Towarzysze Jehudy/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Biały i błękitny.

Roland wszedł, jak wspomnieliśmy, za Jerzym i, wchodząc, rzucił dokoła spojrzenie niefrasobliwej ciekawości.
Spojrzenie to wystarczyło, by mu dowieść, że są ziupełnie sami.
— To tu twoja kwatera, generale? — spytał Roland z uśmiechem i przybliżając do ognia podeszwy butów.
— Tak, pułkowniku.
— Szczególnie strzeżona.
Jerzy uśmiechnął się z kolei.
— Mówi pan tak dlatego — rzekł — że od Roche-Bernard aż tutaj jechał pan drogą wolną?
— To jest, że nie spotkałem żywej duszy.
— Nie dowodzi to bynajmniej, żeby droga nie była strzeżona.
— Chyba, żeby strzegły jej puhacze i puszczyki, które fruwały z drzewa na drzewo, jakgdyby chcąc mi towarzyszyć, generale... w takim razie cofam swoje twierdzenie.
— Właśnie — odpowiedział Cadoudal — te to puszczyki i te puhacze stanowią straż moją, straż, która ma świetne oczy, skoro jej oczy posiadają nad ludzkiemi tę wyższość, iż widzą w nocy.
— Niemniej szczęśliwie się stało, iż zasięgnąłem wiadomości w Roche-Bernard, inaczej bowiem nie byłbym znalazł nawet psa, któryby mi powiedział, gdzie mógłbym pana spotkać.
— W jakimkolwiek punkcie drogi zapytałby pan głośno: „Gdzie znajdę Jerzego Cadoudala?“ wszędzie głos byłby panu odpowiedział: „W wiosce Muzillac, czwarty dom na prawo“. Nie widziałeś nikogo, pułkowniku; tymczasem w tej chwili tysiąc pięćset ludzi mniej więcej wie, że pułkownik Roland, adjutant pierwszego konsula, odbywa naradę z synem młynarza z Leguerno.
— Ale, skoro wiedzą, że jestem pułkownikiem w służbie Rzeczypospolitej i adjutantem pierwszego konsula, dlaczego mnie przepuścili?
— Bo otrzymali taki rozkaz.
— A więc wiedziałeś, generale, że przybywam?
— Wiedziałem nietylko, że przybywasz, pułkowniku, ale i dlaczego przybywasz.
Roland spojrzał bystro na Cadoudala.
— W takim razie nie mam potrzeby mówić panu tego! i pan odpowiedziałby mi, choćbym nawet zachował milczenie?
— Mniej więcej.
— Dalibóg! byłbym ciekaw tego dowodu wyższości waszej policyi nad naszą.
— Gotów jestem dostarczyć ci jej, pułkowniku.
— Słucham, i to z zadowoleniem tem większem, że będę mógł grzać się spokojnie przy tym dobroczynnym ogniu, który również jakby czekał na mnie.
— A widzisz, pułkowniku, nawet ogień dokłada wszelkich starań, by cię powitać.
— Tak; ale i on, podobnie jak pan, nie mówi mi, jaki jest przedmiot mojej misyi.
— Misya twoja, pułkowniku, w którą łaskawie i mnie wtajemniczasz, była początkowo przeznaczona dla samego księdza Berniera. Na nieszczęście ksiądz Bernier w liście, który przesiał przyjacielowi swemu, Marcinowi Duboys’owi, nieco, zawiele przypisywał swoim siłom; ofiarował pośrednictwo swoje pierwszemu konsulowi.
— Przepraszam — przerwał Roland — ale oznajmia mi pan fakt, o którym nie wiedziałem, a mianowicie, że ksiądz Bernier pisał do generała Bonapartego.
— Powiedziałem, że napisał do swego przyjaciela, Marcina Duboys’a, a to zupełnie co innego... Moi ludzie przejęli i przynieśli mi ów list; kazałem go przepisać a list sam wysłałem i jestem pewien, że doszedł rąk właściwych; wizyta twoja, pułkowniku, u generała Hédouville’a jest tego dowodem.
