Przejdź do zawartości

Tajemnica płonącego samolotu/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Tajemnica płonącego samolotu
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Wydanie drugie
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.

Gubernator zaprosił do pałacu wszystkich oficerów i urzędników kolonjalnych. Wyszedłszy do zebranych, przemówił głosem, w którym brzmiała troska i niepokój. Oznajmienie generała wywarło wśród zaproszonych żywe poruszenie. Dowiedzieli się bowiem, że Europa podzieliła się na dwa walczące ze sobą obozy i że Hiszpanja lada dzień wypowie się po tej lub innej stronie, aby razem ze sprzymierzeńcami podzielić los, zgotowany przez wojnę. Rządowa depesza polecała gubernatorowi dwa zadania, związane z wypadkami, wstrząsającemi Europą — przeprowadzenie mobilizacji wśród murzynów, jak najśpieszniejsze przeszkolenie bojowe czarnych wojsk, a także przymusową rekwizycję olejów roślinnych i bawełny, potrzebnych dla wyrobu materjałów wybuchowych.
Ministerjum wojny mianowało przebywającego w kolonji kapitana sztabu generalnego Kastellara dowódcą sił zbrojnych.
— Cieszy mnie to, że na czele naszej akcji mobilizacyjnej i przygotowania rekrutów do wojny, będziemy mieli tak wybitnego, dyplomowanego oficera! — zakończył gubernator swoje przemówienie. — A teraz, caballeros, proszę do mego gabinetu na naradę, niezbędną dla opracowania planu naszych czynności.
Tegoż wieczora plakaty, ogłaszające mobilizację, a podpisane przez kapitana Kastellara, porozlepiano na latarniach i rogach domów, Czarni „czausze“ — gońcy — biegli poprzez dżunglę w różnych kierunkach, niosąc w ręku krótkie laseczki z przywiązanemi do nich rozkazami do komisarzy policji, naczelników obwodów i wójtów, aby niezwłocznie rozpoczynali pobór rekrutów i zmobilizowanie rezerwistów.
Przez cały miesiąc w mieście panował zgiełk i bieganina.
Obok dzielnicy wojskowej powstało nowe miasteczko, z trzcinowych, stożkowatych szałasów złożone. Kapitan Kastellar otoczył dawne koszary temi lekkiemi budowlami, przepełnionemi tubylcami, powołanymi do szeregów. Składy materjałów bojowych, arsenał, magazyn intendentury, urządzenia portowe zostały wkrótce ogarnięte potrójnem kołem czasowych koszar murzyńskich. Na placu dzielnicy wojskowej i na łące nad Elaro odbywały się ćwiczenia; z głębi dżungli dobiegały odgłosy salw; uczono tam młodych żołnierzy władania bronią palną. Sam kapitan, otrzymawszy z Hiszpanji przesłany mu ładunek benzyny i smarów, codziennie odbywał krótsze i dłuższe przeloty nad kolonją.
W pałacu gubernatorskim starzy urzędnicy nie mogli się nadziwić tak pomyślnie przeprowadzonej mobilizacji. Naogół murzyni bardzo niechętnie szli do wojska. Trzeba ich było skłaniać do tego, kusząc barwnym strojem wojskowym, upominkami, mocnemi trunkami i skreśleniem zaległych podatków, lub pogróżkami i surową karą.
Tym razem czarni ochoczo sypnęli się do biur poborowych. Szli nawet ci, których już poprzednio zwolniono od służby wojskowej. Takiego entuzjazmu ze strony murzynów nie notowano nigdy.
Po trzech miesiącach gubernator zaprosił do siebie kapitana i oznajmił mu, że otrzymał depeszę, sygnalizującą przybycie statku „L’Alhambra“ dla przewiezienia wyćwiczonych wojsk kolonjalnych do metropolji.
— Czy pan jest gotów? — spytał generał.
— Tak jest, ekscelencjo! — odparł kapitan, podnosząc głowę. — Jestem gotów i oddawna czekam!
Wyszedłszy z pałacu, mulat poszedł na polankę za koszarami i powiesił na krzaku skrawek czerwonej tkaniny.
Tegoż wieczora kapitan przechadzał się koło drucianego parkanu i mówił do kogoś, zaczajonego w zaroślach mimozy:
— Jutro, gdy wzniosę się na samolocie, macie napaść na załogę i zdobyć arsenał i składy. Dłużej czekać nie możemy!
— Rozkaz! — padła z krzaków odpowiedź.
Długo przechadzał się kapitan, palił fajkę, dawał zlecenia, pouczał.
