Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom IV/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Nazajutrz po wyjeździe Andrzeja do zamku de Grandlieu, baron udał się na bulwar świętego Michała, pod numer 127. Przeszedł liczne piętra dzielące go od. „Sali fechtunku“ kapitana Grisolles, a doszedłszy szóstego, zatrzymał się i po cztery kroć we drzwi zapukał.
Drzwi się otwarły, a w nich ukazała się kędzierzawa głowa i cyniczne oblicze Grissolla, z jego obłudnem spojrzeniem.
— Ach! to ty baronie. Mów o co chodzi.
— Mieliśmy już z sobą poprzednio interes, do którego się wynająłeś, zaczął Croix-Dieu.
— A z którego pozostało mi nader przyjemne wspomnienie, przerwał Grisolles, mimo, że za ów cios zadany szpadą nie miałeś dla mnie dość słów podziękowania. Zresztą nie chowam za to do ciebie urazy. Powiedz mi, czy ów mały markiz, któremu na twój rozkaz przedziurawiłem skórę, przeszedł do krainy, z której się nie powraca więcej?
— Nie! on żyje, wyzdrowiał.
— Niemasz więc powodu uskarżać się na mnie. Jeżeli mu trzeba powtórnie krwi upuścić, jestem na twoje rozkazy. Do kroć tysięcy piorunów, jaka pięść, jakie uderzenie! Dotąd jeszcze czuje te dwie jego łapy na swojej twarzy! Przez dwa tygodnie nosiłem ich ślady. Czy o niego to chodzi.
— Nie!
— O kogóż więc i o co?
— O operację tego samego rodzaju.
— I znowu o klakę do odebrania? Wiesz dobrze, że to byle czem nie jest.
— Gdyby było niczem nie płacono by ci za to.
— Nader logiczne twierdzenie. Któż ma być moim przeciwnikiem?
— Pewien dobry młodzieniec.
— Który mnie tak powita jak twój djabelski markiz?
— On? nigdy w świecie! Ten biedny chłopiec jest tak słabym, że podmuch wiatru wywrócićby go był w stanie.
— Zna on szermierkę?
— Naznaczysz go dziesięć razy z rzędu, nie dopuszczając do odbicia ciosu.
— Żądasz więc, aby go oszczędzać i tylko zadrasnąć z lekka?
— Przeciwnie, na dobre zabić go trzeba!
— Do djabła! Nienawidzisz więc, jak widzę, tego dobrego młodzieńca?
— Przeszkadza mi on w sprawie z pewną kobietą.
— Rozumiem.
— Podejmiesz się tego?
— Przeszkoda nie zachodzi z mej strony. Uprzedzam jednak, że to drogo będzie cię kosztowało. Podniosłem ceny spraw takich.
— Cóż za to żądasz? zapytał baron.
— To zależy...
— Od czego?
— Jestem człowiekiem zasad. Powiedz mi więc przedewszystkiem. jakiego to rodzaju jest sprawa?
— Potrzeba ci będzie wziąść pod rękę kobietę a odpowiedzieć zuchwale jej kochankowi, któremu rzecz prosta, nie podoba się ta twoja poufałość.
— Rozumiem. Będzie cię to kosztowało baronie sto luidorów.
— Do djabła, za drogo!
— Nie targujmy się. Wszelkie targi, to rzecz w złym tonie, zresztą byłoby to daremnem. Nie opuszczę ani jednego grosza. Wolno ci godzić się, albo nie godzić.
— Niech będzie więc sto luidorów, rzekł Croix-Dieu.
— W brzęczącej monecie, ma się rozumieć.
— Ufam ci w zupełności, odparł przybyły. Odbierzesz swoje pieniądze przed rozpoczęciem sprawy.
— Co do tego zgoda. Kiedyż działanie rozpocząć potrzeba? pytał Grisolles.
— Dziś, nie zwlekając.
— Godzina i miejsce?
— Godzina, kilka minut przed północą, miejsce tenże sam teatr, w którym staczałeś walkę z markizem San-Remo.
— Rzecz ciekawa, na honor! zawołał kapitan. Te obie więc sprawy mają łączność z sobą?
— — Nie zupełnie. Tu wyzwanie nastąpi nie w teatralnym przysionku, lecz na bulwarze, po widowisku, przy wyjściu artystów.
— Chodzi tu może o jaką komedjantkę?
— Tak. Przypominasz sobie tę małą osóbkę debiutującą w „Aspazjach?“
— Dinę Bluet?
— Ją, właśnie.
— A! ładna dziewczyna. W oko mi wpadła. Ta cała sprawa gładko mi pójdzie jak rękawiczka. Czy ją wziąć będzie trzeba pod rękę?
— Tak, weźmiesz ją.
