Tajemnice Londynu/Tom III/Część pierwsza/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
KOMEDYA.

Ślepy Tyrrel i Francuzka ciągle słuchali.
— Jestem tak dalece zrujnowany — zaczął Brian de Lancester, że dochody moje wyrównywają zaledwie dochodom najnędzniejszego żebraka.
— Ja zaś mniemam, że jestem bogata, lękliwie przerwała Zuzanna.
— A jednak, mówił daléj Brian, żyję jak wszyscy moi równi; błyszczę nawet niejakim zbytkiem... Czas zaciągania długów już dla mnie przeminął. Nikt nie chciałby mi pożyczyć...
I skądże myślisz pani pochodzą moje środki utrzymania?
— Nie wiém, odpowiedziała Zuzanna, chcąca czém prędzéj mówić znowu o miłości.
— Powiém pani... Ty tylko jedna na świecić wiedzieć o tém będziesz... Tajemnicza ręka sypie mi co miesiąc jałmużnę.
— To więc była ta wielka jego tajemnica, pomruknął Tyrrel; na honor są powody, dla których i ja muszę ją poznać.
— Słuchajże milordzie! odezwała się ciekawa Francuzka.
— Co miesiąc, rzekł daléj Brian, dziwnémi a zawsze skrytémi drogami, odbieram sto funtów szterlingów.
— I te sto funtów giną jak w otchłani; wielce szanowny głupcze! pomruknął znowu Tyrrel; ale pan tak chce, od wszystkiego więc umywam ręce.
— Ależ słuchaj przecie milordzie! powtórzyła owdowiała księżna de Gèvres.
— Dary te są peryodyczne, zaczął znowu Brian, odbiéram je regularnie i bez żadnéj zwłoki. Nigdy mię nie chybiły, i rzecz osobliwsza, piérwszy miał miejsce w chwili, gdy przywiedziony do zupełnego upadku, po raz piérwszy spytałem sam siebie, co mi na tym świecie czynić pozostaje?
Brian te słowa wymówił smutno i cicho.
— I ty więc także blizkim byłeś śmierci? szepnęła Zuzanna, któréj czarne oczy łzami zabiegły.
— Nie wiém, odpowiedział Brian, tak dalece zniżając głos, że Zuzanna dla słyszenia go musiała się ku niemu pochylić; nie wiém pani... Serce moje było pełne nienawiści, a rozpacz to zły doradca... Ale mimo to wszystko on jest moim bratem i Bóg ulitowałby się zapewne nademną, i dozwoliłby mi umrzeć, nim mu cios zadałem... Tak jest pani, o! pragnę temu wierzyć... i ty pani wierz także, żem był blizki śmierci, ale nie zbrodni!
Brian pobladł. Bystry wzrok jego wydawał się obłąkanym, a zimna ręka drżała gwałtownie, ściskana dłonią Zuzanny.
— Brianie, rzekła Zuzanna słodkim, błagalnym głosem, nie bądź smutnym przy mnie, bo nie umiém patrzyć na ciebie gdy cierpisz. Byłeś nieszczęśliwym, Brianie, ty... o Boże! gdzież więc jest człowiek co nie narzeka?... O! czemuż nie można poświęcić życia za tych co się kocha!...Ah! teraz już więcéj cierpiéć nie będziemy.
I nawzajem chwyciła ręce Lancestra i namiętnie tuliła je do swych piersi.
— Niestety! mówiła daléj, cóż mam czynić, aby ci nieść pociechę?... Miłość moję dać ci tylko mogę Brianie, ale ta przynajmniéj całkiem do ciebie należy. Jednę jéj tylko cząstkę chowam dla owéj względnéj i przyjacielskiéj ręki, która...
— Nie mówmy o teém! przerwał Lancester, marszcząc brwi: wyjawiłem ci moję tajemnicę... zamilcz ją nawet wobec mnie!... Czy wiész pani, co to za poniżenie dla dżentlmena przyjmować jałmużnę!
— Nie, odpowiedziała Zuzanna, trwożliwie spuszczając oczy pod wyniosłém spojrzeniem Briana; miałażbym cię obrazić?... Uśmiechasz się... Dzięki! o dzięki!... Wczoraj byłam bardzo silną... dziś Brianie jedném słowem mógłbyś mię zabić.
