Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom IV/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Pan Gravat! pan Tiroux, wygłosił Dominik.
— Czy wyraz „obywatele“ gdybyś go dodał obok naszych nazwisk, skaleczył by ci język? wymruknął jeden z przybyłych, jacy obadwa nie są dla nas zupełnie obcymi, ponieważ towarzyszyli oni Grisollowi podczas jego pojedynku z Andrzejem San-Remo.
Gravat był mężczyzną wysokiego wzrostu, chudym, łysym, z ponurą o długich wąsach fizjonomią.
Tiroux, mały, wyschnięty, z kędzierzawerni włosami, nosił siwiejącą brodę rozdzieloną na dwie połowy, jaka spadała mu na zatłuszczoną kamizelkę. Wysokie buty zachodzące na pantalony i spiczasty tyrolski kapelusz nadawały mu postać jakiegoś chciwego łupu starego bandyty.
Dwa te ubogie zbiedzone czarty, miały pozór podrogatkowych rzezimieszków, które to jednak zajęcie sądząc po ich wychudzonych postaciach, nie przynosiło im widocznie wiele korzyści.
Wzajemne porozumienie się świadków bardzo krótko trwało, i warunki spotkania wprędce ułożonemi zostały.
Croix-Dieu główny świadek Oktawiusza Gavard stwierdził, że Grisolles został znieważonym, a tem samem służyło mu prawo wyboru broni.
Postanowiono jednomyślnie, że pojedynek nastąpi tegoż dnia na szpady, w wyciętej części lasku Vincennes, tam, gdzie Garybaldczyk śmiertelnie zranił markiza San-Rémo. Spotkanie miało nastąpić punktualnie o jedenastej godzinie.
Dwaj równi sobie wartością koledzy i przyjaciele, odeszli zadowoleni, spiesząc się bardzo, ponieważ Grisolles przyobiecał im śniadanie w kawiarni.
Śniadanie, za taką przysługę? Jakież liche wynagrodzenie! Biedne ubogie dwa szatany, wiele im wybaczonem będzie, ponieważ wiele głodu widocznie cierpieli.
Skoro świadkowie Oktawiusza opowiedzieli mu wszystko, zaaprobował warunki.
— Każę zaprządz, rzekł, do powozu mej matki. Ona nigdzie zwykle nie wyjeżdża przed czwartą godziną, nie będzie więc nawet wiedziała, że powóz był branym z remizy. Przejeżdżając ulicą Auber’a, wstąpimy po zabranie doktora Bernier.
Na kilka minut przed jedenastą, lando zatrzymało się w lasku Vinceńskim, na trzydzieści kroków od miejsca oznaczonego.
Grisolles wraz z dwoma towarzyszami nie przybył jeszcze, lecz w głębi alei dawał się dostrzedz fiakr, pędzący z pośpiechem, którego woźnica biczem okładał konie.
— To oni, mruknął Croix-Dieu.
— Tu oto, w tem samem miejscu bił się, o ile pomnę, twój przyjaciel, baronie, markiz San-Rémo? wyrzekł Oktawiusz.
— Tak, tu, w posępny dzień Lutego. Wszystko w około było szare i smutne. Zimno było, śnieg spadał wielkiemi piatami na wilgotną ziemię. Można było sądzić, iż przygotowuje całun dla zmarłego. Jakaż różnica z dzisiejszą pogodą
— Tak, odparł uśmiechając się Gavard, jest to szczęśliwą dla mnie wróżbą, zaiste.
W rzeczy samej, w wilią dnia wieczór deszcz padał ale od rana wiosenne słońce ciepłe, pogodne, świeciło na błękicie bez chmur. Tu i ówdzie drobne kropelki błyszczały jak djamenty na rozkwitających fiołkach i gęstej zieloności krzewów. Jedynie tylko stare dęby nie rozwinęły się jeszcze.
Fiakr zbliżał się z pośpiechem. Potrzeba mu było paru minut dla przybycia do celu.
Oktawiusz ujął pod rękę swego zdradliwego przyjaciela.
— Baronie! rzekł, okazywałeś mi zawsze tyle serdecznej życzliwości.
— I szczerej, dodał Filip Croix-Dieu.
— Liczyłem na to, czego dowodem, że chcę cię prosić jeszcze o ostatnią przysługę.
