Tajemniczy ogród/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Tajemniczy ogród
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.

BUDOWANIE GNIAZDKA.

Po całym tygodniu deszczu ukazała się znów wesoła, błękitna kopuła niebieska, a słońce poczęło silnie przygrzewać. Mary bawiła się doskonale, choć nie mogła marzyć o ujrzeniu przez cały ten czas tajemniczego ogrodu i Dicka. Tydzień prędko jej minął. Po kilka godzin dziennie spędzała z Colinem w jego pokoju, opowiadając mu o radżach, albo o ogrodach, albo o Dicku i o domku na stepie. Oglądali razem piękne książki z obrazkami, czasem Mary czytywała Colinowi, to znów Colin jej głośno trochę poczytał. Gdy bywał zajęty i rozbawiony, nie wyglądał wcale na kalekę, i tylko twarz jego, tak przerażająco blada, i leżenie po całych dniach na sofie dawały mu pozór ułomnego.
— Z panienki to przebiegłe stworzonko, żeby nasłuchiwać i z łóżka wstawać, i dochodzić, gdzie się tam co dzieje — rzekła raz pani Medlock. — Choć, po prawdzie, to jakby błogosławieństwo dla nas wszystkich. Toć on nie miał ani razu napadu furji, ani łez, odkąd się ta przyjaźń z panienką datuje. Pielęgniarka już chciała rzucić miejsce, ale teraz chętnie zostanie, bo panienka za nią pracuje i jest przy nim na posterunku — dodała, uśmiechając się.
W rozmowach swych z Colinem była Mary bardzo przezorna co do tajemniczego ogrodu. Pragnęła dowiedzieć się o nim kilku rzeczy, ale czuła, że wprost pytać go nie może. Przedewszystkiem, odkąd jej zaczęło być miłe jego towarzystwo, pragnęła dowiedzieć się, czy możnaby mu powierzyć tajemnicę. Nie był on ani odrobinę podobny do Dicka, lecz widoczne było, że myśl o ogrodzie, o którym nikt nie wiedział, podobała mu się niesłychanie tak, że chyba możnaby mu zaufać. Lecz nie znała go dostatecznie, by mieć pewność. Drugą rzeczą, której się pragnęła dowiedzieć, było to: jeżeli mu można zaufać — tak na pewno — czyby się dało wziąć go do ogrodu tak, żeby o tem nikt nie wiedział? Ów sławny doktór zalecił mu używanie świeżego powietrza, a Colin sam powiedział, że chętnieby zgodził się na to, o ileby to było w tajemniczym ogrodzie. A kto wie? Może gdyby miał tak dużo świeżego powietrza i znał Dicka i gila, i gdyby widział świeże, rosnące roślinki, toby może nie myślał tak dużo o śmierci. Mary przeglądała się kilka razy w lustrze ostatniemi czasy i przekonała się, że wyglądała zupełnie inaczej, niż to wątłe dziecko, które przybyło z Indyj. To dziecko teraz było ładniejsze. Nawet Marta dostrzegła w niej zmianę.
— Powietrze od wrzosowiska już panience na dobre wyszło — rzekła razu pewnego. — Już panienka nie jest ani taka żółta, ani taka wątła, jak przedtem. Nawet włosy panienki już nie są takie, jak ulizane. One też się ożywiły i zaczynają się trochę podnosić.
— Tak samo, jak ja — odpowiedziała Mary. — Są teraz gęstsze, a ja tłustsza. I pewnie mi dużo urosły.
— O, na to mi wyglądają, na pewno! — rzekła Marta, poprawiając jej uczesanie nad czołem. — Już panienka teraz wcale nie taka szpetna i rumieńczyki ma na policzkach.
Jeśli ogród i świeże powietrze dobrze jej zrobiły, to może i na zdrowie Colina będą miały wpływ dodatni. Ale cóż! Jeśli on nie znosi, żeby na niego obcy ludzie patrzyli, to może nie zechce zobaczyć Dicka.
