnie. Wszedł do sypialni, nie było w niej nikogo. Wróciwszy do salonu uchylił drugie drzwi, wychodzące do jadalni i spojrzał. I w tym pokoju, zarówno jak w poprzednich, zupełna samotność panowała. Stół stał nakryty na dwie osoby. Na stole galantyna z truflami, otoczona przezroczystą galaretą, spoczywała na srebrnym półmisku. Cztery mniejsze półmiski otaczały galantynę, jeden z gotowanemi rakami, inne z pokrajaną pieczenia, masłem i rzodkiewkami. Przy każdem nakryciu stało z pół tuzina kryształowych karafek z różowemi kapslami. Dwie wysmukłe butelki nosiły napis: Château Lafitte: dwie drugie, pękate, nazwę niemniej drogocenną dla smakoszów: „Chambertin“.
Obok tych flaszek leżał na stole korkociąg, ponieważ Croix-Dieu miał zwyczaj sam otwierać butelki, nie posługując się w tem służącymi.
— Na honor! wyszepnął Sariol, wszystko to ma wielce smakowitą minę. Znać zaraz, że ów niegdyś Loc-Earn przebywa w wyższych towarzystwach.
Zbliżywszy się do stołu, rozłupał kilka raków, a jedząc je mówił dalej:
— Ha! skoro nie myślą o mnie, muszę sam myśleć o sobie. Wszakże zostałem zaproszony? Zaniosę sobie to wszystko na biurko do gabinetu, i bez nakrycia sprzątnąć to potrafię. Wielki czas już jest ku temu.
Jakoż wykonał swój zamiar. Ukroił ogromny kawał galantyny, a na drugi talerz nałożył sobie raków, pieczeni, masła i rzodkiewek. Wziął dwa małe bochenki chleba, serwetę, nóż widelec, i zasiadł do jedzenia na rogu biurka barona. Po uprzątnięciu tego wszystkiego wrócił do jadalni.
— Czego napić się teraz? zapytywał siebie. Trzeba dobry wybór uczynić.
Wahał się między Burgundem a Bordeaux, gdy obróciwszy się w stronę bufetu, dostrzegł długą zapyloną flaszkę, umieszczoną tam przez Filipa w wiadomym nam celu.
— Reńskie wino! zawołał, moje ulubione wino! a jeśli baron będzie z tego niezadowolonym, nie dbam o to wcale. Powinien był o mnie pamiętać.
Sariol, odkorkowawszy butelkę z Johannisbergerem, wziął ze stołu kieliszek, i wrócił dokończać uczty w gabinecie.
— Oto prawdziwe wino! wino pamiętać.

poważne,mówił, pociągając z roskoszą napój z kieliszka. Jakże żałuję owych biedaków, którzy zmuszeni są zakrapiać się tym podłym napojem z d’Argenteuil albo Suresnes. Podam myśl baronowi, aby mi ofiarował kosz tego przepysznego wina. Nie będzie mógł tego odmówić.
A napełniwszy sobie drugi kieliszek, cmokał językiem, mówiąc dalej:
— Zaprawdę! kto mógłby był przewidzieć, gdym owego wieczora opuszczał gabinet pod „Koszem kwiatów“ gdzie hrabia Loc-Earn; pozostawił mnie leżącego bez życia, jak otrutego szczura, że będę pił kiedyś z największym spokojem zapasy z jego wytwornej piwnicy? Czasy się zmieniły! Jestem mu teraz potrzebnym. Nie mam się czego obawiać, mogę spokojnie wyprzątnąć nie dla siebie przeznaczoną butelkę.
I po raz trzeci napełniwszy kieliszek, do dna go wvchvlił.