— Widzisz pani jasno — rzekł znowu Lancester po chwili milczenia, prowadząc ręką po czole, na którém perliło się kilka kropel potu — że bylibyśmy nieszczęśliwi.
— Nie... Słuchaj! zawołała wnet Zuzanna, któréj piękna twarz promieniła się; nie będziesz już potrzebował wsparcia... Ja jestem można i bogata, ja!... zapomniałam o tém!... Brianie o jakżem szczęśliwa, żem bogata!... Wyjawiłeś mi twoję tajemnicę, ja ci nawzajem wyjawię moję: słuchaj! słuchaj!...
— Biegnij pani, biegnij! pomruknął Tyrrel popychając małą Francuzkę; ona nie powinna ani słowa więcéj powiedzieć.
I natychmiast w obie ręce pochwycił krzesło i cisnął niem gwałtownie o podłogę. Zuzanna i Brian strwożeni łoskotem złamanego krzesła, wstali. Rozmowa ich przerwała się.
— Co to jest? zapytał podejrzliwie Lancester.
Nim mu Zuzanna odpowiedzieć zdołała, otworzono drzwi i rozległo się po salonie nazwisko owdowiałej księżny de Gèvres, a mała kobiéta weszła podskakując, uśmiechając się i kłaniając.
— Moje kochane dziécię, rzekła, powóz już zaprzężony: czekam cię.
Zuzanna żałośnie spojrzała na Briana, który skłonił się i pożegnał ją.
— Wiész moja ładniutka, czego od ciebie wymagają, mówiła daléj owdowiała księżna, po odejściu Briana... Rzeczy bardzo niewinnéj... mniéj jak nic!... jeżeli, czego nie przypuszczam, odmówisz, utracisz, moja kochana, całą przychylność twoich protektorów, i wielce szanowny Brian...
— I jakiż on z tém mieć może związek? dumnie przerwała Zuzanna.
— Nie gniewajmy się, moja droga... i wielce szanowny Brian, mówiłam, utraci swoje sto funtów szterlingów.
— Co! zawołała bledniejąc Zuzanna, pani wiész o tém?
— Rzecz przerażająca, moja kochana, że ja wiém o wszystkiém! powiedziała mała kobiéta nieco seryo, nieco żartem.
I zarzuciła szal na ramiona Zuzanny, włożyła jéj prędko kapelusz i powiodła ku bramie, przy któréj czekał świetny ekwipaż z herbem Dunois. Wsiadły do niego obie. Czystéj krwi rumaki ruszyły galopem i zatrzymały się dopiéro na Castle-Street, przed Dodley-house, mieszkaniem Franka Percewal.
Księżna de Gèvres wyjrzała przez drzwiczki.
— Zajedź od strony Regent’s-Street, rzekła do stangreta.
Ten usłuchał.
— Moja ładniutka, zaczęła znowu mała kobiéta obracając się do Zuzanny i spojrzawszy na zegarek, jeszcze mamy dwadzieścia minut naprzód... To nie wiele, bo ludzie, na których czekamy, nie mogą przybyć punktualnie na naznaczoną godzinę... Przyjdą może za dziesięć minut, może za dwie godziny... ale zawsze przyjdą.




Tego poranka wiele zdarzeń miało miejsce.
Markiz de Rio-Santo od rana bawił w Trewor-house. Miał wielką naradę z lady Campbell. Ta dowcipna kobiéta, zostawując markiza kilkakrotnie samego w swym budoarze, rozmaite czyniła wycieczki, bądź do pokoju swéj siostrzenicy miss Maryi, bądź do gabinetu lorda James Trewor swego brata..
Widocznie była to chwila przesilenia. Wybiła godzina natarcia. Siłą chciano zająć pole bitwy.
Markiz przemógłszy sam siebie, nakazał milczenie swéj poezyi, swym kawalerskim skłonnościom, podobnie jak dobry strategik oddala podczas walki wszelkie niepotrzebne działa.
Uzbroił się nieprzełamanym puklerzem; niezdolny upaść na siłach, czekał, gotów na wszystko. Wola jego wybrała ten dzień na urzędowe zaręczyny z miss Maryą Trewor. Musiał więc tego dopiąć mimo wszelkich przeszkód i jakiémi bądź środkami.
Nie mówimy już o biédnéj Maryi, która, chora na ciele, słaba na sercu, niezdecydowana i oszukana, na formalne zapytanie ciotki, odpowiedziała ze łzami, którym lady Campbell niezaniedbała nadać pożądanego znaczenia.
