Przejdź do zawartości

Teorya pana Filipa/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Noc tego samego dnia miała jeszcze dla jednych i drugich odsłonić dalsze horyzonty szczęścia!
W dzień zrobił się tylko dobry interes — noc miała do tego interesu nawiązać złote nici swoje, zwane zazwyczaj — marzeniem!
Sprzyjała do tego cisza, która późnym wieczorem zaległa całą przedmiejską ulicę. Żadne koło nie uderzyło o wystający kamień, żaden koń nie potknął się na normalnym bruku przedmieścia. Cicho i spokojnie migały światła w nierównych oknach kamienic, a kilka śmielszych nietoperzów zabłąkało się aż pod samą facyatkę pana Maliny i wyprawiało przed nią jakieś dziwnie demoniczne pląsy.
Pan Malina usiadł w dużem krześle, w którem ongi ś. p. antenat jego tyle znakomitości gładko ogolił! Była to droga dla niego pamiątka. Nieboszczyk fryzyer miał tutaj swój warsztat, na którym rzetelną pracą zarobił niejeden tysiączek. Wszystkie znakomitości miasta siedziały na tym warsztacie, a niektórym z nich postawiono nawet znakomite pomniki! — Byli to ludzie, którzy się dla spraw publicznych poświęcali, a których ś. p. ojciec pana Maliny nieraz za nos trzymał, wygalając starannie głębokie bruzdy, jakie na ich twarzach poważne pozostawiały myśli...
Szczęśliwy potomek siedział dzisiaj na tem krześle. Wspomnienia rodzinne roiły się w koło jego głowy, jak w dniu czerwcowym roją się błyskotne muszki świętojańskie. Jasno od światła tych wspomnień było w jego duszy, uśmiech słodki igrał w koło jego ust i krętym wężykiem spuszczał się do brody, wzorowo podług tradycyi familijnej wygolonej.
Na tem rodzinnem krześle w braku gości zwykł był ongi siadywać ś. p. Mateusz Malina, starszy zgromadzenia zacnych perukarzy, i wtedy to prawdopodobnie przemyśliwał nad ideałem swoim, jakim u każdego zacnego pracownika miejskiego jest kamienica kilkopiętrowa. I na tem też krześle osiągnął ideał swój zacny przewodnik poczciwych pracowników a schodząc z tego świata przekazał go swemu potomkowi wraz z krzesłem, na którem tak długo golił, śnił i marzył!
Na tem samem krześle nie pracował, ale śnił i marzył zacny potomek jego Imci pan Antoni Malina. Nie był on już pracowitym producentem jak ongi ś. p. ojciec jego — ale był przyzwoitym konsumentem tego, co mu ojciec zostawił. Chodziło mu tylko o to, aby to jak najoszczędniej robić, aby tylko tyle odkąsić, ile tymczasem samo z siebie przyróść może.
W tem więc rodzinnem krześle pracował myślą nad tem, jakby to czynsz lokatorom podnieść i jakich środków użyć na to, aby nakaz władzy co do zapadłych kanałów w niepamięć puścić!
Obok tej czysto gospodarskiej pracy miewał on także na tem krześle różne swe i marzenia. Przez cały rok śniło mu się, że się ożeni z panną Katarzyną, córką garbarza, dla której na tej samej ulicy wybudował ojciec dwie duże kamienice. Sen jednak rozwiał się jak mgła wiosenna — pannę Katarzynę pochwycił jakiś adwokat — po prostu palestrant-proletaryusz, który za pieniądze szczeka!
Po tym śnie nastąpiły inne, ale wiązały się one zawsze z dachami kamienic i kominami fabryk, owemi tradycyjnemi ideałami rodziny mieszczańskiej! I wszystkie te sny jak włos na brodzie zgoliła nieubłagana brzytwa czasu i zostawiła tylko po sobie jakieś nieokreślone swędzenie...
Dzisiaj... dla czegożby dzisiaj nie miał jeszcze marzyć zacny potomek na tem krześle ojczystem!
Pan Malina marzył rzeczywiście. Najprzód marzył o tem jak filar jego kamienicy napowrót pochyla się ku ścianie i na rozkaz znęcanego budowniczego zawiera po raz drugi z nią związki dozgonne! Ściana przytula się z miłością do filara i oboje kochankowie w objęciu nierozerwanem szepcą sobie do ucha różne piękne rzeczy o lokatorach narożnego mieszkanka, dokąd ciekawy filar przez ową szparę zajrzał!...