— Czemu się gniewasz, gdy na ciebie patrzą? — zagadnęła go pewnego dnia.
— Niecierpiałem tego nigdy — odparł — nawet, gdy jeszcze byłem bardzo mały. Potem, jak mnie wywieźli nad morze, a ja zwykle leżałem w wózku, to na mnie wszyscy patrzyli, a panie zatrzymywały się i rozmawiały z pielęgniarką, a potem zawsze zaczynały się szepty, a ja dobrze wiedziałem, że mówią o tem, że nie będę żył. Potem czasami panie głaskały mnie po głowie i mówiły: «Biedne dziecko». Razu jednego, kiedy to jakaś pani powiedziała, wrzasnąłem z całych sił i ugryzłem ją w rękę. Wystraszyła się tak, że uciekła.
— Myślała pewnie, żeś się wściekł, jak pies — rzekła Mary zupełnie bez zapału[1]
— Wszystko mi jedno, co myślała — odparł, marszcząc czoło.
— Ciekawa jestem, dlaczegoś nie skrzeczał i nie gryzł, gdym ja weszła do twego pokoju? — rzekła Mary, poczem zaczęła się uśmiechać.
— Myślałem, żeś albo duch, albo sen — odparł. — Nie można ugryźć ani ducha, ani snu, a z krzyku nic sobie nie robią.
— Czy nie mógłbyś znieść, gdyby — gdyby chłopiec jaki na ciebie patrzał? — pytała Mary nieśmiało.
Chłopczyk leżał na swych poduszkach i milczał zamyślony.
— Jest chłopiec jeden — zaczął mówić zwolna, jakby ważąc każde słowo — jest chłopiec jeden, którego wzrok nie byłby mi przykry. To ten chłopiec, który wie, gdzie mieszkają lisy — Dick.
— Jestem pewna, że onby nie był przykry — rzekła Mary.
— Wszak go się nie boją ani ptaki, ani inne zwierzęta — rzekł Colin, wciąż ważąc każde słowo — może i ja dlatego samego nie będę się bał jego wzroku. On jest jakby czarodziejem zwierząt, a ja jestem chłopiec-zwierzę.
Począł się śmiać, Mary śmiała się także; w rzeczy samej skończyło się na serdecznym śmiechu, a pomysł «chłopca-zwierzątka», chowającego się w swej norze, ubawił ich szczerze.
Mary zaś doznała miłego uczucia, że co do Dicka, to może być o niego spokojną.

Owego pierwszego ranka, gdy niebo się wypogodziło, Mary obudziła się bardzo wcześnie. Słońce wpadało do pokoju ukośnemi strugami przez story, a było w tem świetle tyle jakiegoś wesela, że dziewczynka wyskoczyła z łóżka i pobiegła do okna. Odsunęła story, otworzyła okno, a świeże, wonne powietrze falą ciepłą ją ogarnęło. Step błękitniał, a świat cały wyglądał, jak zaczarowany. W powietrzu tu i ówdzie drgały jakieś ledwo dosłyszalne, a przecież wyraźne, czarowne tony i głosy, jakby setki ptaków nastrajały gardziołka, przygotowując się do rozpoczęcia koncertu wiosennego. Mary wyciągnęła rękę za okno i trzymała ją chwilę w słońcu.
— Jak ciepło! Jak ciepło! — zawołała. — Moje kiełki będą rosnąć i rosnąć, i rosnąć, a cebulki i korzenie dopieroż teraz zaczną w ziemi pracować!
Wychyliła się z okna, jak mogła najwięcej, oddychając pełną piersią i wciągając nozdrzami woń powietrza, aż naraz poczęła się śmiać, przypomniało się jej bowiem to, co matka Dicka mówiła o końcu jego nosa, który się porusza tak, jak królikowi.