∗             ∗

Fanny Lambert, hrabina de Tréjan, rzadko kiedy dzwoniła na swoją pokojówkę z rana przed dziesiątą. Tym sposobem wszyscy służący wstawali późno w pałacu przy ulicy Le Sueur.
Odźwierny, wyszedłszy nad ranem ze swej stancyjki w kilka godzin po owej strasznej tragedji, jakiej byliśmy świadkami, ujrzał z osłupieniem, że furtka w pałacowej bramie bvla na oścież otwarta.
Pamiętał doskonale, że widział ją na klucz zamkniętą wieczorem, po odjeździe barona de Croix-Dieu. Pobiegł szukać klucza i nie znalazł go wiszącym na zwykłem miejscu.
Co to znaczyło?
Skradziono więc ten klucz. Kto jednak go ukradł i w jakim celu. Podczas gdy biedny człowiek stawiał sobie to zapytanie, dostrzegł jednocześnie, że drzwi od pałacowego przysionka były zarówno otwartemi. Zadrżał z obawy.
Zuchwały złoczyńca wemknął się więc do pałacu wśród nocy? O tem trzeba się było przekonać jak najprędzej. Pobiegł obudzić kamerdynera i powiadomić Genowefę pokojówkę, że coś się stało w pałacu niezwykłego.
— Ależ to okropne, zawołała Genowefa. To nie do uwierzenia! Coś niewytłumaczonego w tem się ukrywa! W pięć minut po północy, zamknęłam sama własną ręką na klucz i na zatrzask drzwi od przysionka.-Niepodobna, ażeby te drzwi same się otwarły. Jakiś rozbójnik widocznie był ukrytym w pałacu!
— Zanim krzyczeć zaczniemy o złodzieju, rzekł kamerdyner, należy się nam przekonać, czyli co ukradzionem zostało. Rozkochani korzystają tak dobrze z nocnych ciemności jak i złodzieje.
— To prawda. Wejdę do pani, odpowiedziała dziewczyna.
I wzruszona, przejęta trwogą, przebiegłszy apartamentu pierwszego piętra, weszła do pokoju poprzedzającego tymczasową sypialnię swej pani, przemknęła się na palcach przez garderobę, i uniosła zlekka aksamitną portjerę, dzielącą ów gabinet od właściwej sypialni, odstąpionej przez panią de Tréjan księciu Aleosco na choroby.
Wiemy jak straszny widok wzrok jej uderzył.
Cofnęła się, wydawszy krzyk głośny i uciekła jak wpół obłąkana, ukrywszy twarz w dłoniach, zatrzymawszy się dopiero na środku dziedzińca z głośnym jękiem i krzykiem.
— Co to jest? Co się stało? pytali, przybiegając razem odźwierny z kamerdynerem, nie rozumiejąc co mogło być powodem tak strasznego przerażenia dziewczyny.
— Pani... och!.. pani i książę, jąkała zaledwie dosłyszanym głosem, zamordowani, zamordowani oboje! krew... krew wszędzie I jakież nieszczęście!.. Boże!.. wielki Boże!..
W ciągu pięciu minut wiadomość o zbrodni rozbiegła się z szybkością iskry elektrycznej na ulicy i w całym okręgu.
Odźwierny pobiegł powiadomić o wszystkiem komisarza policji.
Na początku naszej powieści, opowiedzieliśmy o rozpoczętem śledztwie przez sąd i policyjnego agenta, nazajutrz po zamordowaniu barona Worms. Szczegóły tego śledztwa wzbudziły, jak mniemamy, żywe zainteresowanie czytelników, ponieważ morderca pozostał im nieznanym.
Potrzeba było odnaleść jego ślady, ścigać go bezprzestannie, a ze wszystkich łowów na świecie, polowanie na zbrodniarza jest najciekawszem, i najbardziej zajmującem.
W obecnej chwili nie było ono takiem, ponieważ sprawca podwójnego morderstwa, jest nam znanym.
Wystarczy zatem objaśnienie, iż rzeczy poszły tym torem w pałacyku Le Sueur, jak niegdyś na bulwarze Malesherbes. Komisarz policji wyekspedjowmł bezzwłocznie posłańca do pałacu sprawiedliwości i prefektury.
Sędzia śledczy wraz z sekretarzem, dwoma sądowymi pisarzami, i policyjnym agentem, wyróżniającym się tak bystrością umysłu, jak doświadczeniem i niepospolitą zręcznością, przybyli w najmożliwiej krótkim czasie, na plac owej potwornej rzezi.
Urzędnikami tymi zajmować się nie będziemy. Co zaś do agenta, znamy go dobrze od dawna.
Był nim Jobin, nasz poczciwy, dobry znajomy, Jobin, któregośmy widzieli jako szlachcica z Perigord, na wieczornem zebraniu u pani de Tréjan.
Otwarta a opróżniona kasa żelazna, w której nic nie było, prócz kilku widocznie zapomnianych rulonów złota, jasno świadczyła, że kradzież była jedynym celem morderstwa.
Jobin spojrzał na księcia Aleosco na wznak leżącego, skostniałego, z otwartemi oczyma, i przerżniętem gardłem.
— Jakaż straszna rana! wyszepnął. Gdzie ja podobną kiedyś widziałem?
I zaczął sobie przypominać, a pamięć mu podszepnęła: Baron Worms! Agent schylił się nad trupem.
— Tak, w rzeczy samej, mówił półgłosem, baron Worms! Ręka kasjera Müller zadała mu takiż sam cios straszny. Jakaż inna ręka mogłaby tego tąż samą bronią zamordować? Jakaż inna ręka? I po krótkiem milczeniu: Ha gdyby to on był? zawołał.
— O czem rozmyślasz, Jobin’ie pytał jeden z urzędników.
— Zastanawiam się i szukam, panie sędzio, rzekł agent.
W chwili, gdy Jobin odpowiedział: „Zastanawiam się, i szukam “; nowa osobistość ukazała się na miejscu popełnionej zbrodni.
Był to doktor przez sąd wezwany.
Ów lekarz, doktor Bernier, jest nam już znanym. Widzieliśmy go przy pielęgnowaniu Diny Bluet, gdy biedna ta przyjaciółka Oktawiusza Gavard leżała bez zmysłów, otruta beladonną, wsypaną w węgierskie wino przez panią Saint-Angot.
Pan Bernier cofnął się, zgrozą przejęty na widok strasznej rany, oddzielającej głowę księcia od reszty ciała.
— Zaprawdę! wyszepnął, śmierć pod gilotyną byłaby za zbyt łagodną karą dla takiego mordercy. Przydałaby się surowa sprawiedliwość naszych ojców, wobec tyle potwornych czynów. Dobrze byłoby wskrzesić tortury, koła i ćwiertowanie.
— A co najgorsza, ozwał się Jobin, że umknął nam ów zbrodniarz!
— Nie można jednak pozostawić tych trupów, leżących w kałuży krwi, rzekł sędzia. Dam rozkaz, ażeby ich wyniesiono z pokoju i położono na materacach.
Doktor Bernier przyklęknął obok ciała Fauny, a ująwszy jej rękę uniósł ją w górę.
— Rzecz dziwna! zawołał. Nie ma śladów trupiej skostniałości w tem ciele. Członki zachowały swą giętkość. Ta kobieta nie umarła! ona jeszcze żyje!
— Ach! doktorze, pomyślał Jobin, oby Bóg wysłuchał słów twoich! Gdyby ta ofiara ożyła, gdyby mogła przemówić!
Rzecz prosta, że w tej chwili, o księciu zupełnie zapomniano. Zmarły mógł oczekiwać. Zajęto się wyłącznie ratunkiem pani de Tréjan.
Pozostała jednak iskierka życia w tem pięknem ciele, w tych piersiach przebitych dwukrotnie nożem mordercy, błyszczała światełkiem bardzo słabem, bardzo niepewnem, jakie mogło zagasnąć, nie wydawszy żywszego blasku!
Doktor zbadawszy ranę potrząsnął głową.
— Jak sądzisz, doktorze? pytał sędzia śledczy, czy jest możebnem przywrócenia jej do życia?
— Tak, i nie, rzekł lekarz.
— Odbierasz nam więc nadzieję?
— Ta nieszczęśliwa otrzymała cios śmiertelny. Wyzionie ducha lada chwilę! odparł pan Bernier.
— Nie odzyskawszy przytomności?
— Obawiam się tego.
— Na imię nieba! użyj wszelkich środków, ażeby ją ożywić choćby na sekundę, mówił dalej sędzia. Daj jej możność, ażeby usłyszawszy zapytanie, odpowiedziała choć jednym wyrazem. Gdy tego dokonasz, uczynisz sprawiedliwości najwyższą przysługę!
— Będę próbował, ale za skutek nie ręczę, rzekł lekarz.
To mówiąc wziął się do dzieła.
Nie tracąc ani sekundy czasu, użył najsilniejszych środków, których skutek przewyższył wszelkie oczekiwania.
Najprzód dało się dostrzedz lekkie drżenie powiek. Usta jej się poruszyły. Iskierką blasku zapłonęły jej przygasłe źrenice. Zamglone dotąd spojrzenie przybrało wyraz trwogi i przerażenia. Widocznem było, że umierająca ujrzała jakiś odrażający przedmiot przed sobą.
Sędzia śledczy przybliżył usta do ucha Fanny.
— Czy pani mnie słyszysz? zapytał.
Żadnej na to odpowiedzi.
— Przybyliśmy tu, ażeby cię bronić, mówił dalej, aby cię ocalić, pomścić się za ciebie!
Drobna iskierka życia w oczach hrabiny silniej zabłysła.
— Ja przedstawiam tu sprawiedliwość, mówił dalej sędzia, a sprawiedliwość spełni swój obowiązek, karząc zbrodniarza, którego się stałaś ofiarą. Ułatwij nam to zadanie. Wszak to od ciebie zależy. Jeśli widziałaś mordercę, jeśli go znasz, wystarczy jedno słowo, wystarczy wymienienie jego nazwiska. Wymów to słowo, powiedz nam jego nazwisko!
Blask powracającej inteligencji oświetlił twarz pani de Tréjan.
Sędzia śledczy, sekretarz, doktor i Jobin, otoczyli łoże umierającej, słuchając w najwyższym niepokoju.
Fanny poruszyła się z wysileniem. Z jej ust, nawpół otwartych wybiegło tchnienie, w którem obecni dosłyszeli szept niewyraźny, jeden z nich tylko pochwycił w biegu nazwisko: Croix-Dieu“.
Głowa Fanny osunęła się na ramię. Głęboko westchnęła, wzrok jej przygasł.
— Obecnie, rzekł doktor Bernier, wszystko skończone. Umarła!
— Umarła, nie przemówiwszy, nie wyjawiwszy tajemnicy, rzekł jeden z urzędników.
— Przepraszam, zawołał Jobin, właśnie że przemówiła.
— Słyszałeś pan?
— Słyszałem to, co słyszeć było trzeba, nazwisko mordercy.
— Jestżeś tego pewnym?
— Najzupełniej.
— Tym więc mordercą?
— Jest baron de Croix-Dieu.
Zapytującym był młodzieniec, bywający w wyższym świecie, i znający na wskroś Paryż.
— Mylisz się lub łudzisz, Jobin’ie, odrzekł. Pan de Croix-Dieu posiada opinię najuczciwszego dżentlemena. Nie zdoła go dosięgnąć żadne podejrzenie.
— A jednak ja go oskarżam, mówił dalej agent, oskarżam uporczywie, oskarżam na mocy posiadanego upewnienia, a nietylko o popełnienie tej zbrodni, lecz i o inną, dokonaną w podobnych okolicznościach. Oskarżam go o zamordowanie barona Worms przez kasjera Fryderyka Müller, ponieważ ów Müller i Croix-Dieu są jedną i tąż samą osobą. Poznałem tego człowieka przed ośmioma dniami, dziś poznaję tęż samą rękę w morderczym ciosie zadanym ofierze. Zbrodniarz dał się poznać swem dziełem! Przyjmuję na siebie całą odpowiedzialność pogardy, zgadzam się na karę utraty miejsca, jakie zajmuję gdybym zabłąkawszy się w moich domniemaniach, wprowadził sąd na fałszywą drogę. Błagam na imię nieba, pozwólcie mi panowie działać dowolnie. Przysięgam na honor! mówił zapalając się Jobin, przysięgam uroczyście wobec Boga, że zdemaskuję, tego potwora w waszej obecności!
Ów agent policyjny mówił z tak głębokiem przekonaniem, jego spojrzenie i głos wyrażały taką pewność, że urzędnicy wahać się poczęli.
— Dobrze! rzekł po chwili sędzia śledczy, wszak sądzę, nie przedsiębrałbyś lekkomyślnie tyle ważnej sprawy. Podpisze ci rozkaz uwięzienia, tego człowieka i stawienia go przed sądem, co wykonasz z wszelkiemi względami, względami, przynależnemi panu Croix-Dieu, gdyby się niewinnym okazał. Będę go badał wobec ciebie. Przypuściwszy jednak, że jest winnym w tej sprawie, niemógł sam działać to pewna. Tą drugą ofiarą zbrodni, jaką tu widzimy, miałżeby być hrabia de Tréjan?
— Nie. odrzekł Jobin. Tym drugim zamordowanym jest książę Aleosco. Skądże on się tu znalazł? Czy mieszkał w tym pałacu?
— Tak panie sędzio, odkąd został tu przywiezionym, ciężko ranny, w pojedynku z hrabią.
— Skutkiem czego wyniknął ów pojedynek?
Książę był kochankiem hrabiny.
— A gdzież jej mąż przebywa! natenczas, gdy do jego mieszkania sprowadzono kochanka żony?
— Opuścił ten dom wskutek gwałtownej sceny, wyrządzonej mu publicznie przez księcia, a której świadkiem wypadkowo ja byłem.
— Czy ów pan Tréjan jest bogatym?
— Nie panie sędzio, jest on niezamożnym artysta zaślubił Fauny Lambert, którą stosunki jej z księciem zrobiły miljonerką.
— Stosunek ten miał miejsce przed zaślubieniem pana de Tréjan?
— Na kilka lat wprzódy.
— Natenczas, wyznam, jest bardzo smutne położenie tego pana de Tréjan, rzekł sędzia, i jego niewinność w tej sprawie jest podejrzaną. Chciwość z jednej strony, zemsta z drugiej, mogły go popchnąć do spełnienia tej zbrodni. Zresztą ów hrabia łatwiej niż ktokolwiekbądź inny mógł wemknąć się do pałacu, mając klucze po temu? Cóż myślisz o tem Jobin’ie?
— Myślę, panie sędzio, że to jest możebnem. Jednak przyznani, nie wierzę tu w winę hrabiego, rzekł agent.
— Ważną wszelako jest rzeczą upewnić się nam w tym względzie. Gdzie hrabia mieszka teraz?
— Niewiem tego.
— Odnajdź go, Jobinie, jest to koniecznie potrzebne. Jeżeli się ukrywa jest winnym.
— Będę się starał wykonać jak najlepiej polecenia pana sędziego, rzekł Jobin.
— Liczę na to.
W kilka minut później, agent wyszedł z pałacyku przy ulicy Le-Sueur, zabrawszy z sobą upoważnienie do przyaresztowania Filipa Croix-Dieu i Jerzego de Tréjan.
Jobin znał doskonale mieszkanie barona.
Nazajutrz po owym wieczorze u Fanny Lambert, gdzie w owym panu Croix-Dieu poznał głos i rysy twarzy kasjera Fryderyka Muller, postanowił działać bezzwłocznie i na swój własny rachunek rozpocząć miał śledztwo nad osobą barona.
Napotkawszy przeszkody w pierwszych usiłowaniach, z przyczyny niezaprzeczalnej pozornie uczciwości Filipa, powstrzymać się był zmuszonym z prowadzeniem śledztwa, pokonany, ale mimo to nie przekonany bynajmniej.
Teraz ożywiła go nadzieja.
— Znajduje się w tem wszystkiem cała góra tajemnic, mówił sobie, istnieją zasłony zgęszczające ciemności. Wniknę w ich głębię, rozedrę wszystkie zasłony. Światło ukazać się musi.
Jobin przypomniał sobie, że niegdyś działając sam, chybił i otrzymał trzy kule w piersi od Fryderyka Müller. Przybrał więc sobie obecnie do pomocy dwóch policyjnych agentów z prefektury, a wsiadłszy z nimi do fiakra, kazał jechać na ulicę św. Łazarza.
Gdy powóz z nimi zatrzymał się przed domem, Filip znajdował się już daleko, a narada pomiędzy lokajem, stangretem, odźwiernym i stajennym, odbywała się pod sklepieniem bramy.
Jobin wraz z dwoma swymi podwładnymi, zatrzymał się naprzeciw tej małej grupy zebranych, a poznawszy odźwiernego, z którym rozmawiał kilkakrotnie podczas poprzednio przez się prowadzonego śledztwa, zapytał:
— Pan baron de Croix-Dieu jest w domu?
— Niema go, wyszedł.
— Od jak dawna?
— Wyszedł przed godziną.
— Jestże to prawdą co mówisz? badał dalej Jobin. Wiedz że tu chodzi o nader ważną sprawę. Przynoszę panu baronowi wiadomość, jakiej oczekuje on niecierpliwie.
— O cokolwiekbądź chodzi, odparł odźwierny, pan baron jest nieobecnym, a ten oto jego służący może potwierdzić, co mówię.
Jobin, wziąwszy za ramię lokaja, zdumionego taką poufałością nieznajomego, odprowadził go do przysionka, mówiąc:
— Jestem policyjnym agentem, oto moja karta, ci panowie są to moi koledzy. Wzywam cię w imieniu prawa, abyś mi towarzyszył!
— Na miłosierdzie! wyszepnął zatrwożony lokaj, cóż pan baron może mieć wspólnego z policją?
— To cię nie obchodzi. Milcz! i pójdź ze mną!
Tu wszyscy czterej weszli do antresoli.
Drzwi przedpokoju były otwartemi.
Jobin umieścił przy tych drzwiach jednego ze swych pomocników, poleciwszy mu dozwalać wchodzić wszystkim, lecz nie wypuszczać nikogo, a dobywszy z kieszeni rewolwer zwrócił się ku drzwiom, naprzeciw będącym, mówiąc:
— A teraz, zobaczymy!

XI.