Nazajutrz wypadł dzień ponury, bez słońca. Ze wszystkich stron sunęły ciemne chmury, a na ich tle błąkały się białe obłoczki, nabrzmiałe, jakgdyby rozsadzane wewnętrzną siłą. Chwilami migotały blade błyskawice. Biegły woddali przytłumione pomruki grzmotów. Zbliżało się „tornado“ — wściekła burza podzwrotnikowa.
Powietrze — parne i gorące, zdawało się, zastygło w bezruchu.
Suche liście „karite“ i mahoniów, twarde pióra palm zwisały bezwładnie.
Umilkły ptaki, przestały śmigać jaszczurki. Ludzie poruszali się leniwie, uginając się pod niewidzialnym ciężarem, który spadł im na barki i przygniótł. Nawet od morza nie zalatywał słony, świeży podmuch wiatru, a flaga, wisząca na maszcie nad pałacem, nie łopotała, jak zwykle.
Gdzieś nad Elaro zaturkotał samolot.
Odgłosy warczącego motoru zmąciły gnębiącą ciszę i rozbiegły się na wszystkie strony, aż odpowiedziały im dalekie szczyty górskie.
Nad koronami drzew wzniósł się płatowiec i, okrążywszy miasto, odleciał ku morzu.
Wtedy buchnęła bezładna salwa, inne zaczęły odpowiadać jej, wszystkie jednak utonęły w złośliwem, zdyszanem szczękaniu kulomiotów i w wyciu tłumu.
Czarni żołnierze wdarli się do koszar.
Ludzie, znużeni spiekotą i zaduchem oczekującego burzy dnia, leżeli na pryczach i prawie bez oporu szli pod nóż.
— Śmierć Hiszpanom! Śmierć katom! — ryczeli i wyli murzyni.
Jednak kilkunastu żołnierzy, stojących na wartach, połączyło się niezwłocznie i, pod komendą dyżurnego oficera, zaczęło wstrzymywać szalony atak i wypierać napastników z budynków. Wkrótce dwie kompanje wyszły na plac, ogniem karabinów i kulomiotów zmusiły czarnych buntowników do ucieczki i, zwarłszy szeregi, najeżone bagnetami i rzygające ogniem, cofały się ku pałacowi.
Mrowie murzyńskie, rozgrabiwszy arsenał i uzbroiwszy się, zaczęło szturmować do gmachu rządu.
Z każdego okna jego ział grad kul.
Kilka razy rzucały się do ataku czarne, pijane od nienawiści tłumy, lecz zatrzymywały się, zwijały i cofały, pozostawiając rannych i zabitych.
Pałac bronił się zażarcie. Wiedziano tam już, że należy zwyciężyć lub zginąć, gdyż nikt nie łudził się nadzieją, iż zostanie oszczędzony przez zbuntowanych, czarnych poddanych jego królewskiej mości.
Enriko Kastellar, wzniósłszy się na swoim samolocie, odleciał w kierunku południowego przylądka. Chciał sprawdzić, czy powstańcy zdobyli już niewielki posterunek graniczny, obsadzony załogą hiszpańską i czy, ściągają ku stolicy oddziały z dalszych prowincyj — Koibi, Astu, Regadry i Stuny.
Wkrótce zobaczył dym, unoszący się ponad lasem. Fort „Delagranda de la Santa Catharina“ stał w płomieniach. Przez warkot motoru przebiły się suche odgłosy strzałów. Murzyni zdobywali posterunek. Uważnie badając każdy odcinek przecinającej dżunglę szosy, kapitan spostrzegł większe i mniejsze zbiorowiska ludzi, zdążających na północ.
Joza Faruba, „potomek królewski“, wesoły nicpoń, okazał się dobrym i ruchliwym organizatorem.
Kapitan zatoczył w powietrzu szerokie koło i skierował aparat ku miastu.
Wkrótce już krążył nad niem, jak ogromny, drapieżny ptak, i rozglądał się wokół.
Zniżywszy lot, widział wyraźnie bezładne tłumy, rzucające się ku sztachetom i zamkniętym bramom pałacu. Były podobne do fal, bijących w cementową tamę wybrzeża. Tłumy docierały do wysokiego ogrodzenia, wdzierały się na jego szczyt, czepiając się żelaznych sztab i nagle pierzchały, w popłochu kryjąc się za murami domów i parkanami ogrodów. Przypływ i odpływ i jeszcze raz — przypływ i odpływ. Na ulicy, ciągnącej się przed gmachem rządowym, fale ludzkie, niby bałwany oceanu, wyrzucające wodorosty i muszle, pozostawiały po sobie czarne, nieruchome ciała.