— Musi być chyba jeszcze bardzo wcześnie — pomyślała. — Obłoczki się różowią, i nie widziałam dotąd nigdy takiego koloru nieba. Nikt nie wstał, nawet chłopców stajennych nie słychać.
Nagłą myślą tknięta, zerwała się na równe nogi.
— Nie mogę czekać dłużej. Pójdę obejrzeć ogród!
Nauczyła się już ubierać sama — gotowa była w pięć minut. Znała małe, boczne drzwi, które umiała odryglować sama, zbiegła po schodach w pończoszkach tylko, w sieni dopiero włożyła buciki. Drzwi wielkie otworzyła z łańcucha, odryglowała, otworzyła, jednym susem przeskoczyła stopnie; i oto znalazła się na trawniku, który — rzekłbyś — pozieleniał nagle. Promienie słońca ją grzały, nad głową jej płynęły fale wonnego, ogrodowego powietrza. Z krzaków i drzew szedł ku niej śpiew i ćwierkanie ptasząt. Uderzyła w dłonie z wielkiej radości i spojrzała w niebo, które było takie niebieskie i takie zaróżowione, i perłowe, i białe, i takie światłem wiosennem przesycone, iż miała ochotę ćwierkać i śpiewać głośno, i rozumiała, że drozdy, gile, skowronki śpiewać muszą i radować się. Pobiegła zaroślami i ścieżkami do tajemniczego ogrodu.
— Wszystko już inaczej wygląda — rzekła. — Trawa zieleńsza, wszędzie coś kiełkuje, coś rośnie, na gałązkach pokazują się zielone pączki liści. Pewna jestem, że Dick dzisiaj przyjdzie po południu.
Długotrwały, ciepły deszcz porobił dziwne rzeczy z kwietnikami pod murem. Różne roślinki poczęły się z korzonków rozwijać, tu i owdzie zabłyszczała królewska purpura i złoto krokusów i hiacyntów. Sześć miesięcy przedtem nie byłaby Mary dostrzegła, jak świat budził się z uśpienia — dzisiaj nic uwagi jej nie uszło.
Kiedy dotarła do miejsca, gdzie znajdowały się pod bluszczem ukryte drzwi, zwrócił jej uwagę dziwny, rozgłośny,

nieznany jej dotąd dźwięk. Było to wołanie, a dochodziło z wysokości muru; kiedy zaś Mary spojrzała, dostrzegła siedzącego tam ptaka o błyszczącem granatowo-czarnem upierzeniu; ptak spoglądał na nią z powagą. Mary nigdy przedtem nie widziała kawki z tak bliska — denerwowało ją to wołanie; w następnej jednak chwili ptak skrzydła rozwinął i, łopocąc niemi, poleciał przez tajemniczy ogród. Mary miała nadzieję, że ptak nie zatrzyma się tam nadobre, i otworzyła drzwi, by się przekonać. Gdy już nadobre weszła do ogrodu, zobaczyła, że kawka może jednak tu pozostanie, gdyż usiadła na karłowatej jabłoni, pod którą leżało małe, rude stworzonko z puszystym ogonem, i oboje przyglądali się pochylonej postaci i rudej czuprynie Dicka, który klęczał w trawie, pracując w pocie czoła.
Mary jednym susem znalazła się przy nim.
— Oh! Dicku! Dicku! — zawołała. — Jak zdołałeś tak wcześnie już tu przyjść! Jakeś mógł! Słońce dopiero co wzeszło!
Powstał z klęczek uśmiechnięty, rozpromieniony, z potarganą czupryną i oczyma jak dwa płatki błękitu.