Jobin, prowadzony przez zaniepokojonego służącego tem wdaniem się policji, przejrzał salon, jadalnię, sypialnię, nie spotkawszy tu żywej duszy. Wszedłszy nareszcie do gabinetu pracy barona, przystanął w progu zdumiony.
Ujrzał tu Sariola siedzącego przy biurku obok dwóch czubato nałożonych talerzy, trzymającego w prawej ręce widelec, a w lewej wypróżnioną butelkę Johannisbergera, śmiejącego się wybuchowym śmiechem, bez żadnych ku temu powodów, ponieważ sam się tylko znajdował w pokoju.
Mimo, że jego spojrzenie było w stronę drzwi zwróeonem, zdawał się nie spostrzegać obecności Jobin’a.
— Kto jest ten człowiek? pytał agent służącego.
— Jest to gość, jakiego nie znam wcale, a który przyszedł dziś rano w odwiedziny do pana barona.
— Podałeś mu śniadanie z rozkazu swojego pana?
— Bynajmniej. On je sam wziął sobie. Zapomniałem zupełnie że on się tu znajduje.
Jobin utkwił badawcze spojrzenie w śmiejącym się ciągle Sariolu, który zdawał się nie dostrzegać egzaminu, jakiego był przedmiotem.
Policjant, ściągnął brwi. Liczne zmarszczki wystąpiły mu na czoło, widocznie myśl jego pracowała, zbierał w pamięci wspomnienia. Nagle drgnął cały.
— Ha! wyszepnął miałem słuszność, jak widzę.
I zbliżywszy się do Sariola, uderzył go po ramieniu mówiąc:
— Znamy się z sobą, mój chłopcze! Obecne twoje ubranie zmieniło cię trochę, nie tyle jednak, ażebym poznać cię nie miał. Widziałem cię raz jeden, to wystarcza. Jesteś „Dużym Ludwikiem“, tak zwanym „Konopiastym“. byłym maszynistą teatralnym, w imieniu więc prawa aresztuję ciebie, za usiłowanie zabójstwa popełnionego z premedytacją na osobie panny Diny Bluet!
Najmniejsze wzruszenie dostrzedz się nie dale na twarzy Sariola. Bądź czy nie słyszał, bądź nie mógł zrozumieć, wybuchał wciąż śmiechem monotonnym, strasznym, denerwującym.
— Czy ten człowiek jest obłąkanym, czy idjotą, pytał Jobin służącego.
— Nic nie wiem panie, rzekł lokaj. Wszystko co mogę o nim powiedzieć, to, że nie miał tej miny, jaką ma teraz.
— Twój pan życzliwie go przyjął?
— Jakby dawnego kolegę.
— To przekonywa mnie tem mocniej, żem się nie mylił co do tego pana Croix-Dieu, pomyślał agent. Równy, znajdzie sobie zawsze równego. Skoro się baron łączy z podobnym nędznikiem, jasno to przekonywa, że sam jest łotrem ostatniego rodzaju.
Na rozkaz Jobin’a, jeden z towarzyszących mu agentów, przetrząsnął kieszenie Sariola, który bez najmniejszego oporu czynić to pozwolił, wybuchając wciąż swoim idjotycznym śmiechem.
Znaleziono w jego kieszeni pugilares zawierający kilka banknotów pięćdziesiąt frankowych, i z pół tuzina wizytowych biletów z napisem: „Tamerlan (Eugeniusz)“, bez oznaczenia miejsca zamieszkania.
Urządzono zasadzkę w apartamencie barona, ażeby nie uciekł powtórnie, gdyby powrócił.
Spieszymy dodać, iż Jobin niewiele na ten traf rachował.
Ów były Fryderyk Müller jest za zbyt przebiegłym, mówił, ażeby się dał pochwycić w swem gnieździe. Zdoławszy zemknąć na czas, już tu nie powróci więcej!
Z wielkim trudem zdołano wyrwać z rąk Sariola widelec i butelkę, jaką ściskał w palcach z nadludzką silą.
Dokonawszy tego, zapakowano łotra do fiakra, nie umiejąc wytłumaczyć sobie jego dziwnej wesołości, i powieziono go w stronę Conciergerie...
Podczas drogi Sariol popadł w sen głęboki, podobny do letargu.
Lekarz służbowy, któremu poruczono obowiązek sprawdzenia, czyli ten sen jest naturalnym, uniósł powieki Sariola, a zbadawszy puls i źrenice, rzekł:
— Chorobliwa ospałość tego człowieka, wynikła z nadużycia roślinnej trucizny. W ciągu trzech lub czterech godzin żyć on przestanie.
— Niemógłżebyś dać mu doktorze przeciwdziałającej trucizny? pytał Jobin.
— Byłoby to daremnem. Doza ogromna być musiała. Jest to już człowiek umarły.
— Tam do djabła! Ale przynajmniej zanim się przeniesie na tamten świat, przebudzi się i będzie mógł mówić?
— Mam nadzieję. Będę robił wszystko, ażeby powstrzymać chwilowo kongestję, a tym sposobem wrócić umierającemu na chwilę przytomność.
To mówiąc zabrał się do dzieła.
Słyszeliśmy, jak Croix-Dieu mówił, przygotowując butelkę Johannisbergera:
„Oktawiusz wyjdzie odemnie zupełnie zdrów i wesoły. Nazajutrz, uczuje się nieco słabym. We trzy dni potem położy się w łóżko, a przed końcem miesiące otworzy-się po nim sukcesja“.
Czyliż te słowa nie świadczą jasno, że baron wiedział o skutkach przygotowanej przez się trucizny? Nie będąc jednak ani chemikiem, ani lekarzem, przesadził dozę, chcąc skutek pewny otrzymać. Zresztą, nieprzewidywał, że ów napój zostanie całkiem wypróżniony z butelki przez pijącego.
Niezwykłe objawy widzieć się dały na Sariolu, którym zapobiegły w części usiłowania lekarza. Nareszcie otworzył oczy, spojrzał w około siebie zdumiony, i wyszepnął:
— Gdzie jestem?
Pytanie to było zupełnie naturalnem, bo widocznie Sariol nie przypominał sobie nic z tego, co nastąpiło od chwili, gdy straszny ów napój obezwładnił mu możność myślenia.
— Znajdujesz się w więzieniu, odparł Jobin, dając znak ręką drugiemu agentowi, by pobiegł co prędzej sprowadzić sędziego śledczego, dla odebrania zeznania od umierającego, gdyby ten mógł mówić.
Oblicze Sariola nagle się zmieniło. Zimny pot spływał mu po skroniach.
— W więzieniu? powtórzył głucho. Zdaje mi się żem spał, snem jakimś strasznym! Głowa mi cięży. Cierpię! mocno cierpię. W więzieniu! Dla czego miałbym się znajdować w więzieniu?
— Dla mnóstwa przyczyn, z których najmniejsza jest bardzo ważną, rzekł Jobin. Nie mówiąc o przeszłości, co by nas zaprowadziło bardzo daleko, grałeś ostatnio podłą rolę pod nazwą „Dużego Ludwika“ zwanego „Konopiastym“. i twoja sprawa, mój panie Tamerlan, wzięłaby bardzo zły obrót, gdyby baron Croix-Dieu, twój bliski towarzysz, nie był wziął na siebie uregulowania rachunku ze sprawiedliwością otruwszy cię dziś rano.
Sariol począł drzeć na calem ciele. Zęby mu szczękały, oczy nadmiernie się powiększyły.
— Otruwszy mnie? wykrzyknął chrypliwie. Jestem więc otrutym? Co mówisz?
— Tak, niestety!
— Mimo to, ocalicie mnie. Będziecie mieli litość nademną. jęczał żałośliwie. Nie pozwolicie mi umrzeć bez ratunku, wszak prawda?
— Ten pan, którego tu widzisz, jest doktorem, rzekł Jobin, czynił wszystko co było w jego mocy.
— I coż?
— Ha! cóż? powiedział nam z żalem, iż wątpi ażeby cię mógł ocalić.
— Jednak, zawołał Sariol, jakkolwiek słabą byłaby nadzieja utrzymania mnie przy życiu, ona istnieje. Niech próbują, niech walczą ze złem. Na miłość Boską ratujcie mnie panowie! Pójdę jako skazaniec na galery, jeżeli trzeba, ale darujcie mi życie! Ratujcie mnie, ocalcie! Ja nie chce umierać!
Głębokie milczenie zapanowało w około nędznika. Zrozumiał że wyrok został nań wydanym bez odwołania, czuł, że jest zgubionym i gniew gwałtowny zastąpił u niego miejsce rozpaczy.
— I to on, on mnie zabił! wykrzyknął z rodzajem dzikiego wycia. On! mój wspólnik. On, który mnie popychał do wszystkiego złego. On, który usiłował mnie zabić przed dwudziestu dwoma laty, on, dziś mnie zabija! Ha! nikczemniku. Podły Loc-Earnie!
— Chciałeś powiedzieć: baronie Croix-Dieu, przerwał Jobin.
— Nie! odrzekł Sariol. Loc-Earn i Croix-Dieu, są jedną i tąż samą osobą. To jeden człowiek. Jeden czart wcielony! Ha! on chciał się mnie pozbyć! więc dobrze. Jeżeli mi jednak tylko godzina do życia pozostaje, nie stracę jej daremnie! Zdemaskuję go, opowiem wszystko! Słuchajcie, piszcie oskarżenie. Galery, to zbyt łagodna kara dla tego szatana. Ja chce, ażeby zginął na szafocie, pod gilotyną. Oskarżam go, oskarżam, oskarżam!
I dyszący, zapieniony, ponieważ niesłychane boleści przerywały mu mowę, Sariol opowiedział wszystkie szczegóły ponurych a znanych nam już tragedyj.
Opowiedział, w jakim celu Croix-Dieu kazał mu zabić Oktawiusza Gavard w Joinville-le-Pont, a objęty szałem wściekłości, sam się oskarżył, wymieniając swe zbrodnicze usiłowania przeciw Dinie Bluet. Oskarżył wdowę Saint-Angot, oskarżył Maquart’a i Loupiat’a.
Skoro skończył, gdy z wykrzywionych ust jego wybiegło ostatnie złorzeczenie, ostatnie przekleństwo, ostatni okrzyk wściekłości i nienawiści, upadł na wznak, pożerany przez truciznę, chrapiąc, szamocąc się, odrażająco wstrętny w swem ostatniem konaniu!
Ostatnie konwulsyjne drgnienie wykrzywiło mu członki, niedokończone bluźnierstwo z ust jego wybiegło, wyprężył się i umarł.
— Wilki zażerają się pomiędzy sobą! wyszepnął Jobin. Bóg czuwa, istnieje! Bóg jest sprawiedliwym! Ci, którzy zaprzeczają temu, są obłąkani, idjoci, lub łotry! A teraz, trzeba nam odnaleść tego olbrzyma zbrodni, o trzech twarzach! Trzeba nam odnaleść Croix-Dieu, Müllera i Loc Earn’a. Lecz kto wie? Być może sprawiedliwość Boża zachowuje go dla siebie?