— Cokolwiekbądź jest, rozporządzaj mną według woli.
Gavard wyjął z kieszeni znaną nam kopertę.
— Weź to baronie, rzekł, podając ją panu Croix-Dieu, a gdyby mi sądzono było ledz w pojedynku, co jest prawdopodobnem, uczyń tak, ażeby moja wola uszanowaną została.
— Cóż jest w tej kopercie?
— Mój testament.
— Baron drgnął na te wyrazy i zmarszczył brwi pomimowolnie, wprędce jednakże zmusił się do uśmiechu.
— Jakaż ponura myśl cię owładnęła, mój drogi, wyszepnął.
— Może to tylko przezorność.
— Ależ rezultat spotkania nie będzie szkodliwym, jestem pewny!
— Kto wie, odparł młodzieniec. Bądź co bądź, zobowiązujesz się baronie dopełnić, co jest nakreślonem w testamencie — Ma się rozumieć, skoro tak życzysz. Upewniani cię jednak, że te twoje rozporządzenia nie mają żadnej wartości. Są one niczem wobec prawa.
— Tak sądzisz. A dla czego
— Ponieważ będąc małoletnim, niczem rozrządzać nie możesz.
— Otóż to właśnie mylisz się baronie! zawołał tryumfująco Gavard. Służy mi prawo rozporządzania połową mego majątku, to znaczy trzema milionami. O! na tym punkcie jestem swego pewny! Pracowałem przez większą część nocy, radziłem się „Kodeksu cywilnego.“ Tytuł II-gi. rozdział II-gi, artykuł 904. A co? nie spodziewałeś się, ażebym był tak dobrze z prawem obeznany!
— I te trzy miljony przeznaczasz? pytał Croix-Dieu głosem, w którym nie zdołał pokryć wzburzenia.
— Tak, przeznaczam, i daję, no, zgadnij komu?
— Dinie Bluet być może?
— Nie inaczej! Biedne ukochane dziewczę! Przynajmniej będzie bogatą, uchronię ją od nędzy! Znam ja ją dobrze. Te miliony nie zdołają powstrzymać jej łez, ani ukoić ciężkiej głębokiej boleści, gdyby sprawa na złe dla mnie się obróciła. To nie Regina Grandchamps, baronie. Nie! Dinah mnie kocha dla mnie samego!
— Twoja wola uszanowaną zostanie, wyrzekł Croix-Dieu, chowając do portfelu kopertę. A raczej, dodał, spełnioną ona będzie. Wszak nie otrzymasz najlżejszego nawet zadraśnięcia, jestem przekonany. Lecz oto twój przeciwnik ze świadkami. W ciągu dziesięciu minut wszystko się rozstrzygnie.
Grisolles wysiadł z fiakra z godnemi swemi towarzyszami Gravatem i Tiroux; który trzymał pod ramieniem szpady, przeznaczone do walki, owinięte suknem zielonem.
Oktawiusz przyniósł także swoją.
— Ha! panno Dino Bluet, myślał Croix-Dieu oddaliwszy się nieco. Trzy miljony dla ciebie, szczęściem, że niedostałaś ich jeszcze!
Potrzeba było tylko obecnie uregulować ostatnie szczegóły spotkania, to jest wyrzucić losem wybór szpad i gruntu.
Podczas gdy pan de Streny rzucał w powietrze sztukę złota z popiersiem Napoleona, a Gravat krzyczał: Żądamy jego oblicza! Filip de Croix-Dieu zbliżył się niepostrzeżenie do Grisolla i szepnął mu w ucho:
— Otrzymałeś sto luidorów, a więc, jeśli zabijesz na miejscu tego młodego człowieka, jeśli on padnie nie wymówiwszy jednego słowa, w pięć minut po ukończonej walce, dostaniesz jeszcze odemnie pięćdziesiąt luidorów!
— Wystarcza, odparł lakonicznie Garybaldczyk.
Gravat podniósł z ziemi rzuconą sztukę złota.
— Oblicze! patrzajcie, zawołał.
Ów biedak pałał gorącą chęcią wsunięcia tej pięknej, błyszczącej sztuki złota do kieszeni, trzeba mu. jednak oddać sprawiedliwość, nie śmiał tego uczynić.