— Pan wie, że w Nantes nie dowodzi już generał Hédou’ville, lecz generał Brune.
— Może pan nawet powiedzieć, kto dowodzi w Roche-Bernard; albowiem z tysiąc żołnierzy republikańskich wkroczyło tam dzisiaj wieczorem około szóstej, w towarzystwie gilotyny i obywatela komisarza generała Tomasza Millière’a. Mając narzędzie, muszą mieć i kata.
— Mówisz, generale, że przybyłem do księdza Berniera?
— Tak; ksiądz Bernier ofiarował swoje pośrednictwo; ale zapomniał, że dzisiaj są dwie Wandeje; Wandeja na wybrzeżu lewem i Wandeja na wybrzeżu prawem; że, jeśli można prowadzić rokowania z d’Autichampem, Châtillonem i Suzannetem w Pouancé, trzeba jeszcze pertraktować z Frotté’m, Bourmontem i Cadoudalem... ale gdzie? Oto czego nikt powiedzieć nie może...
— Prócz ciebie, generale.
— Wobec tego, kierowany rycerskością, która stanowi grunt twego charakteru, pułkowniku, podjąłeś się wręczenia mi traktatu, podpisanego dnia 25-go. Ksiądz Bernier, d’Autichamp, Châtillon i Suzannet podpisali ci list żelazny i oto jesteś.
— Na honor! generale, muszę przyznać, że jesteś świetnie poinformowany; pierwszy konsul pragnie pokoju z całego serca; wie, że ma w panu przeciwnika dzielnego i lojalnego, i, nie mogąc się widzieć z panem, ponieważ pan nie przybędzie prawdopodobnie do Paryża, wysłał mnie do pana.
— To jest do księdza Berniera.
— Generale, mniejsza o to, czy zobowiążę się, że pierwszy konsul zatwierdzi to, co między sobą postanowimy. Jakie są wasze warunki pokoju?
— Bardzo proste, pułkowniku: niech pierwszy konsul zwróci tron Jego Królewskiej Mości Ludwikowi XVIII; niechaj zostanie jego generał-lejtnantem, wodzem jego armii na lądzie i na morzu, a wtedy ja stanę się jego pierwszym żołnierzem.
— Pierwszy konsul odpowiedział już na to żądanie.
— I oto dlaczego postanowiłem sam odpowiedzieć na tę odpowiedź.
— Kiedy?
— Nocy dzisiejszej nawet, jeśli nadarzy się sposobność.
— W jaki sposób?
— Podejmując na nowo wrogie kroki.
— Ale czy pan wie, że Châtillon, d’Autichamp i Suzannet złożyli broń?
— Oni są wodzami Wandęjczyków i w imieniu Wandejczyków mogą robić co im się tylko podoba; ja zaś jestem przywódcą szuanów i w imieniu szuanów czynić będę to, co uznam za stosowne.
— A zatem, generale, skazujesz ten kraj na wojnę, która mu przyniesie zagładę!
— To męczeństwo, do którego wzywam chrześcijan i rojalistów.
— Generał Brune jest w Nantes z ośmioma tysiącami jeńców, których nam zwrócili Anglicy, po porażce pod Alkmaarem.
— Ostatni to raz mieli taką dobrą sposobność; błękitni wprowadzili brzydki zwyczaj nie brania jeńców, co zaś do liczby naszych nieprzyjaciół, nie dbamy o nich, to drobny szczegół.
— Jeśli generał Brune i jego osiem tysięcy jeńców łącznie z dwudziestu tysiącami żołnierzy, których przejmie z rąk generała Hédouville’a, nie wystarczą, pierwszy konsul zdecydowany jest wyruszyć osobiście przeciw tobie, generale, i to na czele stu tysięcy ludzi.