∗             ∗

Uciekłszy z salonu w pałacu de Grandlieu, w chwili, gdy wicehrabia dal rozkaz wprowadzenia Zimmermanna, Herminia po napisaniu ze łkaniem tego rozdzierającego listu, jaki tak straszny cios zadał szlachetnemu starcowi, pół obłąkana z trwogi i bolesnych wyrzutów sumienia, zarzuciła na głowę czarną koronkową woalkę, i wybiegła z pałacu, jak się ucieka z domu, objętego pożarem, mknąc przez ogród w stronę Pól Elizejskich?
Dokąd biegła ta nieszczęśliwa kobieta?
Upewniamy, że sama o tem nie wiedziała.
W chaosie pomięszanych myśli, nic jej się jasno nie przedstawiało. W głębi jej duszy i umysłu ciemność panowała głęboka.
To pewna, że umrzeć pragnęła; będąc wszelako chrześcianką, mimo popełnionego błędu, odpychała ze wstrętem ponurą myśl samobójstwa, tę drogę wzbronioną, a mimo to wiodącą do wiecznego spoczynku.
Szła szybko przed siebie, na los szczęścia, potrącając przechodniów, przemykając się między powozami, myśląc jedynie o jak najprędszej ucieczce z tego domu, gdzie tajemnicę jej hańby sprzedano mężowi.
Cały świat dla niej zmienił się w pustynię; jedno jej tylko schronienie pozostało, jedyny człowiek odepchnąć jej nie mógł, ani pogardzać nią nie miał prawa.
Był to ten, przez którego zgubioną została.
Owem, jedynem dla niej schronieniem, był dom tego człowieka.
Herminią o tem wszystkiem nie myślała wcale, zadrżała jednak, gdy idąc długo, bezwiednie, ujrzała przed sobą ulicę de Boulogne.

XII.

San-Rémo przekonany, że ów Zimmermann nie ukaże się już więcej, literalnie obezwładniony, wyszedł z ulicy de l’Echiquier, w chwili gdy zegary wydzwaniały dziewiątą.
Najzupełniejsza apatja nastąpiła po długich dniach trwogi i rozpaczy młodzieńca. Nie wiedział on teraz co zrobić, czego się chwycić? Nie pozostawało mu nic prócz hańby i zaciekłego gniewu. Można było sądzić z pozoru, jakoby opuścił Herminię, ponieważ było już teraz zapóźno na bytność w pałacu de Grandlieu.
Spotkać się z wicehrabią. Na co by się to przydało
Jeśli Zimmermann spełnił swą groźbę, pan de Grandlieu o wszystkiem już wiedział. Obecność kochanka żony, byłaby jedną obelgą więcej dla starca; owe bezczelne zuchwalstwo zwiększyłoby gniew jego. Lepiej było powstrzymać się od tego.
Z opuszczoną głową, słabszy od chorego po przebyciu ciężkiej słabości, chwiejący się, jak człowiek pijany, szedł bezmyślnie ku ulicy de Boulogne.
Szybko, bezwiednie, Herminią zmierzała ku temuż samemu miejscu.
I nagle oboje znaleźli się naprzeciw siebie, przed okratowaniem pałacyku.
Spotkali się wołając jednocześnie:
— Ty? wjąknął San-Rémo. Ty tu?
— Ja! odrzekła pani de Grandlieu, zaledwie dosłyszanym głosem. Jestem zgubioną! Ty jeden zostałeś mi tylko na świecie, przychodzę zatem do ciebie. Ocal mnie! Nie wypędzaj!
— Ciebie wypędzić? drogie, ukochane dziecię, powtórzył młodzieniec, przywiedziony nagle do przytomności. tą straszną rzeczywistością. Rozporządzaj mem życiem. Czyż ono jednak starczy na wynagrodzenie cierpień, jakie przechodzisz z mojej przyczyny?
Poprowadziwszy wicehrabinę do pałacu, Andrzej usiłował ją orzeźwić, uspokoić, pocieszyć, poczem pytać o szczegóły ją zaczął.
Opowiadanie nieszczęśliwej było bardzo krótkiem.
Wiemy co mu opowiedziała.
— A teraz, skoro wiesz wszystko, dodała ze łkaniem, nie pozostawiaj mnie tu u siebie. Lękam się. On może przyjść mnie szukać. Zaprowadź mnie gdziekolwiek. Zaprowadź jak najdalej, i ukryj mnie, ukryj tak, ażeby mnie on nigdy nie odnalazł, i nigdy nie natrafił na moje ślady. Niech pozostanę zmarłą dla niego!
— Bądź spokojną, odrzekł z wzruszeniem San-Rémo. Nikt szukać cię nie przyjdzie w tem świętem schronieniu. jakie się otwiera dla ciebie. Pójdź ze mną Herminio Pójdź prędko.
— Gdzie mnie chcesz uprowadzić? pytała.
— Do mojej matki, do domu mej matki.
— Do twojej matki? Ty masz więc matkę? badała zdumiona.
— Tak, Bóg mi ją wrócił niespodziewanie. Pokochasz ją, jestem tego pewien, gdy poznasz jak ona jest dobrą, jak nawzajem kochać cię będzie.
— Ach!.. ukazać się przed nią, mnie, mnie tak występnej, szeptała biedna ze łkaniem. Czyś zastanowił się nad tem, Andrzeju? Nie! ja nie będę miała ku temu odwagi. To przechodzi me siły.
— Moja matka jest świętą istotą! odparł San-Rémo. Anielską litość i przebaczenie znajdziesz w jej duszy! Wie ona o wszystkiem. Wie o naszym błędzie, o naszem nieszczęściu, nic przed nią nie ukryłem. Zna ona już ciebie, i szczerze cię żałuje. Kocha cię, nie znając. Gdyby nie ciążąca nad nami fatalność, moja matka byłaby nas ocaliła. Ona mi dała milion, potrzebny na wykupienie listów. Nieszczęściem ów nikczemnik wcale się nie ukazał. Nie obawiaj się więc, moja ukochana, nie pozostaniesz samą na świecie. Znajdziesz dwa serca zupełnie sobie oddane. Moje serce i serce mej matki. Nie płacz więc. Pójdź ze mną! {{kropki-hr} Henryka d’Auberive oczekiwała na Andrzeja u siebie w pałacu, przy ulicy de l’Echiquier. Oczekiwała niespokojnie, gorączkowo, nie umiejąc sobie wytłumaczyć tak długiej nieobecności syna.
— Wszakże od dawna, myślała, wszystko skończonem już być powinno? Dla czego Andrzej nie spieszy z przyniesieniem dobrej wiadomości? Co znaczy to jego opóźnianie się? Miałażby nastąpić jakaś nieprzewidziana komplikacja wypadków? Zagrażalożby to nowem nieszczęściem!
Uklęknąwszy przed krucyfiksem, panna d’Auberive błagać Boga poczęła o miłosierdzie nad tyle drogim dla niej synem, a oraz i nad tem drugiem występnem dzieckiem. które upadło jak ona, i cierpi jak ona niegdyś cierpiała.
Nagle drzwi się otwarły. Henryka powstawszy, spojrzała.
Andrzej ukazał się w progu.
Nie był on sam.
Przysłonięta gęstą woalką kobieta, drżąca, nieśmiała, usiłowała ukryć się w cieniu.
Panna d’Auberive zrozumiała, a raczej wszystko odgadła. Nic więc powstrzymać nie zdołało surowej ręki przeznaczenia! Katastrofa nastąpiła.
— Andrzeju! zawołała z boleścią, Andrzeju, wszystko stracone, nieprawdaż?
— Nie, odrzekł San-Rémo, nie, nie wszystko jeszcze stracone, matko, ponieważ ty nas nie opuścisz, i otworzysz ramiona dziecku, którego całą zbrodnią jest, że mnie kochało.
I ująwszy za rękę Herminię, poprowadził ją ku Henryce.
Panna d’Auberive uniosła zlekka koronkową zasłonę przysłaniającą twarz wicehrabiny. Wpatrywała się przez chwilę z wzrastającem wzruszeniem w bladą twarz młodej kobiety, na której głębokie cierpienie wyryło swe ślady, w jej piękne oczy, napełnione łzami, w te usta drżące pobladłe.
I nagle szybkim ruchem przysunąwszy ku sobie Herminię, ujęła ją w objęcia, przytuliła do swoich piersi i w milczeniu okrywała pocałunkami jej włosy, czoło, policzki.
Dwie te kobiety, zgubione jednakim prawie błędem życia, połączyły swe łzy i pieszczoty.
— A teraz posłuchaj mnie moja córko, rzekła Henryka, Bóg świadkiem, że kocham cię szczerze. W mojem sercu znajdziesz dla siebie skarby pobłażania, zresztą nie mam prawa być surową, czując się sama nie bez winy. Posłuchaj mnie więc, i chciej zrozumieć me dziecię. Inny to głos będzie przemawiał przez moje usta, głos tam z wysoka, głos, którego słuchać należy z uszanowaniem, i za którego rozkazem kornie iść trzeba. Herminio! dla ciebie nie u mnie tu miejsce!
— Moja matko! zawołał Andrzej.
— W całej tej sprawie, jest jeden tylko występny, jeden prawdziwie winny, odpowiedziała Henryka, zwracając się do niego; a tym winnym ty jesteś, moje dziecię. Nie przerywaj mi więc. Nie utrudniaj mi spełnienia świętego obowiązku, jaki nakazuje mi sumienie!
— Mów pani, wyjąknęła Herminia, i cokolwiekbądź powiedzieć byś mi miała, wysłucham cię, przysięgam, jak gdyby sam Bóg zwrócić się raczył ku najkorniejszej z grzesznic. Nie tu dla mnie miejsce, powiedziałaś pani. Ach! zrozumiałam to dobrze. Twój syn mógłby to potwierdzić. W około siebie jednak widzę tylko próżnię. Gdzież mam się udać, ażeby wlec dalej moje życie we łzach i żalu? Powiedz mi pani, bo niewiem, niewiem doprawdy gdzie dla mnie jest miejsce?
— W domu twojego męża, odpowiedziała Henryka.
Andrzej cofnął się ze zdumieniem. Herminia zadrżała.
— Tak, mówiła dalej panna d’Auberive, w domu tego zacnego człowieka, któremu zadałaś jedną z owych bolesnych ran, jakie nie zagajają się do śmierci. Przestrasza cię to, wiem dobrze, wzdrygasz się na coś podobnego. Wszak trudno! Nie łamie się bezkarnie praw Bożych! Kara następuje po spełnionem błędzie. Wielkie i ciężkie winy okupuje się wielkiemi ofiarami! Dusza upadła podnosi się i oczyszcza przez zadośćuczynienie. Moja pokuta trwa od dwudziestu dwóch lat, a nie czuję się jeszcze należycie oczyszczoną z popełnionej winy!
— Masz pani słuszność, wyszepnęła Herminia. Słuchając cię, rozjaśnia się mój umysł, widzę teraz o ile byłam nikczemną! Mów, rozkazuj, wskaż co mam uczynić?
— Upaść do stóp starca, tak ciężko obrażonego przez ciebie, odpowiedziała Henryka, wznieść ku niemu ręce z błaganiem. nakazać sercu milczenie, a wygnawszy zeń występna miłość, otworzyć je dla szczerego żalu. Zdeptać nakoniec swą własną pychę i zawołać klęcząc przed mężem: Zgrzeszyłam przeciwko niebu i tobie!.. przebacz mi, przebacz!
— Ach! zawołała Herminia, on nie przebaczy mi nigdy, przebaczyć niemoże!
— Dla czego?
— Ponieważ kłamałam, oszukałam go, zdradziłam! Zbrukałam honor tego szlachetnego, dobrego serca, który mnie kochał nad wszystko na świecie! Czuje więc, jestem pewną, że przebaczenie z jego strony jest niemożebnem!
— Kto wie, szepnęła Henryka.
— Nie przygnębi mnie on wybuchem swojego gniewu, mówiła dalej wicehrabina, ale mnie obrzuci pogardą. W mojej pokorze i żalu, będzie widział jedno kłamstwo więcej: nową obłudę. Odepchnie mnie... wypędzi!
— Gdyby wypędził cię, biedne dziecię, odpowiedziała Henryka, natenczas zmieni się położenie rzeczy; wtedy ja tobie zaofiaruję schronienie, którego obecnie odmówić ci jestem zmuszoną! Mój dom stanie się wtedy twym domem. Będziemy żyć razem w zupełnej samotności, ponieważ twoja obecność wypędzić odemnie musi mojego syna, pojmujesz to dobrze. Przestępując próg mieszkania, zajętego przez swoją matkę i ciebie, Andrzej naigrawałby Bogu, i mnie zarazem obrażał.
Gorączkowy rumieniec zranionej osobistej godności, zapłonął na twarzy Herminii, wracając jej chwilowo cały blask młodocianej urody.
— Pani! zawołała ze wzruszeniem, przed chwilą nazwałaś mnie swą córką. A więc, okażę się godną tej nazwy! Rozkazujesz, będę ci posłuszną. Wskazałaś mi drogę, pójdę nią. Jestem gotową do wszelkich ofiar, gotową na najboleśniejsze upokorzenia. Nie żądaj jednak, by moje serce wyrzekło się miłości dla Andrzeja, bo tego uczynić nie byłabym w stanie! A teraz uściśnij mnie, moja matko, i módl się za mnie! Wracam do pana de Grandlieu.
— Czy sądzisz biedne me dziecię, że pozwoliłabym ci tam pójść samej? zapytała żywo Henryka.
— Któż więc, kto mógłby mi tam towarzyszyć? wyjąknęła Herminia.
— Ja!.. moja córko!.. ja idę z tobą, odpowiedziała panna d’Auberive.