— Doskonale! Odegram mą rolę najnaturalniej. A ów dobry młodzieniec?
— Nie mam potrzeby wskazywać ci go. Rzuci się » sam na ciebie jak tygrys.
— To prawda. Będziesz przy tem obecny baronie?
— Będę... Będę wszystko widział, ale przezornie ukryję się w cieniu. Pojmujesz, iż muszę okazać się obcym całej tej sprawie, tem więcej, że ów dobry młodzieniec uważa mnie za swego przyjaciela.
— Jakiż to głupiec!
— Przybiegnie do mnie po dokonanej sprzeczce i zechce ażebym był jednym ze świadków w pojedynku.
— I przyjmiesz?
— Ma się rozumieć.
— A! jesteś baronie prawdziwym mężczyzną! Mało, spotkać można tak dzielnych ludzi.


∗             ∗

Wieczorem kapitan Grisolles udał się na widowisko, i zasiadł w pierwszym rzędzie krzeseł tuż po za orkiestra.
Nigdy dotąd nie miał podobnie bezczelnej i zuchwałej miny. Nigdy końce jego długich, czarnych wąsów bardziej zwycięzko podkręconemi nie były.
Podczas antraktów, stał zwrócony plecami do rampy, w kapeluszu na bok włożonym, z wygiętym torsem, lornetując obecne na przedstawieniu kobiety.
Za podniesieniem kurtyny, skoro Dinah Bluet ukazała się na scenie, kapitan objawiał swe uwielbienie z tak wielką energią, i tak hałaśliwie oklaskiwał młodą, aktorkę, że zwrócił tem ogólną na siebie uwagę.
Oktawiusz Gavard wychylał się z loży, patrząc zaiskrzonym wzrokiem na tego fanatycznego klakiera, którego zapał prostaczy i niewłaściwe brawa kompromitowały Dinę.
Tu i ówdzie głośne: „Tst... tst...“ słyszeć się dało.
Garybaldczyk obróciwszy się, rzucił na spektatorów tak dzikie i wyzywające spojrzenie, że każdy dla uniknięcia zwady z podobnie gminną osobistością, ustąpić jej wolał.
Oktawiusz wściekał się z gniewu.
— Gdyby on zaczął świstać, powtarzał sobie, milczeć by mu kazano, ja sam bym to uczynił. Lecz w jaki sposób zabronić komuś oklaskiwania?
W antrakcie, między ostatnim obrazem, Grisolles udał się w oznaczone miejsce, a otrzymawszy z rąk barona dwa banknoty tysiąc frankowe, wrócił zadowolony do krzeseł przy orkiestrze.
Przy ukończeniu sztuki, Dinah Bluet została na scenie aż do zapuszczenia zasłony.
— Będzie potrzebowała z dziesięć minut czasu ażeby zmienić ubranie, pomyślał awanturnik, zaczekać należy.
Stał w miejscu patrząc na płynący tłum publiczności, poczem wyszedł zapaliwszy cygaro, a stanąwszy przy bocznych drzwiach, zdziwił się nie dostrzegłszy tu nikogo.
— Gdzież jest ów dobry młodzieniec? zapytał siebie. Miałżeby pozwalać swojej kochance wychodzić dziś samej? Tem gorzej dla barona, jeżeli sprawa do skutku nie przyjdzie. Nie z mojej winy. Stanąłem na stanowisku. Nie zwraca się raz otrzymanych pieniędzy! Do kroć piorunów pięknie byłoby, gdyby ta mała olśniona, oczarowana moją urodą, w nieobecności owego dobrego młodzieńca przyjęła me serce i rękę. Zyskać pieniądze i ową piękną, to zysk nie lada!
Podczas gdy mówił to sobie, kilka minut upłynęło. Drobny deszcz zaczął padać. Zegary wydzwaniały północ. Widowiska wszędzie się pokończyły. Na wilgotnych chodnikach asfaltowych, z rzadka dostrzedz było można jakiegoś opóźnionego przechodnia spieszącego do domu.
— Na pewno ów dobry młodzieniec nie przyjdzie, wymruknął Grisolles z zadowoleniem. Byłby już tu, gdyby miał przybyć.
Oktawiusz jednak znajdował się niedaleko.
Posłuszny żądaniu swej młodej przyjaciółki, pragnącej jak najmniej zwracać uwagi koleżanek, oczekiwał na nią co wieczór w powozie, na bulwarze, wprost bocznych drzwi teatralnych. Dziewczę przychodziło do niego i odwoził ją do mieszkania.
Po kilku sekundach Dinah wyszła nareszcie.
Spojrzała w około siebie, a dostrzegłszy chodnik deszczem zmoczony, uniosła zręcznie brzeg sukni, i nie otwierając nawet parasola, chciała przejść w poprzek ulicę, aby się dostać na bulwar.