— Ojoj! — odparł. — Jeszcze przed świtem dziś wstałem. Nie byłbym w łóżku doleżał! Toć świat jakby się dziś na nowo narodził. I wszędzie pełno pracy, brzęczenia, pisku, oddechów, woni, gniazdek zakładania, że cię to wszystko z łóżka mocą wyciąga. Step oszalał z radości, gdy słońce się pokazało; byłem wśród wrzosów i sam jak oszalały biegłem, hukając i śpiewając. I przyszedłem prosto tutaj. Nie byłbym wytrzymał. Toć ten ogród na nas czekał!
Mary przycisnęła serce rączkami, oddychała prędko, jakby po szybkim biegu.
— O! Dicku, Dicku! — zawołała radośnie. — Takam szczęśliwa, że głowę tracę!
Małe zwierzątko z puszystym ogonkiem, widząc chłopca rozmawiającego z kimś obcym, powstało ze swego miejsca pod drzewem i podeszło do niego blisko, kawka zaś sfrunęła z gałązki i przysiadła mu na ramieniu.
— To ten młody lisek — objaśnił Dick, drapiąc łebek zwierzątka. — Nazywa się Kapitan. A to tutaj jest Sadza. I ona, i Kapitan biegły za mną przez step, jakby je charty goniły. Oboje czuli to samo, co ja.
Zwierzątka zdawały się wcale nie lękać się Mary. Gdy Dick począł chodzić, Sadza siedziała mu spokojnie na ramieniu, Kapitan zaś dreptał u jej boku.
— Niech panienka spojrzy! — rzekł Dick. — Jak to tutaj podrosło, a to, albo tu! Proszę spojrzeć teraz tutaj!
Rzucił się na kolana. Mary przyklękła obok niego. Natrafili na duże gniazdo różnobarwnych krokusów. Mary główkę schyliła i poczęła kwiatki z zapałem całować.
— Człowieka nie możnaby tak całować — rzekła, podnosząc główkę. — Kwiaty to zupełnie co innego.
Chłopiec wydawał się zdumiony, lecz uśmiechnął się.
— O, mój Boże! Nieraz ja matkę tak całowałem — mówił — gdym ze stepu po całodzienniej bieganinie powracał, a ona we drzwiach, słońcem oblana stała, taka pogodna i dobra!
Biegali od jednej strony ogrodu na drugą i znajdowali dziwów tyle, iż wciąż musieli sobie przypominać, że przecież tylko szeptem mówić tutaj mogą. On jej pokazywał nabrzmiewające pączki listowia na krzakach różanych, które im się zdawały zeschnięte. Pokazywał moc niezliczoną nowych kiełków, wychylających się przez czarną glebę. Ciekawe swe młode noski przytykali blisko do ziemi, wdychając jej wonie wiosenne; kopali i pełli, i śmiali się radośnie, dopóki włoski Mary nie były tak samo potargane, jak czupryna Dicka, a policzki jej rozkwitły, jak dwa maki czerwone.
Było radości i wesela ranka tego w tajemniczym ogrodzie, a wśród uciechy zdarzyło się coś zarówno uroczego, jak zdumiewającego. Coś łagodnie przyfrunęło przez mur i jak strzała ukośnie zapadło w najgęściej zadrzewiony kącik, jakiś cień ptaszka z czerwoną piersią, niosącego coś w dziobku. Dick stanął nieruchomo, kładąc rękę na ramieniu Mary, jakby naraz spostrzegli się, że się śmieją w kościele.
— Nie możemy się teraz ruszać — mówił do niej szeptem. — Musimy nawet oddychać ostrożnie. Jakem go ostatni raz widział, to zaraz wiedziałem, że sobie żony szuka. To gil Bena Weatherstaffa. Zakłada sobie gniazdko. Zostanie tutaj, jeśli go nie spłoszymy.
Usiedli na trawie i siedzieli tak nieporuszeni.