XIII.

Gdy Henryka z Herminią przybyły do pałacu de Grandlieu, brama wychodząca na ulicę świętego Honorjusza była szeroko otwartą, a odźwierny po raz pierwszy w życiu był nieobecnym w swej loży, gdzie lat tyle przesiadywał.
Obie kobiety minąwszy długi dziedziniec, weszły na schody peronu a stamtąd do przysionka, gdzie czterej lokaje rozmawiali półgłosem z rodzajem widocznego przerażenia.
Wicebrabina, jak wpół umarła, podtrzymywana jedynie gorączkowo-nerwowem rozdrażnieniem, jakie paliło krew w jej żyłach, otworzyła drzwi i weszła do gabinetu pracy, przyległego do apartamentu pana de Grandlieu.
Henryka d’Auberive szła za nią, podziwiając w milczeniu odwagę tego wątłego dziecka, idącego tak śmiało naprzeciw mającego wygłosić jej wyrok sędziego.
Herminią otworzyła ukryte w fałdach jedwabnego obicia drzwi, prowadzące do sypialni pana de Grandlieu, i zadrżawszy od stóp do głowy, nagle się zatrzymała.
Przerażająco ponury widok oczom jej się przedstawił.
Jedyna, paląca się lampa, słabo oświetlała pokój obszernych rozmiarów, zdobny rzeźbami z czarnego dębu umeblowany hebanowemi sprzętami.
Starzec spoczywał na łóżku nieruchomy, blady jak trup, z czołem obwiązanem bandażem krwią poplamionym.
Dwaj mężczyźni stali tuż przy nim, jeden u stop łoża, drugi przy poduszce. Pierwszy był doktorem a drugi księdzem. Pani de Grandlieu zrozumiała, że jej wina stała się zbrodnią, i że jej mąż umierał przez nią zabity.
Nieszczęśliwa wydała krzyk głośny, wbiegłszy szybko, rzuciła się na kolana w pobliżu łóżka, przytłoczona rozpaczą i wyrzutami sumienia, a ukrywszy twarz w dłoniach, gorzko płakała. Nagle uczuła jak gdyby słabe dotknięcie ręki na swojej głowie. Usłyszała szept cichy zwrócony do obecnych mężczyzn:
— Pozostawcie mnie samego z panią de Grandlieu, proszę was, panowie. Wrócicie za kilka minut, będzie czas jeszcze.
Kapłan wraz z lekarzem wyszli, spojrzawszy z współczuciem na rozpaczającą.
Wicehrabina płakała, załamując ręce. Chciała przemówić, wyznać swą winę, błagać przebaczenia. Niemogła!.. Usta jej poruszały się, wydając jakieś niewyraźne dźwięki.
Starzec zaczął mówić, zwolna, z ciekawością:
— Herminio, moje dziecię, szeptał zamierającym głosem, powróciłaś. Bóg cię tu przyprowadził, oczekiwałem na ciebie. Jakieś wewnętrzne przeczucie mówiło mi że wrócisz. Wiedziałem, że niepozwoliłabyś mi umrzeć, bez udzielenia ostatniej pociechy zobaczenia ciebie.
Pani de Grandlieu podniosła głowTę zdumiona.
— Czy to ty do mnie mówisz? wyjąknęła. Ciebie ja to słyszę? ciebie, którego tak nikczemnie zdradziłam, obraziłam tak śmiertelnie?
— Biedny, upadły aniele z mej winy, wołał wicehrabia, nie mów o zdradzie, nie mów o urazie. Przebaczam ci z głębi serca. Z głębi serca cię rozgrzeszam. Jesteś winną, bezwątpienia, wszak przedewszystkiem ja zawiniłem, ja, który nie zważając na świętość uczynionej przysięgi, przykułem cię do mej starości!.. Górko Klotyldy de Randal, jam to zgotował ci los tak smutny! Gdybym był oddał twa rękę innej młodej dłoni, jak to było mym obowiązkiem, żadna plama nie kaziłaby dziś czystej twej duszy! Pozostałabyś anielskiem dzieckiem, jak niegdyś. W tej uroczystej godzinie, gdzie Bóg mnie wzywa do siebie, poglądam wstecz, z jasnowidzeniem mającego umrzeć za chwilę. Pojmuję, ach!.. i rozumiem całą doniosłość zbrodni, jaką popełniłem, i z kolei mówię do ciebie: Przebacz mi, Herminio!
Łkania dławiły prawie panią de Grandlieu. Za całą odpowiedź chwyciła zlodowaciałe ręce swojego męża, a okrywając je pocałunkami, zraszała łzami.
Nastąpiło długie milczenie, przerywane konwulsyjnemi jękami żałującej grzesznicy.
Glos Armanda ozwał się na nowo, lecz o wiele więcej osłabiony.
— Powstań, moja córko, mówił pan Grandlieu, wstań, i przybliż swe czoło do ust moich, ponieważ ja nie mogę się pochylić ku niemu. Herminio, nadchodzi stanowcza chwila. Zimno mnie na wskroś obejmuje, myśl tylko jedna jest żyjącą. Nie wyrzucaj sobie nigdy mej śmierci. Dosięgnąłem. przeszedłem nawet zakres, jaki dobroć Boża oznacza dla egzystencji człowieka. Wyznałem przed kapłanem moje błędy. Jego rozgrzeszenie otworzy mi bramy piękniejszego świata, tam, w górze, gdzie mnie oczekuje twoja matka. Odchodzę smutny, opuszczając ciebie, lecz zadowolony, że ci powrócę wolność. Zachowaj w głębi duszy wspomnienie dla starca, który cię bardzo ukochał. Bądź szczęśliwą... bądź szczęśliwą... i nie płacz! Dla czego płakać? Ja nie umrę, moje kochane dziecię, ale podążę ku odrodzeniu!
Były to ostatnie słowa wicehrabiego Armanda de Grandlieu. Jego ręce błąkać się zaczęły po kołdrze ze zwykłym ruchem konających. Zdawały się jak gdyby szukać czegoś, i po kilku sekundach odnalazły to, czego szukały. Był to skromny krucyfiks z czarnego drzewa, ze srebrnym Chrystusem.
Starzec miał jeszcze siłę unieść ów krzyżyk i przyłożyć go do ust z uniesieniem gorącej, niewysłowionej wiary, poczem wydał długie westchnienie, a jego nieruchome oblicze zajaśniało niebiańską radością.
Wzniosła dusza tego sprawiedliwego ubiegła w przestworza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ksiądz wszedł wraz z doktorem.
Herminia bez zmysłów padła u stóp łóżka.
Henryka d’Auberive podbiegłszy, ujęła ją w ramiona.