Mówimy o lordzie James Trewor.
Wyborny ten i prawy pan, rano odebrał list którego po przeczytaniu nikomu nie pokazał; ale wpadł w zły humor.
— Biédna Marya! mruczał przebiegając aleje małego parku swego; nigdybym się tego nie spodziewał po tym łotrze Franku!... Bo i w rzeczy saméj, dla czegóż mam temu wierzyć?... cóż znaczy list bez podpisu?... Nic wcale, nic!...
W skutku tego mniemania, któremu zapewne żaden z naszych czytelników nic nie zarzuci, lord Trewor znowu brał do ręki list i znowu uważnie go odczytywał.
Był to grzech przeciw logice, którego uniknąć nie umieją najmędrsi nawet ludzie.
A gdy przeczytał, gniótł list ze złości i znowu rozpoczynał swój monolog.
— W istocie, — mówił, Frank był wczoraj roztargniony, zakłopotany... pamiętam to dobrze... o! to rzecz niezawodna, dziwnie wyglądał... Biédna Marya!... Ale, mimo to wszystko, cóż znaczy list bez podpisu!... I dla czegożby Frank nie miał prawa, do licha! miéć miny, jaka mu się podoba.
Lady Campbell przyszła do niego w jednéj z takich chwil, i pośpieszyła się z wymówieniem wyrazu małżeństwo, który wówczas tak ważnym był w jego umyśle wyrazem.
— Nie mów mi o tym nędzniku Franku! zawołał lord Trewor, myśląc że małżeństwo i Frank były to rzeczy nierozłączne, gdy chodziło o jego córkę; niech umrę, jeżeli jego postępowanie nie jest w najwyższym stopniu obrażającém... obrażającém i nie do darowania milady!
— Jak to mój bracie?
— Jak to?... Tak, bardzo dobrze! jak to?... Będziesz go zapewne bronić, nie prawdaż?.. O niczém nie chcę słyszeć, milady... Jestem obrażony, obrażony najwidoczniéj.
— Ależ milordzie...
— Nie!... ja jestem obrażony moja pani.
— Ależ nakoniec mój bracie...
— Ah! to przechodzi wszelką wiarę milady, że upierasz się koniecznie i chcesz bronić Franka Percewal...
— Ale ja go nie bronię, milordzie.
— Nic... ah! to co innego!... dla czegóż więc mówisz mi o małżeństwie milady?
Lady Campbell namyślała się przez chwilę. Nie spodziewała się zapewne, że rzeczy tak pomyślny wezmą obrót. Brat w połowie sam jéj ku temu dopomagał, ale wygrana i tak jeszcze była niepewną, bo lady Campbell zbyt znała dobroć braterskiego serca, iżby mogła polegać na chwilowéj zemście jakakolwiekby zresztą mogła być jéj przyczyna.
— Milordzie, odpowiedziała, jest to wielka tajemnica.
— Nie bardzo ja lubię tajemnice, milady.
— Ale ta ci się niezawodnie spodoba... ręczę.
— Nie chcę o niéj wiedzieć moja pani... Wszystko dobrze zważywszy, może ten biédny Frank...
— Fi milordzie! w jednéj chwili mówisz za i przeciw... kocham Franka Percewal, szanuję go...
— Ej do kata! moja pani, nie wiész tego o nim co ja.
— Być może, odpowiedziała z uśmiechem lady Campbell, ale ja znowu wiém to, czego ty nie wiész bracie... Markiz de Rio-Santo prosi o rękę twojéj córki milordzie.
— Bardzo dobrze, milady... ale odmawiam ręki mojéj córki markizowi de Rio-Santo.
— Eh! żartujesz mój bracie.
— Nie, wcale nie żartuję!
— Ależ namyśl się przynajmniéj.
— Traciłbym czas nadaremnie, milady.
— Przynajmniéj poradź się córki, mówiła daléj lady Campbell.
— A to na co? spytał starzec marszcząc białe brwi.
— Przyzwoitość tego wymaga, bracie, odpowiedziała lady Campbell; być może, iż...
— Nie rozumiem cię moja pani.
— Słowem, milordzie, zawołała lady Campbell, cóźbyś powiedział, gdyby siostrzenica moja kochała Rio-Santa?