— Musimy udawać, że mu się zbliska nie przyglądamy — mówił Dick. — Skończyłaby się nasza przyjaźń z nim, gdyby spostrzegł, że go podglądamy. On się teraz zmieni nie do poznania. Zakłada sobie własne gospodarstwo. Będzie płochliwy i podejrzliwy. Nie ma teraz czasu na wizyty i plotki. Musimy cichutko siedzieć i starać się wyglądać tak, jakbyśmy byli trawą, drzewami, albo krzakami. Potem, gdy przywyknie do naszego widoku, to zaćwierkam trochę, i będzie zaraz wiedział, że mu nic złego nie zrobimy, że mu w drogę nie wejdziemy.
Mary nie była pewna, czy potrafi, tak jak Dick, starać się wyglądać jak trawa, drzewa lub krzewy. Lecz on powiedział tę dziwną rzecz tak, jak coś zupełnie naturalnego, najprostszego na świecie, i czuła, że dla niego to musi być nic. I w rzeczy samej przyglądała mu się uważnie przez kilka minut, bo ciekawa była, czy to możliwe, by się zrobił zielony i miał gałęzie i listki. Lecz on siedział tylko zupełnie nieruchomo, a mówiąc, zniżał głos do tonów tak miękkich i słodkich, że dziwne było, iż go dosłyszeć zdołała:
— Budowanie gniazdek, to także część wiosny — mówił. — Ręczę, że było tak samo od początku świata. Mają one, te ptaszki, swoje sposoby myślenia i działania, a ludzie nie powinni się do nich mieszać. Wiosną można łatwiej przyjaciela stracić, niż w jakiejkolwiek porze roku, jeśli się jest zbyt ciekawym.
— Jeżeli będziemy mówili o gilu, to będę musiała na niego patrzeć — rzekła Mary, jak mogła, najciszej. — Musimy mówić o czem innem. Chcę ci coś powiedzieć.
— Onby wolał, żebyśmy mówili o czem innem — rzekł Dick. — Co mi panienka chce powiedzieć?
— Czy ty wiesz o Colinie? — pytała szeptem.
Odwrócił głowę i spojrzał na nią.
— A co panienka wie o nim? — zapytał.
— Widziałam go. Przez ten tydzień codzień z nim rozmawiałam. On chce, bym do niego przychodziła. Mówi, że gdy mnie widzi, to zapomina o tem, że jest chory i umierający — odpowiedziała Mary.
Skoro pierwsze zdumienie minęło, wyglądał Dick, jakby doznał uczucia wielkiej ulgi.
— Bardzo się z tego cieszę — wykrzyknął. — Z całego serca się cieszę. Teraz będzie mi lżej. Wiedziałem, że mi o nim mówić nie wolno, a nie lubię nic ukrywać.
— Nie chcesz ukrywać się z ogrodem? — spytała Mary.
— Nigdybym o nim nie powiedział — odrzekł. — Ale mówię do matki: «Matko, mam tajemnicę, której nie mogę wydać. Nie jest to nic złego, ani brzydkiego. Nie jest to nic gorszego, jak żebym ukrywał gdzie jakie gniazdko jakiegoś ptaszka. Nie gniewasz się na mnie, prawda?»
Mary pragnęła zawsze słyszeć, co mówiła matka.
— Cóż matka powiedziała? — zapytała, nie lękając się usłyszeć odpowiedzi.
Dick uśmiechnął się błogo.
— Zgóry można było przewidzieć, co powie — odparł. — Pogłaskała mnie po głowie, roześmiała się i rzekła: «Moje dziecko, wolno ci mieć swoje sekrety — toć cię znam już dwanaście lat».
— A skąd wiedziałeś o Colinie? — dopytywała Mary.
— Każdy, kto zna pana Cravena, wie, że ma syna, który będzie kaleką, i wiedzą też wszyscy, że pan Craven nie lubi, gdy się o nim mówi. Ludzie się martwią za jaśnie pana, bo pani Craven była tak śliczna, młoda pani, i bardzo się kochali. Pani Medlock zatrzymuje się zawsze u nas, jadąc do Thwaite, i mówi matce o wszystkiem przy nas, bo wie, że nas matka tak wychowała, że nam można zaufać. Jak się panienka o nim dowiedziała? Marta się okropnie bała ostatniemi czasy, gdy do domu przychodziła. Mówiła, że panienka słyszała go, jak krzyczał, i pytała jej, co to znaczy, a ona nie wiedziała, co odpowiedzieć.