∗             ∗

Baron de Croix-Dieu, wskoczywszy do fiakra przejeżdżającego przed domem, rzekł wtedy do woźnicy:
— Dwadzieścia franków jeżeli za dziesięć minut do wieziesz mnie na stację drogi żelaznej.
Powożący zarobił dwadzieścia franków.
Filip, wsunąwszy mu w rękę sztukę złota, zniknął w tłumie podróżnych, zapełniających salę.
Nie miał wcale zamiaru wyjeżdżać. Obciął tylko zatracić swe ślady dla Gavarda i San-Rémo, którzy w razie śledzenia go pragnął, aby uwierzyli że wyjechał.
Andrzej i Oktawiusz wiedzieli dobrze, co sądzić w tym względzie. Postawili więc pomimo wszelkich przeszkód, albo doprowadzić do skutku pojedynek, lub w przeciwnym razie udać się do sądu z oskarżeniem.
Croix-Dieu zaś niechcąc za nic w świecie bić się z swym synem, musiał unikać spotkania z nim teraz. Z drugiej zaś strony, możliwość wdania się sądu w tę sprawę, przedstawiała dlań ważne niebezpieczeństwo.
Co więcej, małżeństwo z panią Blanką Gavard stawało się teraz niemożebnem.
— Mniejsza z tem, mówił sobie Croix-Dieu, jestem dość bogatym, zniknąć mogę! Będę żył jak wielki pan na obczyźnie; przyślę z Berlina lub Londynu, z któremu z adwokatów upoważnienie do sprzedania mych koni, powozów, mebli, i różnych przedmiotów sztuki, zdobiących moje mieszkanie. Przed upływem miesiąca opuszczę Paryż.
Dla czego ta zwłoka? zapytają czytelnicy.
Dla najprostszej w świecie przyczyny.
Telegram biegnie prędzej niźli parowa maszyna. Rysopis barona, wysłany za pomocą telegraficznego aparatu, mógłby sprowadzić zaaresztowanie go przy granicy. Potrzeba więc było, zmieniwszy zupełnie powierzchowność, ukrywać się przez jaki miesiąc, a potem spokojnie ze sfałszowanym paszportem, napisanym według wszelkich reguł, wsiąść do pociągu trzeciej klasy, któryby go przewiózł na jaką gościnną ziemię.
Ów nędznik musiał myśleć teraz nie tylko o własnem ocaleniu, ale i o bezpieczeństwie dla swoich milionów, a ta myśl zwiększała wrodzoną jego przezorność.
Skutkiem tego wynajął oddawna w oddalonym okręgu Paryża, przy ulicy Bichat z drugiej strony kanału, pokój na facjacie, jaki umeblował kilkoma nader skromnemi sprzętami, i gdzie przepędzał noc, niekiedy, ażeby przyzwyczaić odźwiernego do dźwięku swojego głosu, nie ukazując mu rysów twarzy, ponieważ powracał późno, a wychodził bardzo rano.
Ten pokój służył mu teraz za schronienie.
Wyszedłszy ze stacji drogi żelaznej głównemi drzwiami, udał się do fryzjera, kazał ogolić wąsy, faworyty i obciąć sobie krótko włosy; u drugiego fryzjera kupił sobie blond perukę fryzowaną, nabył miękki z szerokiemi skrzydłami kapelusz, a swój pozostawił pod pozorem odprasowania, założył niebieskie okulary, obwiązał szyję białą fularową chustką, i zmieniony do niepoznania, wsiadł do fiakra, rozkazując się zawieść na Montrouge.
Nic nie pociągało go teraz w stronę miasta, niechcąc wszelako ukazywać się przy ulicy Bichat inaczej, jak wieczorem o bardzo późnej godzinie, miał dosyć czasu do zużycia go w oddaleniu od centrum Paryża.
Nasunąwszy na oczy kapelusz, z przewieszona na rzemieniu przez plecy torbą skórzaną, co mu nadawało pozór podróżnego, wszedł do małej traktjerni, w pobliżu stacji de Sceaux, a umieściwszy się w oddzielnym gabinecie, rozkazał podać sobie obiad i śniadanie.
Zapłaciwszy rachunek, wsiadł do fiakra około czwartej wieczorem, każąc się obwozić po czterech stronach Paryża, kupił dziennik wieczorny i przed północą, wrócił na ulice Bichat, wysiadłszy na kilka kroków od domu, w którym się znajdowało jego mieszkanie.
Croix Dieu. wysiadając z fiakra, dostrzegł jakiegoś mężczyznę ukrytego w cieniu, którego rysów twarzy rozpoznać nie mógł w mroku źle oświetlonej ulicy.
Człowiek ten zaczął dzwonić do bramy domu, ku której szedł Filip. Drzwi bramy otwarto. Mężczyzna ów wszedł. Croix-Dieu zawahał się, lecz jednocześnie wzruszył ramionami, szepcząc:
— O cóż u djabła mam się niepokoić? Nikt nie wie że ja tu mieszkam. Trzeba być warjatem, aby obawiać się czegoś!
I zadzwoniwszy z kolei, wbiegł w ciasny korytarz, prowadzący na schody.
W tym korytarzu ciemno było zupełnie.
— Kio wszedł? zapytał odźwierny z głębi mroku, panującego w jego stancyjce.
— To ja. Krysztof Bréchu, tutejszy lokator, panie de Pithiviers, odpowiedział Filip. Przyjechałem, i pozostanę tu przez dni kilka.
— Wybacz, ze zatrzymuję cię, panie, mówił dalej odźwierny, lecz chciałem cię powiadomić, że mamy teraz w naszym domu pokoje umeblowane, wymagające ścisłego nadzoru.
— Pokoje umeblowane? powtórzył baron.
— Tak, dwa ma małe pokoiki, tam na górze, obok pańskiego pokoju. Ponieważ ciągle prawie stały opróżnione, właściciel nie znoszący rzeczy bezprocentowych, kazał je umeblować w nadziei prędszego wynajęcia. Mamy już lokatora od pięciu dni, a jutro drugi przybędzie.
— Tem lepiej dla was. Dobranoc!
— Dobranoc, parne Béchu, ciągnął odźwierny. Twój sąsiad nie będzie ci w spoczynku przeszkadzał. Jest to młody człowiek, bardzo spokojny. Powraca tylko na noc. Musiałeś go pan widzieć przy bramie przed chwilą?
Wspomniony wyż młodzieniec zatrzymał się na wysokości pierwszego piętra, aby wysłuchać rozmowy, prowadzonej między nowoprzybyłym i odźwiernym.
Posłyszawszy mówiącego Filipa, drgnął nagle.
— To głos barona Croix-Dieu, wyszepnął. Wszak niepodobna ażeby to on był? Jest wiele głosów zbliżonych dźwiękiem do siebie. Bądź co bądź, radbym zobaczyć oblicze tego pana Brechu.
Życzenie lokatora z umeblowanego pokoju bezzwłocznie się spełniło.
Croix-Dieu, przypomniawszy sobie o złym rozkładzie schodów, jakie miał przebyć, potarł o mur zapałkę, by zyskać potrzebne światło. Niebieskawy płomień fosforu oświetlił jego postać na sekundę.
Ta krótka chwila wystarczyła mężczyźnie, pochylonemu nad poręczą, do rozeznania rysów barona.
— Ogolił wąsy i faworyty, wyszepnął, ale pomimo okularów przysłaniających mu oczy, poznaję go dobrze. To on! Skąd i dla czego to jego przebranie? Co on tu robi pod tem fałszywem nazwiskiem? To dziwna!
Croix-Dieu szedł wciąż na górę.
Ów młody mężczyzna niechcąc się z nim spotkać, a obawiając się, by jego podpatrywanie odkrytem nie zostało, pobiegł szybko i zatrzymał się nawprost swojego mieszkania, do którego wszedłszy, zamknął drzwi na klucz za sobą.
Ów pokój, a raczej gabinet, tak bowiem szczupłe były jego rozmiary, tworzył część mieszkania z trzech pokoików się składającego. Dwoje drzwi doń prowadziło. Drzwi z lewej przytykały do opróżnionego lokalu, z prawej do pokoju barona, wynajętego przezeń pod nazwiskiem Krysztofa Bréchu.
Sprzęty w mieszkaniu nieznajomego były nader skromnemi. Składały się one z prostego drewnianego łóżka, stolika, orzechowej komody i czterech krzeseł. Nie było tu pieca ani kominka. Podczas zimy wstawiano mały piecyk blaszany. Okrągła dziura, przebita na wysokości dwóch metrów w ścianie drewnianej, z prawej strony, zastawiona kawałkiem deseczki drewnianej, oznaczała miejsce, którędy była poprowadzoną rura z tego pieca.
Filip, przybywszy na kurytarz drugiego piętra, zapalił nowa zapałkę, otworzył drzwi swego mieszkania, wszedł, a zamknąwszy je na klucz, popchnął wewnętrzną zasuwkę, poczem rozpaliwszy dwie świece, zdjął z siebie torbę podróżną, rzucił ją na łóżko, i padł na wielki stary fotel, jak człowiek ciężko zgnębiony.
Napróżno sobie powtarzał: „Niemam się czego obawiać“. Dziwna, nieznana trwoga ogarniała go pomimowolnie. Daremnie mówił sobie „Osiągnąłem cel zamierzony. Jestem bogatym“. Miliony, nagromadzone w torbie skórzanej, napawały go przerażeniem.
— Otóż następstwa znużenia, wyszepnął do siebie. Najsilniejszy człowiek, przy wyczerpaniu sił, dzieckiem się staje. Na szczęście, bym powrócił do zwykłego stanu zdrowia, potrzeba mi jednej nocy snu spokojnego. Co mi jest jednak? Skąd ten niepokój i trwoga? zapytywał siebie.
I dla rozproszenia czarnych myśli, wyjął z kieszeni wieczorowy dziennik, szukając w dziale codziennych ogłoszeń, wiadomości o popełnionej zbrodni przy ulicy Le Sueur.
Znalazłszy to i bardzo obszernie opisane, pożerał wzrokiem, czytając.
Przy ukończeniu powyższego artykułu, zbladł nagle. Dziennik z rąk mu wypadł na ziemię.
Artykuł kończył się temi słowy:
„Powiadomiono nas, że hrabina de Tréjan, przywrócona do życia prawie cudownym sposobem, w chwili zgonu, wymieniła mordercę. Znamy to nazwisko, wymówione drżącemi usty nieszczęśliwej kobiety, ze względu jednak, by nie przeszkadzać poszukiwaniom policji, zamilczeć o tem musimy. Wolno nam jednak nadmienić, że skoro agenci przybyli do mieszkania zabójcy, aby go przyaresztować, nie znaleźli go, ratował się ucieczką. Odkryto jednak już jego ślady, i potworna ta zbrodnia nie ujdzie bezkarnie“.
— Nie zabiłem jej więc? wyjąknął Filip przestraszony i drżący. Przemówiła! Trzeba zatem uciekać. Uciekać jak najprędzej. Ale gdzie, i jak uciec? Policja czuwa i śledzi. Czuwać będzie noc i dzień. Mój rysopis rozesłano wszędzie. Zresztą wystarcza być nieznanym, ażeby ściągnąć podejrzenie. Niepodobna wyruszyć mi się teraz z Paryża. Gdybym to uczynił, ręka pierwszego lepszego policyjnego agenta pochwyciłaby mnie za kołnierz! Tonę, przybiwszy do portu. Moje nienasycone pragnienie miljonów w przepaść mnie wtrąciło. Jestem zgubiony!
Głowa nędznika ku piersiom się pochyliła; krople zimnego potu spływały mu po czole i skroniach. Nigdy kompletniejsze obezwładnienie nie ogarnęło człowieka.
Reakcja jednak wkrótce nastąpiła. Poczucie niebezpieczeństwa zbudziło w nim energję.
— Zgubionym? powtórzył, dla czego? Owo cudowne wskrzeszenie Fanny Lambert, to wyjawienie prawdy „in extremis“, są to kłamstwa dziennikarzów, dla utworzenia sensacyjnego artykułu. Zresztą, gdyby to i prawdą było, co mi to szkodzi? Na co im się przyda wiadomość, że Croix-Dieu był występnym, skoro Croix-Dieu zniknął i nie istnieje? Nie pochwycono Fryderyka Müller. i mnie nie pochwycą? Komuby przyszło na myśl szukać mnie tu, w tym kącie?
Na wpół uspokojony tem rezonowaniem, Filip udał się na spoczynek, wsunąwszy swą torbę pod materace, na stoliku zaś przysuniętym do łóżka, położył nabity rewolwer.
Zgasiwszy świecę, zasnąć usiłował, sen jednak nie przychodził, aż w chwili, gdy brzask dzienny ukazywać się zaczął.
Jego sąsiad lokator nie spał zarówno.
Przewracał się na łóżku bezustannie powtarzając:
— Dla czego ten Croix-Dieu tu się ukrywa?
Owym sąsiadem barona był Jerzy Tréjan.
Niech nas to nie dziwi, że hrabia Jerzy znajdował się w tak nędznem mieszkaniu. Nic bardziej prostego nad jego tu obecność. Wyjaśnimy w kilku słowach to, co mogłoby się zdawać nieprawdopodobnem dla czytelników.
Jerzy, jak wiemy, wyszedłszy z pałacu przy ulicy Le Sueur, nie posiadał nic więcej nad kilka luidorów, które się szybko rozpłynęły, jak się topi złoto w Paryżu. Żyć było trzeba, żyć z własnej pracy, a Tréjan nie posiadał ani stosownego ku temu mieszkania, ani artystycznych materjałów, jakie kosztując bardzo drogo, nie przynoszą często tego, co za nie zapłacić potrzeba. Wyczekiwać niepodobna było. Należało natychmiast zarabiać pieniądze, i starać się o zapewnienie sobie lepszej przyszłości.
Nazajutrz po swoim pojedynku z księciem Aleosco, Jerzy otrzymał dwa zamówienia. Jeden ze słynnych dekoratorów, ofiarował mu znaczną sumę za wymalowanie modeli do robót snycerskich, mających być wykonanemi do jednej ze sztuk historycznych, mającej się ukazać na bulwarowym teatrze.
Dyrektor tegoż teatru prosił Jerzego o wyrysowanie stu pięćdziesięciu kostjumów, potrzebnych do tej samej sztuki.
Ta podwójna robota mogła przynieść artyście do trzech tysięcy franków.
Jerzy chętnie ją przyjął.
Pracownia dekoratorska znajdowała się o kilka kroków od ulicy Bichat.
Tréjan przechodząc tą ulicą, spostrzegł kartę oznajmującą o pokojach umeblowanych do wynajęcia. Cena tego lokalu była nader umiarkowaną. Oszczędność czasu i pieniędzy! Tréjan opuściwszy więc zakątek w hotelu Saint-Pbar, wprowadził się tu z postanowieniem zamieszkania przez parę tygodni. Mieszkał tu od pięciu dni.