— Użyte zostaną moje szpady, i wybieram to miejsce, zawołał Grisolles, zdejmując ubranie.
Oktawiusz za jego przykładem zdjął tużurek i kamizelkę.
— Daj mi swój zegarek, rzekł baron, widząc iż młodzieniec trzyma w palcach chronometr.
— Nie. odparł Gavard, mam powód dla którego z nim się nie rozłączę.
I przyłożył do ust luidor, oddany sobie przez Dinę Bluet, który wciąż nosił na łańcuszku w rodzaju breloka. Wsunął zegarek w kieszeń pantalonów, i uczepił haczyk łańcuszka w dziurkę z prawej strony szelki.
Dwaj przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie ze szpadami w rękach.
— Dalej panowie! zawołał baron.
Przedstawiając w pierwszej części tej książki szczegóły pojedynku Andrzeja San-Rémo, zaznaczyliśmy groźną wyższość Grisoll’a w robieniu bronią, nad jego przeciwnikiem, wyższość, która postrzedz się dała od pierwszych chwil walki.
Otóż potrzeba nam przyznać, że markiz San-Rémo był szermierzem pierwszorzędnym w obec Oktawiusza Gavard; przynajmniej bronić się umiał, podczas gdy ten ostatni nie bronił się wcale.
Brakowało mu zimnej krwi, aby skorzystał z niektórych zasad szermierki, jakie w pamięci mu pozostały. Lekcje pobierane przezeń w sali fechtunku, wirowały pomieszane w jego mózgu.
Nie obawiał się, zapewnić możemy, ów odrodzony hulaka, blask jednak słońca, padający na ostrza szpad oślepiał go, szczęk ścierającej się stali o stal, oszałamiał. Nic sobie już teraz nie przypominając, wywijał szpadą na los szczęścia z silnem postanowieniem zadraśnięcia swojego przeciwnika, bez użycia jednak sposobów, jakie potrzeba było zastosować ku temu.
— Do kroć piorunów! myślał Grisolles, nie obciąłbym okradać barona, lecz ten młodzieniec bardzo licho się broni, przysięgam aż żal bierze nacierać na niego!
I, objęty rodzajem wstydu ów garybaldczyk, chciał, jeżeli nie pozyskać należycie, to przynajmniej upozorować pozyskanie zapłaconych sobie pieniędzy, przedłużając walkę umyślnie, którą zakończyć mógł, gdyby mu się podobało za jednym stanowczym ciosem.
Igra! z Oktawiuszem Gavard, jak kot igra z myszą, chcąc ją oszołomić pod swemi szponami, zanim zdruzgocze ją, życiem drgającą.
Biedny młodzieniec utrwalał się w złudzeniu, że kapitan dosięgnąć go nie może i myślał w najlepszej wierze:
— Doprawdy, rzecz zdumiewająca! Jestem silniejszy, niż sam o tem sądziłem!
Nadeszła chwila, w której Grisolles dostrzegł oznakę niecierpliwości na zmarszczonej ponuro twarzy barona, co wytłumaczył sobie:
— Uważa, że za długo się bawię. Oczekuje ciosu. Skończmy wiec nareszcie.
Skończyć było łatwą dlań rzeczą.
Wprawny ów rębacz odciął żelazem chwiejne uderzenie przeciwnika, jakie tak mało mu zagrażało, i całą silą wymierzył cios w prawą stronę ciała młodzieńca, cios, który powinien był na wskroś go przeszyć od razu.
Z wielkiem zdumieniem, jego szpada zamiast przejść przez ciało i muskuły, zgięła się na jakimś twardym Punkcie, jakbv na stalowym pancerzu. Brakło mu zre sztą czasu na wyjaśnienie tego zjawiska.
Podczas gdy usiłował wydobyć kończate ostrze swej broni, zatopione w luidora Diny Bluet, w ów tkliwy talizman miłości, jakie stal przez wpół zarysowała, Oktawiusz broniąc się machinalnie, zatopił szpadę w piersiach Grisolla. jaka przeszła na wskroś pod ramieniem kapitanowi.
Garybaldczyk krzyknął chrapliwie, i wyrzuciwszy ustami kałużę krwi, upadł na ziemię.
— Ten człowiek umarł! rzekł doktor Bernier pochyliwszy się nad nim.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.