Cóż mówią o tych lokatorach?
Mówią dziwne rzeczy. Już to pan Antoni nigdy o lokatorach nie marzył, ani o nich słuchać nie chciał.
Lokator był u niego materyałem stworzonym przez Pana Boga dla napełnienia izdebek kamienicznych. Takie samo wyobrażenie miał o lokatorkach. Nie wchodziły one nigdy w rachunek jego marzeń. Nie była to sfera, w której śnił i marzył. To sfera proletaryatu, jak się zwykł wyrażać. Ściągając czynsze kwartalne, wiedział dobrze jak w tej sferze trudno o grosz jaki zasobowy, chociażby były jakieś tam honory!
Profesor gimnazyalny, jako należący do tej sfery z całą swoją rodziną, nie zwracał nigdy jego uwagi. O Anieli tyle wiedział, że jest młodą dziewczyną, ma blond włosy i uczy się w domu — prawdopodobnie na — guwernantkę. Wszak to los biednych córek profesorskich. O takich upośledzonych istotach nigdy pan Malina nie zamarzył, ani nawet nie pomyślał! Co innego córka garbarza! Miała trzy kamienice i kapitał!
Dzisiaj spostrzegł zacny pan Antoni, że w jego głowie, mie przymierzając jak w ścianie przy filarze, zrobiła się jakaś szpara, przez którą coś mu nagle mignęło! Cóż to jest? Jakieś blond włosy!
Niejeden psychiatra daremnie łamie sobie głowę nad tem, kiedy to właściwie poczyna się uczucie, kiedy rodzi się miłość. Nie podnosząc żadnych innych subtelnych okoliczności, większość w tem się zgadza, że najpiękniejsze uczucia ludzkie budzą się pod wpływem — nieszczęścia!
Otóż to jest klucz do rozwiązania zagadki, nad jaką właśnie prze myśli wał zacny nasz znajomy, siedząc wygodnie na krześle rodzinnem.
Spotkało go wielkie nieszczęście. Deszcze wiosenne rozmoczyły ziemię. Wisła podeszła do kanałów — a może nawet niezbadana w wyrokach swoich Opatrzność to sprawiła, że nagle usunął się narożny filar jego kamienicy i tym sposobem zagroził całej jego egzystencyi społecznej! Cóżby bowiem stało się z pana Maliny, gdyby się jego kamienica zawaliła lub w ziemię zapadła? Mówimy o nieszczęściu, które nasze plany, nasze marzenia, naszą mozolną pracę, naszą całą przyszłość w gruzy wali — a cóż dopiero powiedzieć o nieszczęściu, które rozwala kamienicę dwupiętrową?
Takie nieszczęście groziło właśnie panu Malinie. W tem nieszczęściu po jedynie możliwy ratunek udał się do swego lokatora — a zacny lokator nie tylko że mu tego ratunku nie odmówił, ale nawet niezwykłą życzliwością swoją chwycił go za serce!
Zacny człowiek — zacni ludzie!
Serce pana Maliny zaczyna czuć wdzięczność.
— No, proszę — myślał przy tem nieszczęśliwy — nawet się wcale nie namyślał! Gdybym chciał w jakiej instytucyi lub u lichwiarza pożyczyć, wiele byłoby to zachodu! Płać rejenta, płać stemple, afiszuj się przed światem! Zacny, poczciwy pan Filip! Nie miał nawet gotówki, musiał dopiero odcinać od listów zastawnych! Zacni z kościami ludzie!...
Po chwili myślał dalej pan Malina:
— To przecież prawdziwa przyjaźń! Odcinać od listów zastawnych kupony! A tak długo trzeba było odcinać!... Tyle było tych listów!... Piękny to papier!... A było ich sporo!... Licząc po pięć od sta... było ich... czterdzieści tysięcy! Jeżeli się nie mylę, nie były to wszystkie! W szufladzie leżała jeszcze paczka, zupełnie podobna do listów!... Być może... jest wszelkie prawdopodobieństwo, że to także papiery, jeżeli nie listy, to akcye kolei żelaznej!... Zacni, poczciwi ludzi! Byli dla mnie tak gościnni! Tak serdecznie mnie żegnali! Poczciwy profesor dwa razy pocałował mnie, a profesorowa ściskała mnie za rękę jak magiel wiedeński! Poczciwa kobieta!...