Lord James Trewor cofnął się krokiem w tył. Wzdęły mu się żyły na czole. Nie było to już małe przedchwilowe uprzedzenie przeciw Frankowi Percewal, ale piękny, czysto-angielski gniew, groźny przeklęstwy, boksami — skoro tym ostatnim sprzyjają okoliczności.
— Twoja siostrzenica? pani! powtórzył zająkliwie; moja córka?... miss Marya Trewor!... to być nie może!...
— Tak jednak jest, milordzie.
— Tak jest, dla Boga!... A więc wyzwę tego Rio-Santa na pojedynek, moja pani!... Uczynię to niezawodnie! Był to człowiek zacnéj i prawéj natury, z charakterem, jak to mówią, z całéj sztuki krajanym, człowiek dawnej daty, jakich już tylko gdzieniegdzie między arystokracyą angielską znaleźć można. Złamać dane słowo było dla niego niepodobieństwem, a ponieważ nie czytywał transcedentalnych naszych romansów, nie przypisywał więc miłości prawa niedotrzymania danego słowa. Jedna tylko rzecz skłonić go mogła do zapomnienia o Franku, to jest samo zrzeczenie się ze strony Franka.
Ale już nie oskarżał Franka odkąd go attakowano.
Słowem, nie wierzył zgoła w ową nagłą miłość Maryi dla nieznajomego. Dowcipne kobiéty częstokroć uważane są za szalone; lord Trewor wspaniałomyślnie nagrodził swą siostrę tym epitetem i tupnąwszy nogą zagładził wszelkie wspomnienie o mianéj dopiéro rozmowie.
Lady Campbell tymczasem wróciła do Rio-Santa dla zdania mu sprawy o złym skutku swego posłannictwa.
Zdawało się, że ta wiadomość mocno zmartwiła Rio-Santa.
— Teraz milady, rzekł, nie jestem już tu potrzebny; sądzę, że postępowałem jak człowiek honoru.
— Ależ, markizie, zawołała lady Campbell, nie ma nic straconego... z czasem mozże...
— Mam czekać! rzekł markiz z goryczą; nie, nie mogę pani... Ofiarowałem pannie Trewor moję miłość i rękę... miłość prawdziwą i rękę bez skazy!... Odrzucono mię!...
— Brat mój pozna swój błąd... i jeżeli nie dla mnie, milordzie, to dla kochającéj cię Maryi, chciej mieć trochę cierpliwości!
— Ah! gdybym był tego pewny! z westchnieniem odpowiedział Rio-Santo.
— To cóżbyś uczynił milordzie?
— Cobym uczynił! zawołał markiz, nagle się zapalając, pominąłbym wszelkie względy; zdeptałbym nogami czcze skrupuły...Powiedziałbym ci pani... ale nie o mnie samego tylko tu chodzi.
— Przedewszystkiem idzie o szczęście miss Trewor... Przyszły małżonek powinien być jéj godnym...
Lady Campbell przysunęła swe krzesło.
— Dla niéj, dla niéj jedynie saméj, Bóg mi świadkiem, a nie dla siebie, mówiłbym; bo pojmujesz pani zapewne, jak okropną byłoby dla miss Maryi rzeczą podzielać z rywalką serce swego małżonka?
— I dla czegóż to pytanie! milordzie!...
— Dla tego że wielce szanowny Frank Percewal ma kochankę, piękną kochankę, którą kocha miłością, kobiétę nie z takich, które się bierze rano, opuszcza wieczór, a zapomina nazajutrz... kochanka wielce szanownego Franka Percewal jest najpiękniejszą istotą, jaką w życiu mojém widziałem.
— Zaiste markizie, wyjąknęła lady Campbell zakłopotana — jestto rzecz bardzo ważna... ale...
— Przebacz pani, jeżeli myśl jéj zgaduję... któryż mężczyzna w życiu swojém nie miał kochanek? nie prawdaż?... Ja sam...
Rio-Santo przerwał sobie i wpoił w lady Campbell poważne i zarazem smutne spojrzenie.
— Pani, mówił daléj, cichym, ale dobitnym głosem, miałem kochanki nim pokochałem miss Trewor, ale odkąd ją kocham, już nie mam żadnéj... A pan Percewal!... dopiéro po zakochaniu się w Maryi, w chwili właśnie, gdy wraca upomnić się o dane mu słowo...