XIV.

Uderzyła siódma nad ranem.
Jerzy, ukończywszy swą toaletę, zakładał w ramy przy otwartem oknie, arkusz zmoczonego papieru dla obeschnięcia, gdy lekko zapukał ktoś do drzwi.
Artysta pospieszywszy otworzyć, ujrzał ze zdumieniem czterech stojących w korytarzu nieznanych sobie mężczyzn, z których jeden miał pod zwierzchniem okryciem przewiązaną szarfę trójkolorową.
Ta szarfa, oznajmiała komisarza policji, w chwili spełniania służbowych obowiązków.
Komisarz wszedł wraz z jednym ze swych towarzyszów. Inni zostali w korytarzu.
— Panie, rzekł Jerzy, kłaniając się, sądzę, iż pan zapewne się omyliłeś.
— Jestżeś pan hrabią de Tréjan? pytał komisarz.
— Tak, panie.
— A więc, rzekł występując Jobin, w imieniu; prawa aresztuję pana!
Artysta zadrżał i pobladł, najmniejsza jednak obawa nie ukazała się na jego obliczu, i odrzekł z zupełnym spokojem:
— Pan mnie aresztujesz? Pozwól więc zapytać, skutkiem czego nastąpiło to przyaresztowanie?
— Pańskie sumienie winno pana o tem powiadomić, odparł komisarz policji.
— Moje sumienie jest czystem, rzekł Tréjan, o niczem mnie ono nie powiadamia. Żądam odpowiedzi.
— Jesteś pan obwinionym, rzekł Jobin, o spełnienie onegdajszej nocy podwójnego morderstwa, na osobach księcia Aleosco i hrabiny de Tréjan, twej żony.
Osłupienie i przestrach, wraz z piorunującem wzruszeniem, wstrząsnęły całą postacią Jerzego.
— Zamordowani! wyjąknął, padając bezsilnie na krzesło. Zamordowani! och! nieszczęśliwa.
I głośno łkać zaczął.
Jobin zbliżył się do Tréjan’a.
— Panie! rzekł cicho, uspokój się, proszę. Wypełniam nader ciężki i przykry obowiązek, zmuszony nakazem sądowym, wydanym przeciwko panu, przystępuję do zaaresztowania. Mogę jednak pana upewnić, że posiadam wszelkie dowody, świadczące o twej niewinności w tej sprawie. Wiem dobrze kto jest mordercą twej żony.
Jerzy podniósł głowę.
— Sądzisz pan, odrzekł, iż mnie zatrważa to bezrozumne oskarżenie? Bynajmniej. W żadnym razie dosięgnąć mnie ono nie może, w proch rozproszy się ta potwarz przed oczywistością! Spędziłem dzień cały, noc i wieczór onegdajszy w Saint-Germain, gdziem zdejmował szkice z zamku i lasu. Dwie wiarogodne osoby, z których jedna jest głośną i sławną, towarzyszyły mi tam, nie odstępując na chwilę. Nocowaliśmy w jednym i tym samym pokoju, i razem powróciliśmy wczoraj rano do Paryża. Nie, panie, to oskarżenie wymierzone przeciw mnie, wcale mnie nie niepokoi, ani wzrusza, ni trwoży. Myślę jedynie o popełnionej zbrodni; o księciu, który był moim przeciwnikiem; o tej nieszczęśliwej kobiecie; którą tyle kochałem. Ach! Fanny, Fanny, jakaż straszna kara! Po chwili milczenia, Jerzy zwracając się do Jobin’a, mówił dalej: Pan znasz zabójcę, jak mi to powiedziałeś. Na imię nieba! wymień mi jego nazwisko!
Jobin pochylił się, szepcząc do ucha artyście:
— Mordercą jest baron de Croix-Dieu!
Tréjan spojrzał na agenta z takiem osłupieniem, że Jobin cofnął się, sądząc, iż artysta zwarjował.
— Baron! baron de Croix-Dieu! powtarzał Jerzy. Ach! jakże tu widnieje ręka Opatrzności! jak jasno się ukazuje Boża sprawiedliwość! Zaczekajcie, zaczekajcie, panowie.
I, wskoczywszy na stolik stojący pod otworem, przebitym w ścianie dla piecowego kanału, uniósł końcem noża deseczkę, nakrywającą ów otwór, i spojrzał przezeń do wnętrza sąsiedniego pokoju.
— Wejdź pan, i patrz! rzekł do Jobin’a. Wejdź, i spójrz dobrze!
Łóżko stało na wprost tej w ścianie przebitej, okrągłej dziury.
Filip, zbudziwszy się nagle, ujrzał w otworze twarz bladą, której czarne, iskrzące oczy, przypatrywały mu się z tryumfującą ciekawością.
W oka mgnieniu poznał to oblicze. Przypomniał sobie, w jak strasznej widział je kiedyś okoliczności.
Była to twarz agenta, przybyłego dla przyaresztowania kasjera Fryderyka Müller, przed siedmioma laty, który, aby się wemknąć do małego domku, położonego przy ulicy de Neuilly, tak zręcznie naówczas naśladował głos i postać Stani: Picolet’a, jednego z pracowników agencji Roch i Fumel.
Croix-Dieu, przerażony na razie ukazaniem się tego zjawiska, posłyszał jak gdyby dźwięk żałobnego dzwonu, tętniący mu nad uszami.
— Ach! jestem zgubiony! pomyślał.
I przez kilka sekund, ów olbrzym zbrodni leżał na łóżku nieruchomie, jak gdyby przykuty doń jakąś niewidzialną siłą, co wnosić pozwalało, iż da się on ująć bez stawiania oporu.
— Hrabio Loc-Earn. Fryderyku Müller, baronie de Croix-Dieu, aresztuję ciebie! mówił głos z głębi otworu. Uprzedzam jednak, abyś nie starał się wskrzeszać tragikomedji z przed siedmiu laty, znajdujemy się tu bowiem w przeważającej sile. Zostałeś osaczonym, nie będziesz się nam mógł wymknąć teraz. Nie chciej więc nadaremnie wynajdywać ku temu sposobów, i poddaj się dobrowolnie. Jeżeli aprobujesz mą radę, otwórz drzwi, bo inaczej je wyważymy!
Te słowa wywołały w zbrodniarzu gwałtowną reakcję.
Wygłoszone przez Jobin’a nazwisko Loc-Earn, stawiło mu całą przeszłość przed oczyma. Ujrzał drogę swego życia zasianą niezliczonemu zbrodniami, a jedyny cel, ku któremu dążył, i w który wierzył przed chwilą, rozpadł w ruinę!
Miljony, zebrane w błocie i krwi, zmieniły się nagle w opadające liście jesienne.
Jedyną dlań odtąd przyszłością, głębia ciemnego więzienia, zebranie sędziów, a następnie w pewien szary poranek, szafot na placu de la Roquette z zawieszoną nad nim gilotyną, kat Paryża ze swymi pomocnikami, błysk noża, głowa staczająca się w kosz, wśród tłumu zebranych, dla przypatrzenia się zakończeniu owej ponurej tragedji.
Było to przeznaczenie fatalne, wszak nieuchronne. I to miało nastąpić obok zebranych miljonów. Na tę myśl wściekłość ogarniała zbrodniarza. Wszystka krew na mózg mu uderzyła, zaślepiając go prawie. Stał się sino-czerwonym.
— Ha! jestem zwyciężony, wyszepnął. Lecz nie pochwycą mnie żywym! Nie! nigdy! Ilu ich tu jest, wszystkich jednego po drugim zabiję, a potem sam pozbawię się życia.
— Nu, jakże, rozmyśliłeś się? pytał Jobin. Poddajesz się nam?
W miejsce odpowiedzi, Croix-Dieu pochwycił rewolwer i w otwór go wycelował.
Głowa policjanta ukryła się i zniknęła.
— Panie komisarzu, rzekł cicho, nie narażaj się pan. Na co się to przyda? Rzecz idzie na gorąco. Ten łotr trzyma w ręku wycelowany rewolwer. Czuje że go wezmą, a wietrząc, co go czeka, naśladować chce dzika przez psy osaczonego. Będzie się bronił do ostatka.
— Masz broń przy sobie? pytał komisarz. Gdyby wypadło się bronić, użyj rewolweru.
— Użyjemy go, ma się rozumieć w konieczności, rzekł Jobin, on jednak pierwszy wystrzeli, a ztąd prawdopodobnie, iż pokładzie nas trupem jednego po drugim, kolejno. Trzeba więc przedewszystkiem obezwładnić tego bandytę, uniemożliwiając mu ucieczkę. Mam plan już obmyślony, rzekł Jobin. I wydał polecenie jednemu z agentów, który szybko pobiegł.
Podczas, gdy się to działo w pokoju Jerzego Tréjan, Croix-Dieu szybko z łóżka wyskoczył. Ubrał się, torbę podróżną przerzucił przez siebie, a wsunąwszy w kieszeń rewolwer, począł zajmować się zabarykadowaniem drzwi, stawiając meble jedne na drugich.
Szafa i komoda broniła silnie drzwi wychodzących na kurytarz. Łóżko i trzy fotele postawione jedne na drugich barykadowały drugie wejście. Materacem zatkał otwór w ścianie, z którego oblegający mogliby byli urządzić sobie strzelnicę.
Po ukończeniu tego, Croix-Dieu z rewolwerem w ręku, z wykrzywioną twarzą, nakształt paszczy rozjuszonego tygrysa, wsparty o kominek, oczekiwał.
Miałżeby mieć nadzieję ucieczki?
Nie myślał o tem wcale. Nie świeciła mu najmniejsza iskierka nadziei. Wiedział dobrze, że uciec mu nie pozwolą, wiedział, że ostatnie słowo co do jego losów, już wyrzeczonern zostało. Pragnął jedynie wyprawić sobie pogrzeb okazały, to znaczy, zabić jeszcze kogoś, zabijać wciąż, zabijać bezprzestannie, do ostatniej chwili zgonu!
Agent, wysłany przez Jobin’a, powrócił, przyprowadziwszy z sobą sześciu strażników miejskich, śmiałych, przezornych, odważnych, wyćwiczonych w dobrej szkole. Prócz tego, przyniósł z sobą drąg zaostrzony na końcu, jakich używają do wydobywania bruku z ulic, podczas reperacji.
Jobin umieścił dwóch miejskich strażników na dwóch końcach korytarza.
— Podważyć silnie te drzwi, rzekł do dwóch drugich, wskazując główne wejście. Wyłamcie je, jeśli możecie, a nadewszystko róbcie wielki hałas, o to głównie nam chodzi. Jest to fałszywy atak. Prawdziwy odbędzie się wewnątrz mieszkania. Ten będzie najniebezpieczniejszy, i ten ja zachowuję dla siebie!
Miejscy strażnicy posłuszni wydanemu sobie poleceniu, poczęli czynić piekielny hałas. Spruchniałe ramy drzwi starych, silnie podważanych, trzeszczeć poczęły. Szafa i komoda, chwiejąc się, drżały.
Croix Dieu, z palcem przyłożonym na cynglu broni, gotów był dać ognia do pierwszego z ukazujących się we drzwiach.
Jednocześnie Jobin wsuwał spokojnie koniec żelaznego drąga pod drzwi boczne. Znalazłszy punkt oparcia. podważył je tak silnie tą sztabą żelazną, że zamek wraz z zasuwkami wyskoczyły, a drzwi wyszedłszy z zawias, upadły z łoskotem na środek pokoju, wywracając fotele, i tworząc pomost, na którym ukazał się Jobin wraz z dwoma agentami, a podnosząc w ręku rewolwer, zawołał:
— Mamy cię nareszcie! Poddaj się!
Filip ryknął, jak dzikie zwierzę, a zdumiony nieoczekiwaną od tej strony napaścią, strzelił trzy razy, lecz niepewną, drżącą ręką.
Jobin uczuł palący ból w ramieniu. Po za nim jeden z agentów padł z roztrzaskaną czaszką.
— Ach! podły łotrze! huknął Jobin. Wyzywasz, a więc niech się stanie!
I strzelił dwukrotnie.
Obie ręce Filipa obwisły bezwładnie wzdłuż ciała. Pierwsza z kul zraniła mu pięść u prawej ręki, druga strzaskała lewe ramię powyżej łokcia.
Mimo to usiłował bronić się jeszcze. Chciał gryźć, oknem wyskoczyć, wszystko nadaremnie. Walka trwać dłużej nie mogła. Prawo zwyciężyło. Agenci stali się panami tego obezwładnionego potwora.
W godzinę później ciężkie drzwi więzienia Conciergerie zamknęły się za zbrodniarzem, a Jerzy Tréjan po rozmówieniu się z sędzią śledczym, swobodnie dążył do pałacu sprawiedliwości.
Tegoż samego dnia po południu, wezwany chirurg do Filipa Croix-Dieu, oznajmił, iż zachodzi potrzeba amputacji lewego ramienia i prawej ręki. Przeniesiono ranionego do infirmerji i podwójnej tej operacji natychmiast dokonano.
Filip zniósł ją obojętnie z dziwnym stoicyzmem.
— Doktorze, rzekł sędzia śledczy do chirurga, ocal mi tego człowieka. Jest on własnością szafotu i gilotyny. Za tyle popełnionych zbrodni, kara publicznie mu być wymierzoną powinna! Potrzeba przykładu. Ocalisz go więc?
Doktor potrząsnął głową.
— Wątpię, odpowiedział. Wszystko to jedno zaiste, pod gilotyną czy też na łóżku w konwulsjach, ów nędznik spłaci swój dług sprawiedliwości!
Chirurg miał słuszność, powątpiewając o przywróceniu do sił zbrodniarza.
Przez cały wieczór, Croix-Dieu leżąc na łóżku, nie poruszył się wcale. Oczy miał otwarte nieruchomo. Świszczący oddech wybiegał z jego piersi. Gdyby nie to, można byłoby sądzić że umarł, gdyż jego usta nie wydawały żadnego jęku, i zdawał się nawet nie słyszeć pytań, jakie mu zadawano.
Czy cierpiał?
Tak, cierpiał straszliwie, nad siły!
Pod tym kłamliwym spokojem, jego dusza i ciało doznawały cierpień rozdzierających, tortur niewysłowionych! Tyle krwi rozlanej, tyle popełnionych zbrodni, tyle poniesionych trudów dla dojścia do celu. I nie módz nawet umrzeć! I czuć się rozbrojonym, zwyciężonym, czuć się być przedmiotem sromoty, wzgardy i hańby! Te myśli, dręczące zbrodniarza, stawały się dlań kaźnią, jakiej żadne słowo ludzkie wyrazić nie jest w stanie!
Około północy dozorcy infirmerji zbudzeni zostali dziwnemi jakiemiś jękami i skargami, dreszczem wstrząsającemu Zbliżywszy się do łóżka chorego, ujrzeli straszny widok.
Rozpoczęły się konwulsje przewidziane przez doktora.
Croix-Dieu chrapiąc, wyjąć, złorzecząc, wił się jak na rozżarzonych węglach. Oczy wychodziły mu z oprawy. Jego twarz, wykrzywiona kurczowo do niepoznania, przerażająco wstrętna, przedstawiała oblicze człowieka, rzuconego w płomienie.
W konwulsyjnych ruchach porozwiązywały się bandaże i krew z ran płynąć zaczęła. Ciało zbrodniarza zmalało. To zginał się łukowato, to rozluźniające się jego członki wydawały ponure trzeszczenie.
Nagle ów nędznik zerwał się na łóżku z niepojętym wysiłkiem. Jego zmienione rysy twarzy, wzrok obłąkany, wyrażały straszne przerażenie, wyciągnął prawą rękę, jak gdyby odpychając coś przestraszającego, niewidzialnego dla wszystkich, i głosem nieludzkim zawołał:
— Tak! to oni, to oni! Baron Worms, Aleosco! Fanny, wszyscy są tam! Razem we troje! On, z poderżniętem gardłem. Ona, z dwiema ranami w plecach zadanemi mym nożem! Zbliżają się. Otaczają mnie, Wołają! czego oni chcą odemnie? Obrzydłe widma, milczcie! Precz! precz ztąd! Zmarliście, śpijcie, jak ja spać będę! Mówicie, sprawiedliwość Boża, inne życie. Ha! ha! wszystko się skończy tu na ziemi!
Tu zaśmiał się śmiechem konwulsyjnym, strasznym, djabelskim! Zakrwawioną ręką odpychał wciąż widma, wytworzone obłędem gorączki, a raczej wywołane wyrzutami sumienia.
Na raz śmiech jego umilkł. Wyraz przerażenia wzrastał na jego obliczu. Nowe widma niewątpliwie przed nim występować zaczęły, stokroć straszniejsze od poprzednich, rzucił się nagle w tył, wołając rozpaczliwie:
— Jest więc Bóg!
Zęby mu szczękały. Wielkie krople zimnego potu, spływały po czole, jak łzy. Straciwszy równowagę, upadł na łóżko zakrwawiony.
Agonia się rozpoczęła.
Krótkiem, lecz strasznem było to jego konanie.
W dziesięć minut później ów szatan, nazywający się Loc-Earnem, Fryderykiem Müller i Croix-Dieu, umknął przed ludzką sprawiedliwością, by stanąć przed najwyższym sędzią, przed którym nic się ukryć nie zdoła!