Mary opowiadała mu, jak w nocy wiatr świszczał, jak ją obudził, jak usłyszała daleki płacz i jęki, które ją poprowadziły przez ciemne korytarze ze świeczką w ręce, jak doprowadziły ją do drzwi, jak drzwi te otworzyła i znalazła się w przyćmionym pokoju z rzeźbionem łożem i baldachimem, na czterech kolumienkach opartym. Gdy poczęła opisywać bledziuchną, jak z kości słoniowej rzeźbioną, twarzyczkę i dziwne, ciemno ocienione oczy, Dick głową tylko potrząsał.
— Mówią, że ma takie same oczy, jak jego matka, tylko, że jej były śmiejące się i wesołe — powiedział. — Mówią też, że pan Craven nie może znieść jego widoku, kiedy nie śpi, a to właśnie przez te oczy, że takie podobne do matki, a takie inne w tej smutnej, wymizerowanej twarzy.
— Czy myślisz, że chciałby, żeby on umarł? — szeptała Mary.
— To to nie, ale chciałby, żeby się nigdy nie był urodził. Matka mówi, że to już jest, co może być najgorszego dla dziecka. Takie dzieci, których się nie pragnie, rzadko kiedy żyją. Pan Craven toby mu kupił wszystko, co za pieniądze kupić można, ale wolałby zapomnieć, że on na świecie żyje. Przytem boi się, że mu pewnego pięknego dnia wyrośnie garb.
— Colin sam tak się tego boi, że wcale siadać nie chce — rzekła Mary. — Zawsze mówi, że gdyby czuł, iż mu coś rośnie na plecach, toby zwarjował i na śmierćby się zapłakał.
— Nie powinien on tak leżeć i rozmyślać o takich rzeczach — zauważył Dick. — Najzdrowszy chłopiec mógłby się rozchorować, gdyby ciągle myślał tylko o tem.
Lisek leżał w trawie przy chłopcu, spoglądając na niego i prosząc się o pogłaskanie czasem. Dick zaś pochylał się i łagodnie gładził go po grzbiecie, potem kilka minut w ciszy rozmyślał. Podniósł głowę i rozejrzał się po ogrodzie.
— Gdyśmy tu przyszli pierwszy raz — wyrzekł — wydawało się wszystko szare. Niech panienka teraz spojrzy i powie, czy jest różnica.
Mary spojrzała i odetchnęła głęboko.
— A co! — zawołała. — Ta szara ściana zaczyna się zmieniać. Tak wygląda, jakby ją przesłaniała zielona mgiełka, jakby wszystko okrywało się gazą zieloną.
— Ojoj! — wołał Dick. — Będzie tej zieloności coraz więcej i więcej, aż cała szarość zniknie. Czy panienka zgadłaby, o czem teraz myślałem?
— Wiem, że musiałeś myśleć o czemś ładnem i dobrem — z przekonaniem odrzekła Mary. — Sądzę, że myślałeś coś o Colinie.
— Myślałem, że gdyby mógł być tu razem z nami, toby nie myślał o naroślach, które mu się mogą utworzyć na plecach; patrzałby na pączki róż, które się rozwinąć mają, i byłby zaraz zdrowszy — tłumaczył Dick. — Ciekawy jestem, czyby nam się kiedy udało wprawić go w dobry humor i namówić na poleżenie w wózku tutaj, pod temi oto drzewami.
