Tajemnice Londynu/Tom II/Część pierwsza/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
SZEREG POJAZDÓW.

Tłumy weszły. Gęsty, zimny deszcz padać zaczął. Przed teatrem stało już tylko kilku policjantów. Złodzieje powrócili znowu do szynków, w których frymarczyli teraz skradzionémi przedmiotami, bądź między sobą, bądź z przechowywaczami takich przedmiotów, którzy naturalnie znajdować się musieli na tym tajemnym jarmarku.
Do wszystkich prawie teatrów angielskich, publiczność przybywa w trzech oddzielnych przerwach. Naprzód zgromadza się public, co ma miejsce zaraz po otwarciu biur; wpół godziny potém nadjeżdża gentle peeple w pojazdach i wtedy widzieć można ogromny szereg powozów, tak jak poprzednio widziano ogromne tłumy pieszych.
W ciągu tego zjazdu powozów wszyscy obcinacze cudzych worków, największéj doznają drażliwości; bo najmniejszy połów jest tu zwykle bardzo korzystny, a lepiéj jest zrewidować jednę szlachecką kieszeń jak dwadzieścia mieszczańskich; ale trudności są także wielkie i złodzieje po większéj części nie trudzą się nawet daremném wychodzeniem z publicznych domów, słysząc huk toczących się po bruku pojazdów.
Naprzód, mówiąc właściwie, nie ma już takiego natłoku; niecisną się, nie popychają. Przy tém groomy mają długie i giętkie kije, którémi często umieją zmierzyć z dziwną łatwością grzbiet jakiemu z podejrzanych przemysłowców; nakoniec policyanci, tyle obojętni i ospali gdy idzie o public, rozbudzają się nieco dla protegowania milordéw i miladych. Nie trzeba jednak mniemać, aby okoliczność ta zbyt wielką stanowiła przeszkodę, bo policyant angielski, śpiący, czy przebudzony, zwykle jest bezużyteczném stworzeniem.
Cokolwiek bądź, kilku złodziei, po większej części młodych, śmiałych, do najwyższego stopnia zgrabnych i których doświadczenie wsparte dwu lub trzyletnim pobytem w Newgate, nie na uczyło jeszcze gardzić rycerską maxymą: ze zwycięztwo bez niebezpieczeństwa jest tryumfem bez sławy; kilku więc mówimy niedorosłych złodziei, wciska się między pojazdy, zbliża do dżentlmeuów pod jakim bądź pozorem, ostrzega lady, że co gubią i t. p. i tym sposobem czasami zdobywa flakoniki, haftowane chusteczki, zegarki, ale zawsze w towarzystwie przyzwoitéj liczby kijów.
Rozumie się, że Ślimak znakomite zajmował miejsce między młodymi awanturnikami, o których mówimy.
Trzeciém nakoniec jest wejście za pół ceny, przywiléj służący najniższym klassom ludu. Ma ono miejsce od godziny dziewiątéj do dziesiątéj; wspomnimy o niém późniéj.
Jednym z najpiérwéj przybyłych przed teatr Cowent-Garden powozów, był powóz lady Campbell. Miss Marya Trewor i jéj ciotka wysiadły i nie zawalając nikomu drogi weszły na schody.
— Daléj stangret! odjeżdżaj!
— Odjeżdżaj gapiu! wrzasnął wgłębi drugiego powozu głos łagodny i szepleniący; — moja najpiękniejsza, — na honor nie żartuję, ten łotr gotów puścić przed siebie kabryolet.
Uchylono stopni; otworzono drzwiczki i wysiadł ostrożnie pan vice-hrabia de Lantures-Luces.
— Zachwycająca, rzekł vice-hrabia wysiadając, czy raczysz mi łaskawie podać swą piękną rękę?
— Ruszajże, god by zawołał woźnica kabryoletu, którego znudziły te komplementa, bo nie mógł wysadzić swego pana.
Pan, jak się zdawało, był niecierpliwym jak jego woźnica, bo wyrwał mu z rąk bicz i zaciął konie..
Konie skoczyły naprzód, a woźnica vice-hrabiego nie mogąc ich wstrzymać, musiał ustąpić z miejsca. Dama zaczęła przeraźliwie krzyczéć.
— Co ci jest zachwycająca? Co ci jest, cara mia? zawołał Lantures-Luces. Pan jesteś grubijanin mój panie, na honor nie żartuję. Oto mój adres mości panie! (I rzucił swój bilet do kabryoletu). Nie lękaj się najukochańsza piękności... i racz łaskawie podać mi swą piękną rączkę.
Tą razą dama wysłuchała proźby małego Francuza, podała mu swą rękę ukrytą w rękawiczce, uderzyła nogą w stopień tak, że się aż cały pojazd zatrząsł i za jednym poskokiem znalazła się na ostatnim schodzie, zostawując vicehrabiego o trzy kroki za sobą.
Cała gruppa dandych zgromadzonych pod perystytylem zaczęła klaskać w dłonie wołając:
— Brava! brava la Briotta!
