Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pochyla się ku ścianie i na rozkaz znęcanego budowniczego zawiera po raz drugi z nią związki dozgonne! Ściana przytula się z miłością do filara i oboje kochankowie w objęciu nierozerwanem szepcą sobie do ucha różne piękne rzeczy o lokatorach narożnego mieszkanka, dokąd ciekawy filar przez ową szparę zajrzał!...
Cóż mówią o tych lokatorach?
Mówią dziwne rzeczy. Już to pan Antoni nigdy o lokatorach nie marzył, ani o nich słuchać nie chciał.
Lokator był u niego materyałem stworzonym przez Pana Boga dla napełnienia izdebek kamienicznych. Takie samo wyobrażenie miał o lokatorkach. Nie wchodziły one nigdy w rachunek jego marzeń. Nie była to sfera, w której śnił i marzył. To sfera proletaryatu, jak się zwykł wyrażać. Ściągając czynsze kwartalne, wiedział dobrze jak w tej sferze trudno o grosz jaki zasobowy, chociażby były jakieś tam honory!
Profesor gimnazyalny, jako należący do tej sfery z całą swoją rodziną, nie zwracał nigdy jego uwagi. O Anieli tyle wiedział, że jest młodą dziewczyną, ma blond włosy i uczy się w domu — prawdopodobnie na — guwernantkę. Wszak to los biednych córek profesorskich. O takich upośledzonych istotach nigdy pan Malina nie zamarzył, ani nawet nie pomyślał! Co innego córka garbarza! Miała trzy kamienice i kapitał!