Grisolles zastąpił jej drogę.
— O! piękne dziecię, nie tak prędko, wołał zatrzymaj się proszę. Ten, na którego oczekujesz, nie przybył, ja jestem gotów zastąpić go z korzyścią jak sądzę.
Dinah zdziwiona, lecz dotąd jeszcze spokojna, wierząc w jakąś nastąpioną pomyłkę, wstecz się cofnęła.
— Pan się mylisz, odpowiedziała, nie znam pana wcale. Pozwól mi przejść proszę.
— Uważasz mnie więc za głupca? odparł śmiejąc się Grisolles. Ja miałbym ci uciec pozwolić? nigdy w życiu! Znam panią doskonale panno Dino, czego dowodem są moje gorące dla ciebie oklaski. Musiałaś przecie mnie zauważyć podczas przedstawienia? Siedziałem w pierwszym rzędzie krzeseł, za orkiestrą i biłem brawo, że omal nie popękały mi ręce. Należy odwzajemnić ów hołd z mej strony. Zabieram cię z sobą, ofiaruję ci fiakra oraz kolacyjkę z najdelikatniejszych, przysmaków złożoną, z szampanem i słodyczami. Ja za to wszystko zapłacę. Nie obawiaj się.
— Odejdź pan! zawołało dziewczę ogarnięte obawą. Powtarzam że chcę przejść.
— Głupstwo! zawołał Garybaldczyk wybuchając śmiechem. Nie mnie to brać mój ptaszku na podobną wędkę! Znam ja się na tem, mając rozległe stosunki z kobietami. Byłabyś chyba pierwszą z dziewcząt, która się mnie obawiasz, a to nieprawdopodobne! Jedźmy więc. Otóż właśnie i fiakr nadjeżdża. Opróżniony, widocznie los nam sprzyja. Hej! woźnico! wołał podjedz tu ze swoją budą!
Chwycił pod rękę Dinę, a przytrzymując ją silnie, usiłował dociągnąć ku stojącemu fiakrowi.
Biedne dziewczę obawiało się wywołania skandalu, obawiało nadewszystko narażenia na zwadę Oktawiusza. Wyrywała się więc w milczeniu przez kilka sekund. Cóż jednak mogła poradzić przeciw brutalnej sile napastnika? Zrozumiawszy to, postanowiła wołać o pomoc.
— Ratuj mnie Oktawiuszu! krzyknęła rozpaczliwie.
— Mówię ci, że nieobecnym jest twój kochanek, daremno go przyzywasz, odparł śmiejąc się Grisolles. Zabiorę cię z sobą, wbrew twojej woli.
Głos Diny przyzywającej ratunku, uderzył w serce Gavard’a.
Wyskoczył z powozu, w mgnieniu oka przebył dzielącą go przestrzeń, i wściekłość go ogarnęła gdy ujrzał swą ukochaną pomimo jej oporu uprowadzaną przez mężczyznę o długich czarnych wąsach, jaki przez cały ciąg widowiska tak go irytował swemi hałaśliwemi oklaskami.
— Ha! zawołał rzucając się na Grisolla, jeszcze ów błazen?!.. Podły nędzniku, jak śmiesz napastować tę kobietę? Ty zwierzę brudne, poważasz się dotykać Diny? Otóż wymierzam ci naukę jakiej potrzebujesz nikczemny!
I trzymana w ręku giętką elegancką laskę podniósł na Garybaldczyka.
Ręka ta jednak nie opadła.
Grisolles, który jak wiemy był biegłym w szermierce, spostrzegłszy gest Oktawiusza, wypuścił Dinę. Lewą ręką pochwyciwszy pięść młodzieńca, ścisnął ją, jak w kleszczach. Prawą zaś wyrwał podniesioną laskę, której złamane bólem palce Gavard’a utrzymać nie były w stanie. Skruszywszy ją na dwoje, odrzucił kawałki.
— Ot! tak się robi! rzekł śmiejąc się głośno. Skwitowaliśmy się, mój piękny paniczu. Gdybyś mnie był dotknął, zabiłbym cię na miejscu!
Oktawiusz nie posiadał się z wściekłości.
— Ha! ja cię nauczę! wołał, nie ujdzie ci to bezkarnie!
I chciał skoczyć na Grisoll’a aby go spoliczkować.
Dinah rzuciła się pomiędzy nich, a otaczając drżącemi rękoma swego przyjaciela szeptała:
— Na imię nieba Oktawiusza, przez miłosierdzie nademną, odejdź od tego człowieka. Nie jest on godzien twojego gniewu. On zasługuje tylko na pogardę!
— Znieważył ciebie! ukarać go winie nem, wołał przyszły spadkobierca milionów, daremnie chcąc się uwolnić z uścisków drobnych rączek jakie go otaczały Jest to jakiś łotr nikczemny!
