Towarzysze Jehudy/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Domek przy ulicy de la Victoire.

Podczas gdy przenoszono ciało sir Johna do zamku Noires-Fontaines, gdy Roland mknął we wskazanym mu kierunku i chłop śpieszył po doktora Millieta, przenieśmy się z Bourgu do Paryża i zobaczmy, co się działo w dniu 7 listopada, czyli 16 brumaire’a o godzinie czwartej po południu w domku przy ulicy Zwycięstwa, w domku historycznym dzięki słynnemu spiskowi z dnia 18 brumaire’a.
Ściany gabinetu w tym domku pokrywają karty geograficzne i plany miast. Po obu stronach kominka stoją półki z książkami; na stołach dużo książek, które leżą nawet na krzesłach i kanapkach, pozostawiając mało miejsca do siedzenia.
Wśród ksiąg, papierów i raportów siedzi człowiek i mozolnie usiłuje odczytać kartkę, pokrytą notatkami, przy których hieroglify z obelisku w Luxorze są zupełnie zrozumiałe.
W chwili, gdy niecierpliwość odczytującego te notatki sekretarza dochodziła do szczytu, drzwi się otwarły i stanął w nich młody oficer w mundurze adjutanta.
Sekretarz podniósł głowę i na twarzy jego odbiła się żywa radość.
— Jesteś nareszcie, Rolandzie! — zawołał. — Generał czeka na ciebie z niecierpliwością. Czy przyjeżdżasz sam z siebie, czy też jesteś wezwany?
— Wezwany.
— Przez kogo?
— No, przez samego generała.
— Specyalną depeszą?
— Własnoręczną; masz — czytaj.
Roland wyjął papier, zawierający dwa wiersze dobrze znanego Burrienne’owi pisma. Te dwa wiersze brzmiały:
„Wyjeżdżaj i bądź w Paryżu na 16 brumaire’a. Jesteś mi potrzebny“.
— Tak — bąknął Bourrienne — zdaje mi się, że to będzie 18-go.
— Osiemnastego. Ale co?
— Kiedy sam nie wiem. Człowiek ten — znasz go przecie — nie lubi się wywnętrzać. Co będzie 18-go — tego nie wiem. Wiem tylko, że coś będzie.
— Ale co przypuszczasz?
— Zdaje mi się, że chce zostać dyrektorem na miejsce Sieyes’a, a może prezydentem na miejsce Gohiera.
— Ślicznie! A konstytucya roku trzeciego?
— Cóż tu ma konstytucya?
— Przecież derektorem można być, mając lat czterdzieści, a generałowi brak akurat dziesięciu lat.
— Hm! tem gorzej dla konstytucyi. Pogwałcimy ją — Jeszcze za młoda, Bourrienne! Nie gwałci się dzieci siedmioletnich.
— W ręku obywatela Barrasa, mój kochany, dzieci rosną szybko. Siedmioletnia dziewczynka jest już starą kurtyzaną.
Roland potrząsnął głową.
— Cóż tam takiego? — zapytał Bourrienne.
— Nie sądzę, aby generał chciał zostać dyrektorem. Pomyśl tylko. Pięciu królów Francyi — to nie dyktatoryat, to cały zaprząg.
— Czy myślisz — zapytał Roland — że będziemy się bili?
— Być może.
— No to może uda mi się zginąć, czego bardzo pragnę. Lecz gdzież generał?
— U pani Bonaparte. Czyś kazał oznajmić mu swój przyjazd?
— Nie, chciałem pierw widzieć się z tobą... Ale poczekaj. Zdaje mi się, że to jego kroki.
W tej samej chwili w drzwiach ukazał się ten sam mężczyzna, który w Awinionie odegrał swą rolę incognito, ubrany w malowniczy mundur dowódcy armii egipskiej.
Bonaparte, ujrzawszy młodzieńca, zawołał z radością w głosie:
— To ty, Rolandzie! Mój wierny Rolandzie! Wzywam cię, a już jesteś. Witam cię.
I wyciągnął dłoń do młodego człowieka, a z nieznacznym uśmiechem zapytał:
— Co robisz u Bourrienne’a?
— Czekam na generała.
— A czekając, gadacie jak stare baby.
— Tak jest, generale! Pokazywałem mu twe wezwanie na 16-go brumaire’a.
— Napisałem 16-go czy 17-go?
— 16-go, generale. 17-go byłoby za późno.
— Dlaczego?
— Jeśli, jak mówi Bourrienne, są wielkie projekty na 18-go.
— Masz tobie! — zamruczał Bonaparte — ten narwaniec zmyje mi głowę.
— Ach tak! Powiedział ci, że mam projekty na 18-go?
I Bonaparte wziął za ucho Bourrienne’a, mówiąc:
— Drzwi!
A zwracając się do Rolanda:
— Tak, mój kochany! mamy wielkie projekty na 18-go: będziemy z żoną na obiedzie u prezydenta Gohiera. Pójdziesz z nami.
Roland popatrzał na Bonapartego.
— To po tom był wezwany? — rzekł z uśmiechem.
— Po to, tak! A może i po co innego. Pisz, Bourrienne.
Bourrienne wziął żwawo pióro.
— Masz pióro?
— Tak, generale.
„Kochany prezydencie. Uprzedzam cię, że moja żona, ja i jeden z mych adjutantów przyjdziemy do ciebie na obiad pojutrze, dnia 18-go.
„Stąd wnosić możesz, że zadowolimy się obiadem rodzinnym...“
— A dalej? — zapytał Bourrienne.
— Co dalej?
— Czy trzeba dodać: „Wolność, równość, braterstwo“?
— Albo śmierć — dorzucił Roland.
— Nie — odparł Bonaparte. — Dawaj pióro.
I dopisał własnoręcznie:

„Oddany
Bonaparte“.