Po małej pauzie ciągnął się dalej monolog:
— Ale zkąd stary bakałarz wziął tyle pieniędzy?... To fortuna! Można za nią kupić dwie kamienice!... Przecież te ośle grzbiety, które widziałem w szafie... Nie... to pensya! Miał pensyę przez lat piętnaście... To się nazbiera! Dzieci obywatelskie... legumina, masło, sadło, kiełbasy... to się nazbiera! Proszę, proszę... ktoby się był spodziewał znaleźć u lokatora taki skarb!...
Tutaj trudno wiedzieć co pan Malina pod tym skarbem rozumiał. Zaraz bowiem następowały w monologu takie słowa:
— Panna Aniela jest prawdziwym skarbem! Ma złote włosy a czarne oczy! Tak sobie zawsze wyobrażałem moją żonę! Garbarka była także blondynką... Ale cóż to za anioł dobroci ta panna Aniela. Gdym mówił o mojem nieszczężciu, spojrzała na mnie jakby płakać chciała. A gdy poruszono kwestyę wyprowadzenia się, to już łzy zadrżały w jej oczach. Widać ma poczciwe serce. Przyzwyczaiła się do miejsca... może przyzwyczaić się i do człowieka!... Jaka to prawda, że człowiek najczęściej tak daleko za szczęściem ugania, podczas gdy ono jest tak blisko!... I któż się spodziewał, że skarb, o którym marzyłem... że taka ilość listów zastawnych... tfe! że taka panna Aniela chciałem powiedzieć... jest tuż obok mnie.
I słodko uśmiechnął się człowiek, który przez nieszczęście swoje doszedł teraz do szczęścia, o którem tak słodko marzył.
Pod względem ekonomicznym miało to szczęście tę zasługę, że nietylko nie obciążało hypoteki dwuletnim, naprzód wybranym czynszem, ale nawet stawiało w perspektywie wcale okazały kapitał!
Przy tak skombinowanych okolicznościach, któż odgadnie kiedy właściwie rozpoczęła się miłość pana Maliny...
On już kochał Anielę.
— Ba — szepnął mu jakiś nieprzyjaciel do ucha — czy Aniela będzie ciebie kochać?
Na ten szmer nieprzyjemny zerwał się pan Malina z rodzinnego krzesła, jakby usłyszał nagle duchy wszystkich golonych na tem krześle znakomitości nadwiślańskich.
— Cóż za pytanie! — pomyślał w duchu — ja właściciel kamienicy... ona... córka bakałarza!
I jakby chciał złowrogie szepty upartego nieprzyjaciela swego zagłuszyć, zawołał głosem donośnym:
— Hej! Janie!
Była już noc późna. Znużony całodziennem kopaniem rowu zasypiał Jan spokojnie na ławie twardej w sieni kamienicznej. Lokatorowie zeszli się dzisiaj wyjątkowo wcześniej do domu. Wprawdzie ubyło biednemu stróżowi dochodu, ale nie żałował straty, bo sen mu bardzo smakował po twardej robocie. Ale nieszczęście chciało, że zacny Jan nietylko był stróżem domu ale i lokajem pana Maliny. Usłyszawszy więc głos swego pana, rad nierad ściągnął się z twardej ławy, na której tak słodko śnił o szyneczku narożnym, i cwałem pobiegł na oślep na drugie piętro.
— Janie! — po raz piąty wołał pan Malina.
— Jestem — wykrztusił zaspany nędzarz.
— Słuchaj dobrze, co ci powiem!
— Słucham pana.
— Jutro na targu kupisz u baby bukiet.
— Bukiet?
— Tak, bukiet kupisz... albo parę wazonów z kwiatami.
Jan z zadziwieniem spojrzał na pana.
— Czy zrozumiałeś?
— Zrozumiałem!
— A teraz... umykaj!
Stróż wyszedł z pokoju. Schodząc po ciemnych schodach myślał nad tem, na co panu tego bukietu potrzeba, że aż o pół nocy go zbudził; chociaż to samo można było i jutro rano powiedzieć.
I z uległością codziennie męczonej ofiary położył się znowu na twardej ławie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.