— Zachwycająca! szepnął Lantures-Luces osłupiały, słowo daję zachwycająca!... Na honor nie żartuję.
Ślimak zmieniwszy taktykę, lekko pociągnął jedwabny sznurek, na którym wisiała lornetka vice-hrabiego. Lornetka do połowy wysunęła się z kieszeni.
Tym czasem wysiadł dżentlmen z kabryoletu i spokojnie płacił swemu woźnicy.
Briotta, lekka i płocha dziewica, znowu skoczyła i znalazła się w kole elegantów.
— Tam do djabła! rzekł Lantures-Luces, któremu Ślimak tak zręcznie wykradł dewizki, że tego nie postrzegł zajęty wyłącznie swą lotną divą.
Ślimak, ukrywszy swą zdobycz, chciał umknąć, ale polieyant podniesionym kijem zatamował mu drogę. Z drugiéj strony dżentlmen przybyły kabryoletem poważnie postępował ku vice-hrabiemu Lantures-Luces, zapewne dlo zapytania o przyczynę apostrofy.
Policyant zniecierpliwiony podstępami Ślimaka, który szukał przejścia, rzucając się to w prawo, to w lewo? spuścił nakoniec swą ołowianą laseczkę, Ślimak usunął się miaucząc, a laseczka spadła na barki dżentlmena.
Goddam! zawołał zgłupiały policyant.
Dżentlmen cofnął się krokiem w tył, szybko zapiął swój frak elegancki i podniósł w górę obie pięści. Policyant zdawał się chcieć wytrzymać natarcie, ale gdy latarnia nadjeżdżającego powozu przypadkiem oświecała twarz jego przeciwnika, uciekł jakby miał szatana w piętach.
— Eh! zawołał Lantures-Luces, to kochany Brian de Lancester... Ah! ah! mocny Boże! panowie widzieliście też co śmiejszniejszego? Jakże ten policyant wziął nogi za pas!... Mój kochany, chciałbym umieć boxować po twojemu dla ukarania łotra, co przed chwilą zaciął moje konie i o mało co nie potłukł naszej bogini Briotta la diva.
— To ja, rzekł Brian starannie odkładając klapy rozpiętego fraka.
— Kiedy tak, to co innego, mój kochany! nie mówmy już o tém, spiesznie dodał Lantures-luces cóż u djabła! jesteś moim przyjacielem i tobie wolno...
Vice-hrabra zrobił piruet.
— Dobry wieczór Brian! zawołała włoszka opuszczając gruppy dandych i biegnąc ku panu de Lancester; — ty tylko jeden na cały Londyn mój przyjacielu umiesz bawić... Czy przybywasz dla przypatrzenia się mojemu tańcowi dzisiejszego wieczoru?
— Nie bardzo pochlebna! szepnął Lantures-Luces; nie!... nie bardzo, na honor!
Brian i tancerka po męzku uścisnęli sobie dłonie.
— Przybywam sam dla siebie, moja pani, odpowiedział Brian.
Niegrzeczny! pomyślał vice-hrabia; nie!... niegrzeczny, na honor!
Gruppa dandych mocno nadskakiwała Brianowi de Lancester. Tancerka opuściła vice-hrabiego, który ją przy wiózł, uwiesiła się samowolnie u ramienia tego co przybył kabryoletem, ale który w eleganckim świecie znakomite i godne zazdrości zdawał się zajmować stanowisko.
Był to człowiek około trzy dziesto-pięcio-letni, chudy, ale dobrze zbudowany, wzrostu więcéj jak średniego, cienki w pasie a w barkach szeroki, i dla tego wysokie ramiona nieco mu naprzód wystawały. Rysy jego twarzy wymodelowane do podziwienia, jakby wykrojone nożyczkami, przedstawiały zlodowaciały i wymierzony obraz czysto angielskich twarzy; ale w poważném spojrzeniu jego oka przeciętego niebieskeiémi żyłkami, zalegała śmiałość bez miary, dochodząca do effronteryi, i jakiś rodzaj szyderczéj oziębłości przeciwnéj zwykłemu wyrazowi brytańskiego spojrzenia. Wysokie i szerokie czoło, czyste i szlachetnością napiętnowane, silnie podwyższało wrażenie téj fizyonomii, którą osładzały piękne blond włosy, miękkie, kędzierzawe, nigdy zapewne nietknięte niegodném żelazem fryzjera.
Dla wielu Brian de Lancester nie był pięknym mężczyzną, ale niektóre kobiéty ogłosiły go jawnie zachwycającym, co więcej warto; inne znowu zmuszone położeniem swojém do większéj dyskrecyi, w cichości tylko podzielały głośne zdanie piérwszych. Dla wszystkich jednak, co zresztą objawiała twarz jego, Brian był człowiekiem energicznym i śmiałym. Co większa, mimo oziębłéj powierzchowności, był on w swoim rodzaju namiętnym, nawet aż do szaleństwa, ale tylko czasami, według humoru.
Słowem był to człowiek oryginał: excentric man.
Lantures-Luces, Brian i całe grono dandych weszli razem. Tancerka udała się do drzwi przeznaczonych dla artystów.