— Bourrienne! Wyślij to przez ordynansa. Ma być odpowiedź.
Gdy Bourrienne powrócił, Bonaparte zwrócił się doń:
— Popatrz, Bourrienne, na swego przyjaciela.
— Patrzę, generale.
— A wiesz ty, co on zrobił w Awinionie?
— Chyba nie papieża.
— Nie. Rzucił w twarz pewnemu jegomościowi talerz.
— Tak, to krewki człowiek.
— Myślisz, że to wszystko? Bił się jeszcze z nim.
— I zabił go — odparł Bourrienne.
— A tak. A wiesz za co?
— Nie.
Generał wzruszył ramionami.
— Za to, że ten człowiek nazwał mnie złodziejem... A propos. A cóż Anglik?
— Właśnie o nim chciałem generałowi mówić.
— Czy jest jeszcze we Prancyi?
— Tak. Myślałem, że chce tu zostać aż do dnia sądnego.
— Czy i tego chybiłeś?
— Nie! jesteśmy w najlepszej zgodzie. To dobry człowiek, tylko oryginał. Proszę cię, generale, o trochę życzliwości dla niego.
Bonaparte potrząsnął głową.
— Dla Anglika... Nie lubię Anglików.
— Zgoda. Jako narodu, ale jednostki...
— No, więc cóż mu się stało?
— Był sądzony, skazany i stracony.
— Co mi, do licha, bajesz?
— Szczerą prawdę, generale.
— Jakto! Był sądzony, skazany i ścięty?
— Sądzony, skazany — tak, ale nie ścięty.
— Jakiż sąd go skazał?
— Sąd towarzyszów Jehudy.
— Cóż to za jedni?
— Generale, zapomniałeś już o naszym przyjacielu Morganie, człowieku w masce, który odniósł handlarzowi winem jego dwieście ludwików.
— Nie— odparł Bonaparte — nie zapomniałem. Bourrienne, czym ci nie opowiadał o tym śmiałku?
— Tak, generale. Odpowiedziałem wówczas, że na miejscu generała chciałbym dowiedzieć się, kto jest ten Morgan.
— Gdyby generał nie był mię wstrzymał — wtrącił Roland — byłbym już wiedział.
— Czekaj-że, gaduło. Wróćmy do Anglika. Czy to Morgan go zabił?
— Nie on, lecz jego towarzysze.
— Wszak mówiłeś przed chwilą o trybunale i o wyroku.
— Wyobraź sobie, generale, że koło Bourgu stoi stary klasztor Kartuzów.
— Klasztor w Seillon; znam go.
— Skąd? — zapytał Roland.
— Czyż generał nie zna wszystkiego? — wtrącił Bourrienne.
— W klasztorze tym ukazują się teraz duchy.
— Czy chcesz mi opowiedzieć historyę o duchach?
— Tak, bardzo ciekawą.
— Do dyaska. Bourrienne wie, jak ja je lubię. No, mów.
— Ludzie opowiedzieli nam, że do klasztoru przychodzą duchy. Ja i sir John chcieliśmy się przekonać i każdy z nas spędził w klasztorze noc.
— Tak. No, i widziałeś duchy?
— Jednego.
— Cóżeś zrobił?
— Strzeliłem doń.
— No i co?
— A nic; szedł dalej.
— I dałeś za wygraną?
— Nie, goniłem go; ale duch znał lepiej ode mnie drogę, bo wymknął mi się.
— Do licha!
— Nazajutrz poszedł tam sir John, nasz Anglik.
— Widział ducha?
— Więcej niż jednego. Widział dwunastu mnichów, którzy go sądzili za to, że przeniknął ich tajemnice, skazali go na śmierć i zasztyletowali.
— Nie bronił się?
— Jak lew. Zabił dwu.
— I umarł?
— Prawie. Mam nadzieję jednak, że się wyliże. Przyniesiono go do zamku ze sztyletem w piersi. Na sztylecie wyryte były słowa: Towarzysze Jehudy.
— Czy możliwe, aby takie rzeczy działy się we Francyi w końcu 18-go wieku?
— Czy możliwe! Oto sztylet, generale.
Z temi słowy młody człowiek wyjął sztylet.
Bonaparte obejrzał go uważnie.
— Mówisz, że mu wpakowali ten sztylet w piersi?
— Aż po rękojeść.
— I nie umarł?
— Dotychczas, przynajmniej.
— Słyszałeś, Bourrienne?
— Tak.
— Trzeba, abym o tem sobie przypomniał, Rolandzie.
— Kiedy, generale?
— Gdy... będę władcą. Pójdź, przywitaj się z Józefiną. Chodź, Bourrienne; zjesz z nami obiad. Uważajcie tylko. Będzie Moreau. Sztylet chowam na pamiątkę.
I wyszli. Na schodach spotkali ordynansa, posłanego do Gohiera.
— No i co?
— Oto odpowiedź prezydenta.
— Dawaj.
Bonaparte rozpieczętował list i czytał:
„Prezydent Gohier rad jest obietnicy generała Bonapartego. Będzie go oczekiwał pojutrze, 18-go brumaire’a, i jego małżonkę, oraz adjutanta. Do stołu siadamy o piątej. Jeśli ta godzina nie dogodna jest dla generała Bonapartego, będzie łaskaw wskazać dla siebie dogodniejszą.

Prezydent
Gohier“.

16 brumaire’a roku VII.
Bonaparte z nieokreślonym uśmiechem schował list do kieszeni, a zwracając się do Rolanda:
— Czy znasz prezydenta Gohiera? — zapytał.
— Nie, generale.
— Poznasz go. Dzielny człowiek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.