— Dość tych wyrazów, moja ty tekturowa lalko! zahuczał głośno Grisolles. Uderzenie laską znaczy tyle co spoliczkowanie. Uważam to za cios otrzymany z twej strony. Oto moja karta wizytowa, czekam na twoją.
Sprawa nagle zwrot inny przybrała. Nie było teraz nowy o walce na pięści, ale o pojedynku. Oktawiusz się uspokoił.
— Wolę to, odrzekł, chwytając kartę Garybaldczyka a podając mu swoją.
— Moi świadkowie przyjdą do pana jutro o dziewiątej, mówił Grisolles.
— Moi, oczekiwać ich będą, odparł młodzieniec.
— Dobranoc moja miłości! mówił Grisolles zwracając się ku Dinie. Jutro już śmiać się nie będziemy. Będziesz potrzebowała zapewne wkrótce pocieszyciela. Pomyśl więc o mnie.
I wybuchnąwszy śmiechem po wygłoszeniu tego wstrętnego żartu, nasunął na prawe ucho kapelusz, zapalił zgaśnięte cygaro, i zbliżył się do fiakra, przywołanego przed kilkoma minutami.
Oczekiwał nań tam przy drzwiczkach mężczyzna wysokiego wzrostu, z twarzą ukrytą do połowy podniesionym kołnierzem paltota.
— Na kogo pan czekasz? zapytał Grisolles.
— Na ciebie kapitanie.
— Ach! to ty baronie. Widziałeś co zaszło?
— Wszystko widziałem.
— Farsa odegrana z twojem zadowoleniem, jak sądzę, a także i z mojem. Znalazłem sposób uniknięcia policzka.
— Winszuję ci twojej zręczności. Rzecz tę mistrzowsko poprowadziłeś! A teraz powiedz mi o której godzinie poślesz swych świadków do tego młodzieńca?
— O dziewiątej z rana, punktualnie. Mniemam iż nie znajdujesz przeszkody ażeby spotkanie jutro z rana nastąpiło?
— Żadnej, a nawet bardzo jestem z tego zadowolony. Nienawidzę zwłoki i odkładania spraw ważnych. Udziel swym świadkom potrzebne objaśnienia. Jeżeli będę, jak to przypuszczam jednym ze świadków tego młodego człowieka, wszystko pójdzie dobrze. Jesteś znieważonym, służy ci prawo wyboru broni, wybierasz więc szpadę, nieprawdaż?
— Naturalnie.
— Nadewszystko nie oszczędzaj go, proszę.
— Bądź spokojnym.
— Odchodzę. Ów młodzieniec przybędzie do mnie napewno za jakie pól godziny, potrzeba ażeby zastał mnie w domu.
Croix-Dieu podszedłszy do swego powozu oczekującego nań o sto kroków dalej, pojechał w kierunku ulicy Saint-Lazare.
W czasie powyższej rozmowy obu tych łotrów, Oktawiusz prowadził do powozu chwiejącą się ze wzruszenia i przestrachu Dinę, a dopomógłszy jej wsiąść, odwiózł ją do jej skromnego mieszkania.
Nerwowe drżenie wstrząsało biednem dziewczęciem; rzewne łzy spływały na jej policzki; Trzymała w obu swych dłoniach ręce swojego przyjaciela i ściskała je konwulsyjnie.
— Dino, ukochane me dziecię! szeptał młodzieniec; czego się tak obawiasz i plączesz? Odrzuć ten smutek. Przelękłaś się, rzecz naturalna, teraz jednakże powinnaś się uspokoić, wszak widzisz, że wszystko załatwionem zostało.
Głośne łkanie wydobyło się z piersi dziewczyny.
— Załatwione, powtórzyła złamanym głosem, uważasz więc to za rzecz skończoną?
— Bez wątpienia! Odszedł ów błazen, któremu zapłaciłem jak należy za jego niecne postąpienie, i nigdy już więcej, nigdy o nim nie usłyszysz.
— Ach! Oktawiuszu, wszak jutro masz się pojedynkować, zawołała wybuchając płaczem.
Młodzieniec udał zdziwienie.
— Pojedynkować? zawołał, co za myśl! Zkąd możesz przypuszczać, ażebym ja się bił z takim nędznikiem?
— Widziałam, i dobrze słyszałam. On ci dał swoją kartę i zażądał twojej. Jego świadkowie przyjdą do ciebie jutro z rana.
— I cóż to znaczy? Nic, głupstwo to wszystko!
— To znaczy, że bić się będziesz!
