Trędowata/Tom I/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trędowata |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Dziennika Poznańskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Na raut do hrabiego Mortęskiego ordynat przyjechał późno. Obaj z Brochwiczem namawiali panią Idalję, aby jechała również, lecz baronowa uparła się: była trochę niezdrowa. Księżna Franciszka chciała matkować pannom, ale i Stefcia odmówiła; została w hotelu. Waldemar zły, wzruszył ramionami. Brochwicz machnął ręką i rzekł z komiczną miną:
— Baby się rozkaprysiły. Jedźmy sami.
W pałacu hrabiego, począwszy od przedsionka, zaczęto napastować ordynata. Wszedł do sali otoczony frakami panów, poczem znalazł się w barwnym tłumie strojów kobiecych. Bawił się bez zwykłego humoru, ale nie przestał być głównym pulsem zebrania. Książę Giersztorf rozpytywał ordynata o filantropijną działalność Towarzystwa. Prezes Mortęski zarzucał mu zbytnią krańcowość w przeprowadzeniu reform w Głębowiczach.
— Pan sieje kulturę zbyt obficie — mówił stary hrabia, trzęsąc siwemi kłaczkami włosów.
— Tego nigdy za wiele! — bronił się ordynat. — Zresztą niech Głębowicze będą rozsadnikiem idei kulturalnej na szerszy okręg.
Hrabia złościł się. Giersztorf pytał o program dalszych działań.
— Dlaczego pan Towarzystwa nie popycha silniej? Wy tu zaczynacie spać.
Ordynat śmiał się ubawiony.
— Ależ książę! ja nie jestem premjerem w instytucji.
— A inicjatywa? inicjatywa?
— Daję ją.
Mortęski pokiwał palcami.
— Wybujała! wybujała!... za górna.
— Nic to, panie prezesie, polecim! mamy siłę — drażnił się Waldemar.
Hrabia i książę nie dawali spokoju ordynatowi, aż uwolnił go od nich Brochwicz.
— Zabieram Michorowskiego z tej sesji na inną, mianowicie do dam — rzekł energicznie.
— Niewiele on o nie dba! — odparł Giersztorf.
— Ale one o niego dbają. Tam jest zawsze premjerem.
— Dokończymy rozmowy potem — powiedział wesoło Waldemar.
Odchodząc, Brochwicz mu szepnął w ucho:
— Obaj ci staruszkowie niewiele już wskórają u pań, dlatego nudzą innych. Ale, ale! spotkasz znajomą.
— Ja?... Kogo?...
— Zobaczysz!... Błękitne niebo Italji, Corso rzymskie ba! nawet ogrody Florencji, Ateny, Korfu... — deklamował Brochwicz.
— Co ty pleciesz?...
Brochwicz znikł. Waldemar zdziwiony poszedł dalej. W jakimś gabinecie przysunęła się do niego z wyciągniętem nagiem ramieniem wysoka szatynka.
Spojrzał badawczo i drgnął.
— Wera?!
— Tak, to ja. Pan mnie poznał?
— Co pani tu robi?...
— Jestem przejazdem z mężem. Wstąpiłam na raut do hrabiego. Jedziemy do Petersburga.
Waldemar patrzał na nią z niechęcią i ciekawością. Lekka łuna przeniknęła mu przez twarz.
Margrabina schwyciła go za rękę, piwne powłóczyste źrenice, zmysłowe i gorące, przysunęła do jego oczu. Z wąskich ust wypadły namiętne słowa:
— Mój zawsze! Kocham cię!...
Odstąpił krok w tył, usta mu zadrżały irytacją.
— Wero! nie jesteśmy w Palazzo Silva. Zastanów się!
— Zapomniałeś o mnie? Zapomniałeś!...
Gniew błysnął mu w oczach.
— Margrabino, proszę się uspokoić — rzekł z naciskiem.
Wyprostowała się dumnie, zimne spojrzenie przesunęła po jego postaci.
— Ja jestem spokojna, tylko chcę panu coś powiedzieć. Więcej się w tym czasie nie zobaczymy: jutro jadę.
— Słucham — rzekł oschle.
Wsunęła rękę pod jego ramię i weszła z nim do narożnego gabinetu, zamykając drzwi.