∗             ∗

W tydzień po zgonie wicehrabiego Armanda de Grandlieu. Henryka d’Auberive wręczyła Herminii list otwarty Andrzeja. Zawierał on co następuje:
„Człowiek szlachetny, wspaniałomyślny, którego opłakujesz, a ja podziwiam i wielbię, zmarł z przebaczeniem na ustach. Moja matka powtórzyła mi jego ostatnie wzruszające słowa. Mówił: „Odchodzę smutny, opuszczając ciebie, wszakże zadowolony, iż pozostawiani ci wolność“.
„Herminio. pozwolisz że mi kiedyś, gdy się uspokoi twe serce, pogrążone w boleści, nadać ci moje nazwisko“.
Nazajutrz San-Rémo otrzymał następującą odpowiedź:
„Zdrada, spełniona przez nas i śmierć tego sprawiedliwego zmarłego skutkiem tej zdrady, wydrążają przepaść pomiędzy nami! Kochać cię będę zawsze, Andrzeju, wszak nie zobaczymy się już więcej!
Jutro twoja matka zawiezie mnie do klasztoru, w którym przepędziła lat dwadzieścia. Ztamtąd nie wyjdę już więcej.
„Będzie to karą! zadośćuczynieniem! Żegnam cię na zawsze“.
— Stracona! na zawsze stracona! wołał w rozpaczy San-Rémo. Och! moja matko, moja matko! jak żyć z tym bólem w sercu?
— Żyć będziesz dla mnie, moje dziecię, odpowiedziała Henryka, gdyby w istocie wszystko straconem być miało. Mówię ci jednak: Miej nadzieję.
— Czegóż się mogę spodziewać? Na co oczekiwać? wołał zrozpaczony młodzieniec. Wszakże, słyszałaś matko, Herminia jutro się zamknie w klasztorze.
— Jako dama świecka, pensjonarka, lecz nie zakonnica. Pani de Grandlieu jest młodą, ma długą przyszłość przed sobą. Sprawiedliwość Boża i miłosierdzie nie przeznacza kary bez końca. Miej nadzieję, Andrzeju, iż nadejdzie dzień, gdzie zadośćuczynienie i pokuta się skończą, a jutrzenka szczęśliwszej doli zabłyśnie!


∗             ∗

Upłynęły lata. Herminia pozostaje ciągle w klasztorze.
Henryka d’Auberive każdomiesięcznie przebywa u niej przez tydzień. Niedaleką zdaje się chwila, w której wicehrabina de Grandlieu zostanie markizą de San-Rémo.
Andrzej nie zna nazwiska swojego ojca, nigdy o niem się nie dowie.
Majątek, skradziony przez Filipa Croix-Dieu hrabinie de Tréjan, wzbogacił ubogich jej krewnych, zamieszkałych w małem miasteczku w Normandji.
Herminia zrzekła się przyjęcia klejnotów skradzionych niegdyś Andrzejowi, a rozpoznanych w sądzie przez ekspertów, jak również nie przyjęła zwrotu miljona, upłaconego na czek z podpisem pana de Grandlieu, jako wykup za listy. Tak ten miljon, jako i drugi, pochodzący ze sprzedaży klejnotów, zostały przez nią przekazanemi na fundację dobroczynnego zakładu dla biednych dziewcząt.
Melania Perdreau, oddając się namiętnie libacjom alkoholicznym, na kilka miesięcy przed wyż opisanemi przez nas wypadkami, zmarła w jednym z paryskich szpitali na „delirjum tremens“.
Dzięki oskarżeniu Sariola przed jego zgonem, rozciągniętym został nadzór i śledztwo wyprowadzono sądowe nad czynnościami pani Saint-Angot. Szanowna ta matrona przebywa w jednym z domów pracy w Paryżu, z którego nie wyjdzie już więcej.
Kapitan Grisolles, zostawszy zupełnym kaleką, żyje ze skromnej pensji, jaką miesięcznie mu wypłacają Oktawiusz i San-Rémo.
Walerja Worms, dzisiejsza wicehrabina de Presles, jest dobrą żoną zacnego męża.
Jobin, którego lekka rana w ramieniu wprędce się zagoiła, sprawuje dzielnie dalej swe obowiązki policyjnego agenta.
Jerzy Tréjan przeszedłszy przez ciężką walkę życiową, zbudził w sobie wolę i energję, jakich mu brakowało. Pracuje wiele wsławiając się w sztuce malarstwa.
Wdowa Blanka Gavard, uwolniona z pod szkodliwego wpływu Filipa Croix-Dieu, stała się najlepszą z matek. Uwielbia swoją synowę, ową śliczną Dinę Bluet, a dzisiejszą panią Gavard. Oktawiusz i Dinah kochają się szalenie. Za kilka miesięcy będą mieli dzieciątko, tak jasnowłose jak matka zapewne.

Koniec tomu siódmego i ostatniego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.