— Ależ nigdy w świecie! Nie ma dnia aby po wyniknionej sprzeczce nie wymieniano kart pomiędzy sobą, a mimo to nie pojedynkują się, nie biją. Przedewszyst kiem przedstawże sobie drogie ukochane dziecię, że ludzie tego jak on rodzaju lubią udawać bohaterów. Słysząc ich, zdawałoby się, że rozrąbią w szczątki pułk, cały! Umyślnie to czynią dla blagi. Dają jakąś tam podstawioną kartę, a żadnych potem świadków nie przysyłają wcale.
— Ten przyśle swoich, jestem tego pewną.
— Nie wierzę temu. A gdybym nawet w tym razie się mylił, świadkowie ustanowieni są dla polubownego załatwienia spraw takich.
— Czy jednak będziesz mógł w ten sposób i tę załatwić?
— Dla czego nie? Załatwię na pewno, a raczej dozwolę aby załatwioną została.
— Ten człowiek ciebie wcale nie obraził, mówiła dalej Dinah, mnie tylko napastować zaczął brutalnemi swemi grzecznościami.
Na te słowa uczuło dziewczę jak ręka Oktawiusza w jej dłoni zadrżała.
— Groziłeś mu, podniosłeś na niego swą laskę, mówiła dalej.
— Tak, ale go nie uderzyłem, przerwał młodzieniec drżącym z lekka głosem.
— Ma prawo żądać od ciebie usprawiedliwienia a nawet przeproszenia. Czyliż to zrobisz?
Oktawiusz chciał odpowiedzieć potwierdzająco, mimo jednakże gorącej chęci uspokojenia dziewczyny, uczuł jak gdyby zraniony ptak zatrzepotał się w głębi jego serca, a ta boleść wraz z oburzeniem złamała jego wolę.
— Ja usprawiedliwiać się? zawołał, usprawiedliwiać, przepraszać nędznika, który znieważył moją ukochaną Dinę, moją jedyną miłość! Nie! nigdy w świecie! Gdybym był zdolnym do podobnej nikczemności, jakże pogardzałbym sobą samym, i ty natenczas miałabyś zupełne prawo odtrącić mnie, jak ostatniego z hultajów! Dziewczę wybuchnęło łkaniem; przez kilka chwil przemówić nie była w stanie.
— Ach! widzisz wyjąknęła, nareszcie, widzisz, że pojedynkować się będziesz.
— A więc, tak! będę się bił za ciebie, jestem z tego szczęśliwy i dumny! Chwilę owego pojedynku policzę między najpiękniejsze dni mojego życia. Nie obawiaj się Dino. Bóg nas nie rozdzieli! Nie idę walczyć ukochane dziecię, ale zwyciężyć.
— On cię zabije! jęczało dziewczę, zabije! I nie zobaczę cię więcej!
Tu westchnąwszy głęboko, wsparła głowę na ramieniu Oktawiusza.
Powóz zatrzymał się przed domem na przedmieściu, du Temple.
— Do licha! szepnął wysiadając Gavard, zemdlała.
Zadzwonił do bramy, a wróciwszy do powozu wziął na ręce wiotką postać dziewczęcia i z podwojoną silą nerwowem wzburzeniem, przebiegł liczne piętra dzielące go od znanego nam pokoiku. Ułożywszy Dinę na łóżku, pukał do drzwi mieszkania właścicielki.
— Co się stało? pytała taż przybiegając.
— Biedne to dziewczę zemdlało, odrzekł, mam nadzieję iż pani nie odmówisz starań ze swej strony aby ją przyprowadzić do przytomności.
— Bądź pan spokojnym, odpowiedziała wdowa. Pokochałam jak matka to dziecię. Wszelki ratunek udzielonym jej zostanie. Zkąd jednak przyszło owo omdlenie?
— Wskutek gwałtownego przestrachu i wzruszenia. Znieważono ją przy wyjściu z teatru. Wyzwałem owego nędznika. Jutro mani pojedynek. To ją tak strasznie przeraziło.
— Wielkie nieba! wołała wdowa wznosząc w górę ręce. Pojedynek! jakież nieszczęście! mogą pana zabić!
— Mówisz pani toż samo co ona, wyrzekł uśmiechając się Oktawiusz. Ludzie codziennie prawie pojedynkują się, a rzadko kiedy ktoś zabitym zostaje. Lecz blisko już pierwsza nad ranem, muszę biegnąć zamówić świadków. Polecam sercu pani to ukochane dziewczę. Udziel jej wszelkiej opieki, a skoro odzyska przytomność, staraj się pani ją uspokoić. Będzie to dobry uczynek z twej strony.
Tu pochyliwszy się nad łóżkiem, dotknął ustami bladego czoła dziewczyny i wybiegł spiesząc jak wicher po schodach.