W téj właśnie chwili zajechał przed teatr powóz lady Ofelii. Człowiek który mówił z tyłu do kapitana Paddy, i, ukryty za węgłem domu sąsiedniego, zdawał się na kogoś oczekiwać, czémprędzéj napisał ołówkiem kilka słów na kartce wydartéj z pugilaresu, doręczył jednemu z awanturników tam krążących, dając mu zarazem szylling za fatygę i wskazał wysiadającego z powozu Rio-Santa. — Jak widzieliśmy kartka oddana została według adresu.
Księżna de Longueville i jéj ciotka owdowiała księżna de Gévres przybyły przed kilku minutami.
Wkrótce miał się skończyć akt piérwszy a teatr Cowent-Garden tego wieczoru świetny przedstawiał widok. Wszystkie loże, zwykle puste, albo przynajmniéj nie nadto zajęte, jaśniały pysznemi strojami i aż po galerye było pełno wielkiego świata.
Uważamy za rzecz konieczną przytoczyć tu kilka szczegółów o miejscach, które zajmowały w sali rozmaite nasze osoby.
W piérwszéj loży nad sceną z lewéj strony nie było nikogo. Ta loża oczekiwała na Jego Wysokość księcia Yorku, którego była własnością; sąsiednią lożę zajmowała lady Campbell i jéj siostrzenica; następną zaś księżna Longuevilie i jéj ciotka. Po drugiéj stronie sceny widziano w piérwszéj loży Rio-Santo i lady Ofelię; w drugiéj szeroki ekram zakrywał osoby mogące się w niéj znajdować; trzecią zajmowały jakieś damy.
W lożach środkowych nie wiele mieliśmy znajomych twarzy. Ale możemy oznajmić czytelnikowi, że ten jegomość blady, ponury, znudzony, zmordowany, zagniewany, zdający się bardzo uważnie wpatrywać w sufit swéj loży i na nic innego wcale nie zważać, jest to milord hrabia de White-Manor, starszy brat Briana de Lancester i pan szanownego Patersona, intendenta który miewa interesa z Bob-Lnnternem.
Na parterze, z lewéj strony, pod lożą księcia Yorku była ogromna podwójna loża. W niéj skakał vice-hrabia Lanturnes-Luces w pośród dandych, których spotkaliśmy przy wejściu.
Nakoniec na wyższych galeryach, poczciwy kapitan Paddy O’Chrane, sztywny jak woskowa świeca, wznosił swą głowę à la Titus, o pół trzecia stopy po nad upomadowanym zawojem czerwonéj mistress Burnett, któréj rozpięta suknia, dzięki małemu Ślimakowi, co ukradł spinkę, dozwalała kształtom jéj przedstawiać się w całym ich przerażającym rozmiarze.
Paddy odpowiadając jak przystoi dobrze wychowanemu Irlandczykowi na zapytania mistress Burnett dotyczące widowiska i aktorów, ani na chwilę nie spuszczał oka z loży księcia Yorku. Loża ta ciągle była pusta, a poczciwy kapitan mógł mniemać przez chwilę, że następujący między-akt przejdzie mu na słodkiéj rozmowie z ukochaną szynkarką.
Ale w chwili spadnięcia zasłony, drzwi loży otworzyły się z łoskotem i weszła tam lady B*** pokryta brylantami, wytrzymując krzyżowy ogień tysiąca lornetek, które na jéj dostojną osobę wymierzono.
Paddy westchnął głęboko.
— Moja kochana, moja droga mistress Burnett, do djabła! możebyś zjadła pomarańczę?
— Czy pan masz je przy sobie, panie O’Chrane?
— Pójdę i kupię moja kochana, albo niech mnie szatan porwie.
I kapitan nagle opuścił swoje miejsce, zostawiając swą towarzyszkę zdumioną tak niezwyłym pospiechem.
Paddy zamiast udać się po pomarańcze, zeszedł prosto do bufetu. Jeszcze nie postawił ani trzech kroków, gdy wtém nieznajomy jakiś człowiek zatamował mu drogę i obejrzał go od stóp do głów.
— Kapitan Paddy?... szepnął nieznajomy ukończywszy ten examen.
Potém dotknął mu lekko piersi wyciągniętym palcem i rzekł:
Gentleman of the night.
Paddy skłonił się z uszanowaniem.
Nieznajomy wziął go na bok. Rozmawiali blizko dziesięć minut.
— W poblizkich szynkach znajdują się nasi krewni, rzekł kapitan; już ja się postaram.
Człowieka zręcznego!...
— O! węgorza!... Bądź spokojny milordzie.
Nieznajomy położył palec na ustach i odszedł.
Paddy westchnął po raz drugi.
Do djabła lepiej byłoby mistress Burnett siedzieć za kantorem, niż tutaj, mruknął; ale kogoż wybiorę? czy brudnego, nieszczęśliwego Boba, poczciwego przyjaciela, czy też kochane dziécię, małego Ślimaka... to nieczyste stworzenie?... którego tu wziąść?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.