Młodzieniec wbiegł do antresoli, gdzie czuwający lokaj wprowadził go do salonu.
Filip de Croix-Dieu wyszedł na jego spotkanie.
— Wizyta o tak spóźnionej godzinie przekonywa mnie, iż coś nadzwyczajnego zajść musiało, rzekł podając rękę przybyłemu. Cóż to takiego powiedz mi proszę.
— Pojedynek, odparł Gavard.
— Może być niczem, lub bardzo ważnym, to zależy od przeciwnika.
— Oto jego nazwisko, rzekł Oktawiusz.
Croix-Dieu spojrzał na kartę.
— Ach! zawołał, to dziwne.
— Słyszałem gdzieś, coś, o tym jegomości, wyrzekł młodzieniec, lecz gdzie, przypomnieć sobie nie mogę. Znasz go baronie?
— A! wiem już, wiem! Mówią że to zapalczywy rębacz ten Grisolles?
— Tak, niestety! rzekł Croix-Dieu.
— Wszystko mi jedno. Ufam, że nie zginę. Zgadujesz teraz baronie co mnie sprowadza do ciebie?
— Chcesz abym był jednym z twych świadków? Nieodwołalnie. Przyjmuję, naprzód przyjmuję. A teraz powiedz mi czy nie możnaby jakoś załagodzić tej sprawy?
— Nigdy w świecie!
— O cóż poszło? Jaki powód do zwady?
Oktawiusz w krótkości opowiedział to, co baron, znał lepiej od niego.
— Osądź więc, dodał, wszelkie układy są tu niemożebnemi, trzeba stanąć do walki.
— Przyznaję to niestety! Ach! nierozważna młodości!
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/147
Wygląd
Ta strona została przepisana.