Wsiadłszy do powozu, kazał jechać do barona, de Croix-Dieu na ulicę Saint-Lazare, rozkazując pędzić co sił, a dobywszy z kieszeni wizytową kartę przeciwnika, czytał przy świetle latarni:
„Kapitan Grisolles. Były oficer ordynans Garibaldiego, Bulwar świętego Michała Nr. 127.
— Grisolles, kapitan Grisolles, powtarzał Oktawiusz; zdaje mi się jakobym znal to nazwisko. Lecz gdzie, zkąd? niewiem. Przypomnieć sobie nie mogę.
Powóz zatrzymał się przed domem, w chwili, gdy pierwszą nad ranem wydzwaniał zegar na kościelnej wieży.
— Pan baron jest w domu? pytał Oktawiusz odźwiernego.
— Wrócił przed pół godziną, i zdaje się że jeszcze nie śpi.
Młodzieniec wbiegł do antresoli, gdzie czuwający lokaj wprowadził go do salonu.
Filip de Croix-Dieu wyszedł na jego spotkanie.
— Wizyta o tak spóźnionej godzinie przekonywa mnie, iż coś nadzwyczajnego zajść musiało, rzekł podając rękę przybyłemu. Cóż to takiego powiedz mi proszę.
— Pojedynek, odparł Gavard.
— Może być niczem, lub bardzo ważnym, to zależy od przeciwnika.
— Oto jego nazwisko, rzekł Oktawiusz.
Croix-Dieu spojrzał na kartę.
— Ach! zawołał, to dziwne.
— Słyszałem gdzieś, coś, o tym jegomości, wyrzekł młodzieniec, lecz gdzie, przypomnieć sobie nie mogę. Znasz go baronie?
— A! wiem już, wiem! Mówią że to zapalczywy rębacz ten Grisolles?
— Tak, niestety! rzekł Croix-Dieu.
— Wszystko mi jedno. Ufam, że nie zginę. Zgadujesz teraz baronie co mnie sprowadza do ciebie?
— Chcesz abym był jednym z twych świadków? Nieodwołalnie. Przyjmuję, naprzód przyjmuję. A teraz powiedz mi czy nie możnaby jakoś załagodzić tej sprawy?
— Nigdy w świecie!
— O cóż poszło? Jaki powód do zwady?
Oktawiusz w krótkości opowiedział to, co baron, znał lepiej od niego.
— Osądź więc, dodał, wszelkie układy są tu niemożebnemi, trzeba stanąć do walki.
— Przyznaję to niestety! Ach! nierozważna młodości! dodał Croix-Dieu poważnie. Wszakże cię przestrzegałem, przypomnij sobie, że z tej twojej znajomości z ową komedjantką, wyniknąć mogą różnego rodzaju przykre dla ciebie następstwa. Wierzyć mi nie chciałeś.
— Proszę cię baronie, nie obwiniaj Diny. Uwielbiam ją! Przykrość mi tem czynisz.
— Że ją uwielbiasz, aż nadto dobrze wiem o tem, lecz dzięki jej, masz przed sobą pojedynek.
— Czyż to jej wina?
— Nie, bezwątpienia. Gdybyś był jednak nie porzucał Reginy Grandchamps, nie potrzebowałbyś bić się jutro. Zresztą, co się stało, już się nie zmieni. Kogoż zamierzasz wziąść na drugiego świadka?
— Znam na nieszczęście tylko młodych lekkomyślnych ludzi: nie śmiałbym ci proponować żadnego z nich na partnera.
— Napisze więc do pana de Streny, rzekł Croix-Dieu. On mieszka obok ciebie, na bulwarze Magdaleny. Po otrzymaniu tego listu, stawi się na wezwanie, jestem pewny, i przybędziemy oba do ciebie na pięć minut przed świadkami kapitana.
— Kochany baronie! wołał Oktawiusz, jakże ci main dziękować?
— Nie dziękuj, to będzie najlepiej. Jak dawno, powiedz mi, nie miałeś broni w użyciu?
— Od dość dawnego czasu. Nie byłem nigdy herkulesem, wiesz dobrze. Szermierka mocno mnie utrudzała. Po pięciu minutach walki czułem jak gdybym miał połamane stawy. Będę musiał przed tem wypić butelkę dobrego wina.
— Czy czujesz przynajmniej w sobie jakąkolwiek bądź siłę?
— Tak, trochę. Mój nauczyciel fechtunku znajdował we mnie zdolności zdumiewające, mówił, że przy usilnej pracy, mógłbym zostać wprawnym szermierzem. Wszakże, jak wiesz, baronie, zaniedbałem się w pracy, zkąd rzecz naturalna zostałem na tym punkcie, gdzie byłem.
— Mam u siebie florety, maski, rękawice, możebyś zechciał spróbować fechtunku, pytał Croix-Dieu.