Ordynat patrzył na nią z pod rzęs. Ironiczny uśmieszek drgał mu na ustach, oczy zaświeciły humorem. Margrabina stanęła tuż przy nim, dotykając go piersią. Obnażone, pachnące ramiona gwałtownie zarzuciła mu na szyję, wargi wpiła w jego usta, szepcząc:
— Kocham cię zawsze, pragnę cię! Przyjeżdżaj do Rzymu, jestem twoja... twoja... bierz mnie!...
Odsunął ją od siebie trochę szorstko.
— Wero, nie przypominaj minionych dni. One już są poza teraźniejszością.
— Zaśniedziałeś w tym kraju. Przyjeżdżaj do Palazzo Silva, tam u nas, pamiętasz?... paljowy buduar...
Ogarniała go coraz mocniej ramionami, cisnęła się do niego z palącą siłą pożądania, twarz mu zalewając ognistym oddechem.
— Wero, to już cztery lata: powinnaś zapomnieć o mnie i o paljowym buduarze — rzekł znudzony.
— Więc niech ci się przypomni! — patrz, czym nie ta sama? Kocham cię jednakowo, pragnę ciebie i marzę o tobie. Patrz!...
Odchyliła głowę, i mrużąc podłużne oczy, zalotnie błysnęła ustami, ukazując szereg białych zębów.
— Strojna jesteś — rzekł ordynat. — Jakże się miewa książę Tolledo?
Margrabina zesztywniała, usta jej zwarły się.
— Poco o niego pytasz?...
— Przypomniał mi się paljowy buduar... Wspomnienia stamtąd i do niego należą.
Wera oderwała ramiona od jego szyi i odeszła parę kroków. Waldemar najspokojniej otworzył cygarniczkę i, stojąc obok wysmukłej lampy, przyćmionej czerwonym jedwabiem, spytał żartobliwie:
— Pozwolisz zapalić?
— Proszę — rzuciła gniewnie.
Zapalając, ordynat patrzał na nią, jak odwrócona białemi plecami do niego rwała chusteczkę koronkową w zębach. Piękna była i wspaniale zbudowana. Michorowski uprzytomnił sobie chwile, spędzone z tą kobietą w zbytkownem pudełku paljowego buduaru, i wzdrygnął się, nie z rozkoszy, lecz z dziwnego wstrętu. Usiadł na niskim foteliku, założył swobodnie nogę na nogę i, puszczając kłąb dymu, spytał znowu:
— Czy wywiad już skończony?
Wera żywo podbiegła, ale zatrzymała się, spuściła głowę i rwąc chustkę, patrzała mu w oczy z pod zsuniętych brwi. Jej postać gięła się kokieteryjnie, rozchylone usta drżały.
Ordynat badał ją wzrokiem. Nareszcie rzekł, strzepując popiół cygara:
— Widzę, że oduczyłaś się tupać nóżką. A wiesz, że do tej pozy to było odpowiednie. Teraz zanadto wyglądasz po pensjonarsku.
Wera upadła na otomanę obok lampy, ręce podłożyła pod głowę i zaczęła się cicho śmiać. Ciężka materja sukni spłynęła na dywan, odsłaniając wytwornie przybrane stopy, złożone z wdziękiem. Pierś margrabiny falowała gorączkowo, po ciele jej przelatywały płomienie. Gibkim ruchem odwróciła do ordynata głowę i biust i świecąc zębami, śmiała się ciągle. Oczy jej ciskały kolące ognie.
Ordynat spytał:
— Co cię tak bawi?
— Ha! ha! twoja obojętność!
— Nie wierzysz w nią?...
— Ach! nie jestem dzieckiem, wiem, żeś ostygł, boś mnie nie widział cztery lata. Wy mężczyźni zawsze jednakowi: wam trzeba nieustannej podniety.
— Hm! za to wasza wierność dorównywa naszej zdradzie, co?...
— Jesteś zazdrosny o Tolleda?
— Nie. Zresztą obecnie powracasz do mnie, wybaczam więc mu jego winy.
— Jesteś zbyt pewny siebie! Skąd wiesz, że powracam?
— Mam cię przecież, dajesz mi nadzieję dość niedwuznacznie.
— Musiałabym wpierw poznać dokładnie listę mych współzawodniczek. Ile ich było po mnie?...
— Prawdopodobnie tyle, co przed tobą, ale z pewnością mniej, niż moich następców w tej kronice buduarowej — rzekł cynicznie.