— Prawda! przerwała lady Campbell, która pragnęła być przekonaną.
— Gdy wraca zaślubić Maryę! właśnie w tej chwili sprowadza z Francyi inną kobiétę, którą również kocha...
— Sprowadza ją z Francyi, markizie! — Widziałaś ją pani. Pan Percewal przybył zawczoraj; a księżna de Longueville pokazała się nam wczoraj po raz piérwszy.
— Prawda! zawołała lady Campbell; i ta kobiéta tak młoda, tak cudownie piękna, którą mi pan wczoraj pokazywałeś?
— Tak jest, pani, to ona.
— O! Franku! Franku!... nigdybym tego o tobie nie myślała... Ale cóś pomogą ubolewania; potrzeba raczéj działać... W imieniu mojéj siostrzenicy dziękuję ci milordzie... O! teraz nic jeszcze nie ma straconego! Pójdę... powiem... czekaj na mnie, proszę cię; tą razą nie odmówisz mi.
Lord James Trewor ciągle jeszcze przechadzał się po alejach małego parku swego, wtém przybiegł do niego zdyszały służący, mówiąc, że miss Marya jest chora i pragnie mówić z ojcem.
Lord Trewor pospieszył ku domowi. Znalazł córkę siedzącą w fotelu, z twarzą w obie ręce utuloną. Zanosiła się od płaczu, łzy ciekąc po bladych palcach spływały jéj na odzież. Lady Campbell niespokojna, żałująca może, stała przy niej.
— Patrz milordzie, patrz, rzekła; oto dzieło tego nieszczęsnego Franka... postępek jego jest nikczemny, mój bracie... on ma kochankę...
— Wiém o tém, zimno odpowiedział lord James Trewor, drąc ostatni szczątek odebranego rano anonimicznego listu.
— Biédne dziécię już go nie kocha... dodała lady Campbell.
— Któż to powiada? zawołała Marya nagle odkrywając straszliwie bladą twarz swoję.
Już nie płakała. Oczy jéj zaczerwienione jeszcze świeżémi łzami, teraz słupem stanęły i pałały.
— Ojcze! rzekła głosem szczególnym i zupełnie przeciwnym zwykłéj jéj łagodności i słodyczy, owszem kocham go... długi czas byłam nierozsądną... nie znałam sama siebie... byłam nierozsądną i nieszczęśliwą mój ojcze!
— Biédne dziécię! pomruknęła lady Campbell; ona w gorączce.
Lord Trewor giestem nakazał jéj milczenie.
— Teraz, potwarzają go! zaczęła znowu Marya; mówią, że kocha inną... ah! to okropnie mój ojcze, potwarzać ranionego, umiérającego może!
— Umiérającego! powtórzył lord Trewor; co to wszystko znaczy moja pani?
— Frank Percewal miał pojedynek milordzie, odpowiedziała zakłopotana lady Campbell.
— Ja chcę się z nim widziéć mój ojcze, rzekła znowu Marya; zawieź mię do niego... Dowiémy się zaraz, czy trzeba wierzyć tym niegodziwym oskarżeniom... Franku! mój dobry Franku!... o! ileż ucierpiałam!...
Lord Trewor zadzwonił.
— Niech zaprzęgają, rzekł; natychmiast!... Uspokój się Maryo... nie wiedziałem o niczém... Pojadę do Percewala...
— A ja mój ojcze?
— Ty?...
Lord Trewor spojrzał na siostrę.
— Wszystko to jest dla mnie zbyt ciemném, pomruknął. Dobrze córko, pojedziesz zemną... przygotuj się.
Marya z uniesieniem ucałowała ojcowską rękę.
Lady Campbell wzruszyła ramionami i wyszła.
Pobiegła, zdekoncentrowana, opowiadać tę nową porażkę markizowi Rio-Santo; ale on nie zdawał się podzielać tą razą jéj troski.
— Będę oczekiwał powrotu lorda Trewor, rzekł spokojnie, pragnę poznać ostatecznie, jak dalece sięga moje nieszczęście.
W téj chwili usłyszano turkot pojazdu toczącego się po bruku.
Rio-Santo ukradkiem spojrzał na zegarek i tryumfujący uśmiech osiadł mu na ustach.
— Partya zaczyna się pomyślnie, mówił do siebie; czyliż ją wygram?...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.