— Na co, do czego? trudziłbym się najniepotrzebniej w świecie. Nie zrobisz ze mnie szermierza w ciągu dziesięciu minut. Nie miałbyś nawet czasu wskazać mi zaczepnego ciosu. Bądź mimo to spokojnym, baronie. Stanąwszy na placu walki, dobrze zachowywać się będę. Przybiorę bohaterską minę, a gdyby wypadkiem cios śmiertelny we mnie ugodził, polegnę jak na dzielnego przystało! Będziesz ze mnie zadowolonym! Teraz wracam do domu, ażeby zasnąć na parę godzin i przyprowadzić tym sposobem do równowagi moje nerwy. Zresztą potrzebuję coś także napisać.
Croix-Dieu nakreślił szybko kilka wierszy na ćwiartce papieru, którą zabrawszy z sobą Oktawiusz wrócił do swego mieszkania.
Dominik na niego oczekiwał.
— Ach! panie, wołał poczciwy sługa, obawiać się poczynałem, że pan już nie powrócisz tej nocy, i mocno mnie to trapiło. Odkąd pan w domu więcej przebywasz, wyglądasz tak dobrze, iż przyjemnie jest patrzeć na pana.
— Nie troszcz się mój dobry, odrzekł młodzieniec, nie powrócę już do tego idjotycznego sposobu życia, jakie niegdyś prowadziłem. Nie! nigdy! Bądź o to spokojnym. Powiedz mi jednak, czy apartament po zmarłym niegdyś mym ojcu pozostał w takim stanie, jak był nienaruszonym.
— Tak jest, paniczu. Od śmierci nieboszczyka nic tam nie zmieniono, a matka pańska nigdy tam odtąd nie wchodziła.
— Papa za życia musiał posiadać kodeks, nieprawdaż?
— Kodeks? powtórzył służący.
— No... kodeks... Zbiór praw, tom gruby, oprawny, z różnokolorowemi brzegami i podpisami.
— Tak panie, wiem że on posiadał taką książkę, a nawet radził się jej często. Widzę ją, jak gdyby przed sobą. Wiem nawet gdzie ona leży.
— Idź więc poszukaj jej, i przynieś do mego pokoju.
W pięć minut potem służący przyniósł książkę żądaną.
— Dziękuję, rzekł Oktawiusz, teraz możesz pójść spać, wysłuchaj jednakże przedtem mojego polecenia. Jutro z rana, a raczej dziś rano, przed dziewiątą godziną, przyjdzie tu do mnie baron de Croix-Dieu, wraz z jednym ze swych przyjaciół.
— Na śniadanie? pytał Dominik.
— Nie na śniadanie, odrzekł uśmiechając się młodzieniec, ale to wszystko jedno. Skoro przybędą, wprowadzisz ich do mnie natychmiast. W kilka minut później przybędą dwaj inni panowie, jakich nie znasz wcale. Nie daj im czekać i wprowadź ich bezzwłocznie do małego salonu.
— Boże, wielki Boże! ależ to są szczegóły przedwstępne do pojedynku! wołał służący bledniejąc. Panie Oktawiszu, najdroższy paniczu, miałżebyś pan zamiar bić się z kim?
Gavard wzruszył ramionami.
— Chodzi tu w rzeczy samej o pojedynek, odpowiedział, a świadkowie obu przeciwników oznaczyli sobie schadzkę tu u mnie, nie ja to jednak mam stanąć do spotkania. Znasz pana Lorimey, jednego z moich przyjaciół, o niego właśnie to chodzi. On ma się pojedynkować!
— A! to szczęście! zawołał Dominik, oddychając swobodnie, tamten przynajmniej nie jest moim paniczem, nie jest spadkobiercą sześciu milionów, niech się bije ile tylko mu się podoba!
Tu odszedł uspokojony.
Oktawiusz, zostawszy sam, otworzył kodeks i zaczął przeglądać w nim dział testamentowy z większą uwagą niż kiedykolwiek w swem życiu to czynił.
Skończywszy owo przedwstępne badanie, wziął wielki arkusz papieru, i zwolna, starannie, pięknem, czytelnem pismem kreślił następne wyrazy, zatrzymując się co chwila dla zajrzenia w kodeks.
„Dziś w dniu dwudziestym drugim kwietnia, tysiąc osiemset siedmdziesiątego drugiego roku, o godzinie drugiej nad ranem, piszę własnoręcznie, kładę datę, i podpisuję ten testament, ażeby jako autentyczny nie podlegał żadnemu zaprzeczeniu, korzystając tym sposobem z przywilejów, zawartych w artykule 970, w dziale I-ym, rozdziale V-ym, tytule II-gim kodeksu cywilnego.
