Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Morganie, człowieku w masce, który odniósł handlarzowi winem jego dwieście ludwików.
— Nie— odparł Bonaparte — nie zapomniałem. Bourrienne, czym ci nie opowiadał o tym śmiałku?
— Tak, generale. Odpowiedziałem wówczas, że na miejscu generała chciałbym dowiedzieć się, kto jest ten Morgan.
— Gdyby generał nie był mię wstrzymał — wtrącił Roland — byłbym już wiedział.
— Czekaj-że, gaduło. Wróćmy do Anglika. Czy to Morgan go zabił?
— Nie on, lecz jego towarzysze.
— Wszak mówiłeś przed chwilą o trybunale i o wyroku.
— Wyobraź sobie, generale, że koło Bourgu stoi stary klasztor Kartuzów.
— Klasztor w Seillon; znam go.
— Skąd? — zapytał Roland.
— Czyż generał nie zna wszystkiego? — wtrącił Bourrienne.
— W klasztorze tym ukazują się teraz duchy.
— Czy chcesz mi opowiedzieć historyę o duchach?
— Tak, bardzo ciekawą.
— Do dyaska. Bourrienne wie, jak ja je lubię. No, mów.
— Ludzie opowiedzieli nam, że do klasztoru przychodzą duchy. Ja i sir John chcieliśmy się przekonać i każdy z nas spędził w klasztorze noc.
— Tak. No, i widziałeś duchy?
— Jednego.
— Cóżeś zrobił?
— Strzeliłem doń.
— No i co?
— A nic; szedł dalej.
— I dałeś za wygraną?