Margrabina przeciągnęła się rozkosznie. Prężąc ramiona, mówiła rozwlekłym głosem:
— Jesteś zawsze wspaniały, tylko palisz jakieś zatrute cygaro i ono cię czyni odmiennym, niż w Rzymie. Ale ja to rozumiem: ten kraj schładza. Tu niema prawdziwie pięknych kobiet. Chociaż i tu miałeś szanse kolosalne. Znam te północne rywalki. Musiały cię znudzić?
— Zapewne — odrzekł obojętnie.
Wera przegięła się bliżej ordynata, poruszając miękko ciałem, jak zaspana tygrysica; ręką uderzała niecierpliwie po adamaszkowej poduszce otomany.
— Jedź na zimę do Rzymu, sułtanie mój! Mówiłam, że cię kocham. Pojedziesz?...
Ordynat wydął usta z lekceważeniem. W źrenicach igrały mu szatanki śmiechu.
— Po co?... Gdybym chciał pobić Tolleda i odnowić wspomnienia z paljowego buduaru, to...
Pochylił się i z łobuzerskim uśmieszkiem popatrzył w oczy margrabiny. Ona przymknęła powieki, oddychając szybko. Stopy jej drżały.
— Jestem twoja — szepnęła.
— A widzisz! północ cię nie zmroziła.
Michorowskiemu zmysły wypełzły na usta. Oczy mrużyły się satyrycznie, ale nozdrza zaczęły wachlować pręcikiem tempem. Nie poruszył się. Patrzył na leżącą, okrągłą figurę Wery, na wypukłą jej pierś i różowe ciało; burzyła mu się trochę krew. Posiadał tę kobietę, dziś ona jest znowu taka sama, oddana mu, zalotna. Tylko chłód jakiś owiewał go teraz mimo wewnętrznej gorączki.
Margrabina położyła rękę na jego kolanach i zaczęła szeptać:
— Lwie mój! Pamiętasz?... tak cię nazywałam. Mon lion.
Oparła się drugą ręką na nim, wisząc półciałem w powietrzu.
— Rzuć te wstrętna lodowatość! to mię podnieca. Ale już dosyć! — syknęła przez namiętnie zaciśnięte wargi.
Poczem rzuciła się w tył, jak wąż, wołając z wybuchem:
— Nie patrz tak na mnie! tyle masz drażniącej ironji!... Przybyło ci stali w oczach, wyglądasz, jak lew nad ofiarą. Pyszny jesteś, ale straszny!... Ordynat zaśmiał się. Wzgarda tryskała z jego głosu.
— Uwalniam cię. Wero, od swych szponów, ha! ha! ha.
Głos jego brzmiał dziko.
Margrabina wyciągnęła głowę z ciekawością i błyskiem w oczach. Rzekła ciszej, niespokojnie:
— Ciebie ktoś trzyma... Powiedz kto jest... nową sułtanką?... ona Istnieje, czuję to.
Ordynat zgniótł cygaro. Miał już dosyć. Wstał i podszedł do niej, oczy jego piekły żarem. Były istotnie straszne. Usta, wykrzywione ironją, przerażały.
— Wero! — zawołał porywczo.
Margrabina podniosła się, wyciągnęła ramiona. Brylant na palcach błysnął obfitą zawieją kolorów. Waldemar porwał jej ręce w kostkach i zdusił wściekle. Ona opadła na haftowaną poduszkę otomany, mdlejącym głosem szepcąc:
— Teraz niech nas pokryje mgła...
Waldemar pochylił się i rzekł już spokojnie:
— Tylko panią. Ja odchodzę. Proszę się dobrze bawić w Petersburgu.
Puścił ją i odstąpił.
Wera zerwała się i usiadła. Twarz jej zaszła purpurą.
— Odchodzisz?!
— Tak. Wypaliłem cygaro
Ukłonił się i wyszedł z cichym, ironicznym śmiechem.
W sali zapytał go młody hrabia Mortęski:
— Gdzie moja kuzynka, ordynacie?
— Margrabina Silva jest w czerwonym gabinecie.
Mortęski mrugnął filuternie.
— Piękna zawsze, prawda?...
— Za wiele szminki: to psuje najklasyczniejsze linje — odrzekł Waldemar z grymasem:
— Cóż pan chce? Czterdziestka!
Ordynat odszedł. Młody hrabia lisim krokiem podążył w strono gabinetu.