Na mocy artykułu 904, w rozdziale II-im w tymże samym tytule stanowiącego: „Małoletni doszedłszy lat szesnastu wieku, nie może rozporządzać majątkiem, jak tylko testamentowo, i tylko do wysokości połowy posiadanego mienia, jakiem prawo rozporządzać mu pozwala.“
Mam prawo pomimo nieskończonych lat dwudziestu jeden rozporządzić połową zostawionego mi majątku przez zmarłego mojego ojca, niegdyś Antoniego Gavard, fabrykanta rumu w Villette.
Majątek ów, umieszczony w akcjach Banku francuskiego, i innych wartościowych papierach, dosięga, sumy sześciu milionów.
Przekazuję przeto z owych sześciu milionów, trzy miliony, mej ukochanej przyjaciółce Dinie Bluet, w chwili obecnej aktorce teatralnej, a niechcąc ażeby ja kakolwiekbądź wątpliwość lub podejrzenie padło na uczciwy zamiar pomiecionego legatu, przysięgam na mój honor, że Dinah Bluet nigdy nie była i nie jest moją kochanką, lecz tylko przyjaciółką, życzliwą, serdeczną, przyjaciółką, siostrą prawdziwą dla mnie, nic więcej, oraz że wierzę w jej zacność i cnotę tak, jak wierzę w Boga!
Pomieniony mój zapis trzech miljonów czynię bez żadnych zastrzeżeń, ani jakichkolwiek warunków. Błagam wszelako moja ukochaną Dinę o opuszczenie teatru, skoro żyć przestanę: nie jest to wszelako nakazem z mej strony, lecz prośbą do niej z po za grobu.
Piszę pomieciony testament na kilka godzin przed pojedynkiem, w jakim zabitym być mogę. Gdybym poległ w owern spotkaniu, proszę tych wszystkich, którzy mnie kochali o niezapomnienie mnie zbyt prędko.
Pozostawiam nieco długów, których cyfra stosunkowo nie jest zbyt wielką. Wykazu szczegółowego tychże nie załączam, będąc pewnym, iż w razie mej śmierci wierzyciele po wypłacenie im należytości sami się zgłosić nie omieszkają. Pragnę, ażeby pomienione długi bez żadnych zaprzeczeń zaspokojonemi zostały; nie z zapisu jednak logowanego Dinie Bluet, ale z trzech miljonów dla matki pozostałych.
Byłem wielokroć razy przyczyną trosk mej matce. Żałuję tego, i proszę ją o przebaczenie; nie proszę jej jednak o wybaczenie mi mej śmierci, bo po niej, jestem pewien, że wkrótce się ona pocieszy

Oktawiusz Gravard“.

Młodzieniec odczytał z żywem wewnętrznem zadowoleniem akt przez siebie zredagowany, który prócz innych zalet posiadał jasność niezaprzeczoną.
Nacieszywszy się dowolnie swem dziełem, złożył arkusz na osiem części, wsunął go w kopertę, zapieczętował wielką pieczęcią z czarnego laku, i nakreślił na wierzchu tradycjonalne wyrazy: „Mój testament“.
— Zabiorę tę kopertę, rzekł, i przed pojedynkiem oddam baronowi de Croix-Dieu, tym sposobem mogę być pewnym, że ona nie zginie, gdybym poledz miał w tej walce.
Pomienione tyle naiwne postanowienie, dowodzi jak mało ufności pokładał biedny młodzieniec w swej matce.
Dokonawszy rzecz tyle ważną, jaka mu ciążyła na sercu, spokojny teraz o przyszłość swej Diny, położył się, i zasnął głęboko, dając ukojenie swym nerwom i wzmocnienie duszy.
Znudziwszy się przed ósmą rano, wstał i zaledwie ubrać się zdołał, gdy wszedł Croix-Dieu wraz z panem de Strenv.
W kilka minut później zadźwięczał dzwonek w przedpokoju, i ukazał się we drzwiach Dominik, widocznie pomieszany.
— Panie Oktawiusza, rzekł z zakłopotaniem, przybyły dwie osoby, dwóch panów...
— Wszakże ci poleciłem, ażebyś ich wprowadził, skoro tylko wejdą, odparł młodzieniec.
— Lecz ci panowie mają tak podejrzane fizjonomie, a obok tego pytali się o obywatela Gavard, oto ich karty.
Tu Dominik podał swojemu panu dwie karty od gry, treflowego waleta i asa karowego, obie zatłuszczone, podarte.
Na odwrotnej stronie tych kart nakreślone były ręcznem pismem nazwiska:
„Gravat... Tiroux.“
— Wprowadź ich, zawołał Oktawiusz. Są to świadkowie byłego oficera Garibaldego, dodał, zwracając się do barona Croix-Dieu i pana de Streny. Zostawiam panów wraz z niemi.
I odszedł do sypialni w chwili, gdy się otwierały powtórnie drzwi małego salonu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.