Cadoudal uśmiechnął się.
— Postaramy się — rzekł — dowieść mu, żeśmy godni stanąć z nim do walki.
— Podpali wasze miasta!
— Schronimy się do naszych chat.
— Spali wasze chaty!
— Będziemy żyli w lasach naszych.
— Zastanowisz się jeszcze, generale.
— Zrób mi ten zaszczyt i pozostań ze mną jeszcze przez czterdzieści osiem godzin, pułkowniku, a przekonasz się, że się już zastanowiłem.
— Bierze mnie ochota przyjąć twoje zaproszenie, generale.
— Tylko, pułkowniku, nie żądaj ode mnie więcej, niż ci dać mogę: sen pod strzechą słomianą albo w płaszczu pod gałęźmi dębu; konia do jazdy i przewodnika, gdy mnie opuścisz.
— Przyjmuję.
— Słowo, pułkowniku, że w niczem nie będziesz się sprzeciwiał rozkazom, jakie wydawać będę, niczem nie przeszkodzisz niespodziankom, jakie zechcę ci zgotować?
— Jestem zbyt zaciekawiony, bym to miał uczynić; masz moje słowo, generale.
— Cokolwiek bądź się stanie w oczach twoich, pułkowniku?
— Cokolwiekbądź się stanie w moich oczach; zrzekam się roli aktora i zasklepiani się w roli widza; chcę módz powiedzieć pierwszemu konsulowi: „Widziałem“.
Cadoudal uśmiechnął się.
— A więc zobaczysz, pułkowniku — rzekł.
W tejże chwili drzwi otworzyły się i dwaj wieśniacy wnieśli stół nakryty, na którym dymił się kapuśniak i kawał słoniny; jabłecznik, świeżo ściągnięty z beczki, wylewał się, spieniony, z olbrzymiego garnka, który stał między dwoma kieliszkami.
Placki z mąki gryczanej przeznaczone były na wety tej skromnej wieczerzy.
Stół miał dwa nakrycia.
— Widzi pan, panie de Montrevel — rzekł Cadoudal — moi chłopcy spodziewają się, że pan zrobi im ten zaszczyt i spożyje ze mną wieczerzę.
— I, na honor, nie mylą się; zażądałbym jej od pana, gdyby mnie pan nie zaprosił, a usiłowałbym zabrać ci, generale, przemocą część swoją, gdybyś mi jej odmówił.
— A zatem, do stołu!
Młody pułkownik zasiadł wesoło.
— Przepraszam za tę wieczerzę, którą pana częstuję — rzekł Cadoudal — nie mam, jak wasi generałowie, odszkodowania wojennego, żywią mnie moi żołnierze. Cóż nam dasz jeszcze, Zabijako?
— Potrawkę z kury, generale.
— Takie jest menu pańskiej wieczerzy, panie de Montrevel.
— Ależ to uczta! Teraz mam tylko jedną obawę.
— Jaką?
— Dopóki będziemy jedli, nic nie zakłóci nam porozumienia, ale gdy przyjdzie do picia?...
— Pan nie lubi jabłecznika? Do dyabła! wprawia mnie pan w niemały kłopot. Jabłecznik albo woda stanowią moją piwnicę.
— Nie o to chodzi: za czyje zdrowie pić będziemy?
— Tylko o to, pułkowniku? — odparł Cadoudal z wielką godnością. — Będziemy pili za zdrowie naszej wspólnej matki, Francyi; służymy jej każdy odmiennym duchem, ale, mam nadzieję, jednakiem sercem. Za zdrowie Francyi! panie — dodał Cadoudal, napełniając oba kieliszki.
— Za zdrowie Francyi! generale — odrzekł Roland, trącając się kieliszkiem z Jerzym.
I zasiedli obaj wesoło do stołu, z sumieniem spokojnem, z apetytem ludzi, z których starszy nie miał lat trzydziestu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.