— Ja też już o tem myślałam. A myślałam, odkąd pierwszy raz z nim rozmawiałam — rzekła Mary. — Ciekawa jestem, czyby on potrafił zachować tajemnicę i czybyśmy mogli przynieść go tutaj tak, by o tem nikt nie wiedział. Myślałam sobie, że tybyś mógł pchać jego wózek. Doktór powiedział, że on powinien przebywać na świeżem powietrzu, a on chciałby wyjść, ale z nami, a jego muszą wszyscy słuchać. On z nikim innym nie chce wychodzić, więc może będą nawet radzi, jeżeli zechce wyjść z nami. Ogrodnikom może kazać nie wchodzić do parku, więc niktby nas nie podpatrzył.
Dick rozmyślał głęboko, gładząc grzbiet liska.
— Ręczę, żeby to było znakomicie dla jego zdrowia — powiedział. — My przecież wcale nie myślimy, że byłoby lepiej, żeby się nie był urodził. Jesteśmy sobie poprostu dwoje dzieci, które lubią patrzeć, jak się rozwijają roślinki w ogrodzie, a on byłby trzeciem. Dwóch chłopczyków i mała dziewczynka, którzy przyglądają się wiośnie. Ręczę, że to byłoby lepsze, jak wszystkie mikstury doktorskie.
— On od tak dawna leżał ciągle w swoim pokoju i tak się lęka o swoje plecy, że zdziwaczał trochę — mówiła Mary. — Z książek dowiedział się różnych rzeczy, ale tak to on się na niczem nie zna. Mówi, że był zbyt chory, żeby móc przyglądać się światu naokoło siebie, a zresztą nienawidzi wychodzenia na dwór, nienawidzi ogrodu i ogrodników. Lubi jednak słuchać o naszym ogrodzie, bo on jest tajemnicą. Nie mogłam przecież za wiele mu opowiadać, ale on mówił, że chciałby go zobaczyć.
— Już my go tutaj dostaniemy — na pewno — rzekł Dick. — Dla mnie to nic pchać jego wózek. Widziała panienka, jak gil i jego samiczka pracowali przez ten czas, cośmy tu siedzieli? Niech panienka spojrzy, jak to sobie siedzi na gałęzi i myśli sobie, gdzieby mógł złożyć tę gałązkę, co trzyma w dziobku.
Wydał cichy dźwięk, jakby łagodne zaćwierkanie, gil zaś odwrócił główkę i spojrzał pytająco, wciąż trzymając w dziobku gałązkę. Dick przemawiał do ptaka, jak Ben Weatherstaff, lecz przemawiał łagodnym tonem doradczym.
— Gdziekolwiek gniazdko zbudujesz, wszędzie będzie dobrze — rzekł. — Wiedziałeś ty dobrze, jak się gniazdko buduje, zanim jeszcze z jajka się wyklułeś. No, śmiało, chłopcze — do roboty. Nie trać czasu!
— Och! jak ja lubię, gdy ty z nim rozmawiasz! — mówiła Mary, śmiejąc się rozkosznie. — Ben Weatherstaff daje mu ciągle nauki i wyśmiewa się z niego, a on skacze i patrzy, jakby każde słowo rozumiał, i wiem, że to lubi. Ben mówi, iż on jest taki próżny, że wolałby, żeby go kamieniem uderzono raczej, niż nie zauważono.
Dick śmiał się i mówił dalej:
— Ty dobrze wiesz, że my oboje przeszkadzać ci nie będziemy — rzekł do gila. — My też jesteśmy jakby dwa zwierzątka, albo dwie roślinki. My także gniazdko tu sobie budujemy, Bogu dzięki. Pilnuj się tylko, żebyś nas nie wydał!
A choć gil nie odpowiedział, bo miał dziobek zajęty, to przecież, gdy odlatywał z gałązką w swój kącik ogrodu, poznała Mary po jego oczach, co jak dwa czarne diamenty błyszczały, że ptaszek za żadne skarby nie zdradziłby ich tajemnicy.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.