Kapitan rozumiał, że pałac bronił się z całą stanowczością i rozpaczliwą odwagą. Pochylając płatowiec na prawe skrzydło i jeszcze bardziej zniżając go, obleciał cały gmach dokoła. Spostrzegł stojącego na tarasie człowieka, który sygnalizował mu jaskrawą płachtą, być może, zerwaną z masztu flagą Hiszpanji. Wołano go na pomoc — całą nadzieję pokładano w nim — obrońcy kolonji i oficerze sztabu generalnego.
Murzyni przypuścili szturm błędnie i nierozsądnie. Nie spełnili jego rozkazu, żądni natychmiastowego zwycięstwa i mściwego rozlewu krwi.
Zaatakowali jedynie lewe skrzydło, nie posiadające żadnego wejścia i najlepiej nadające się do obrony. Należało natychmiast pokierować powstańcami i zmienić nieudolny plan ataku.
Już skierował samolot ku Elaro, aby czemprędzej wylądować, gdy wzrok jego padł na altankę, ukrytą wpośród wysokich, cienistych palm.
W chwili, gdy ważyły się losy miljona ludzi i gdy on sam zamierzał przekreślić na zawsze własne życie, napłynęły wszechpotężne wspomnienia.
Tu po raz pierwszy spostrzegł niegdyś nieznane dotychczas gorące błyski w szafirowych oczach Lizy Floridablanca; tu zaznał słodyczy i żaru pierwszego pocałunku; tu, wreszcie, widział Lizę po raz ostatni — przed opuszczeniem kolonji. Tam, gdzie teraz podnosiła gałęzie dziwaczna mimoza, dotykał niegdyś płonącem czołem żelaza sztachet z mosiężnemi herbami Hiszpanji, tam w rozpaczy przywarł wargami do ust dziewczyny w białym, puchowym płaszczyku, słyszał jej szloch zduszony i widział ją, biegnącą z żałośnie wyciągniętemi przed siebie ramionami, — wiotką, zbolałą, bezradną...
A to lewe skrzydło pałacowe? Tam mieściły się pokoje Lizy, tam czytał jej smutną opowieść o dziwnym rycerzu z La Manczy, a ona to śmiała się wesoło, to znów płakała nad nieszczęściem Alonso el Bueno i jego gorzkim powrotem do smutnej rzeczywistości...
W tym białym gmachu zrodziło się szczęście jego, tam powstało i w kształty z granitu i stali oblokło się postanowienie niezłomne, zuchwałe niemal, a jakżeż dziwaczne, śmieszne, — dziwaczniejsze i śmieszniejsze od zamiarów i czynów Don Kiszota!
Poprzez gęste, zwarte korony i konary drzew mignął mu kawałek szosy.
Szedł nią razem z Lizą, a ona tuliła się do jego ramienia i gorącym szeptem żądała, aby dobrze przypomniał sobie „Carcel de amor“ — romans starego Diego de San-Padro... Tam dalej — ojciec Roberto usiłował wstrzymać w swoim wychowanku bieg zgubnie dumnych porywów... Tą drogą musiał też iść stary listonosz Guadelar, gdy niósł „Rondę“ z jego powieścią, a potem list do Lizy...
Wspomnienia nagle się urwały.
Mrok otoczył mulata.
Nie czuł siekącego deszczu i zrywającego się wiatru, który rzucał i chylił samolot, nie słyszał coraz bliższych i groźniejszych ryków grzmotu, nie widział błyskawic, rozdzierających szarą płachtę chmur.
Wszystkie obrazy ziemi, zgiełkliwe głosy jej stłoczyły się i skamieniały w czterech ścianach skromnej izby oficerskiego mieszkania na lotnisku madryckiem, rozbrzmiały szeptem, pełnym jadu, wstrętu i przerażenia.
— Syn murzynki Beliry...
Z całego życia nic — tylko te słowa mrożącej zgrozy i wstrząsającej ohydy:
— Syn Beliry!...
Świetlany cel, niedosiężne szczyty, droga bogów, świat złud i śmiałych porywów, świt sławy, błyskotliwe świecidełka zawrotnej karjery... hrabia de l’Alkudia, król...
— Syn Beliry! Syn wstrętnej, plugawej, ciemnej, jak niedostępne uroczyszcze dżungli, murzyńskiej ladacznicy... starej wiedźmy o grzbiecie, posiekanym, połamanym bambusami na rozkaz hiszpańskiego gubernatora, ojca małej Lizy — Lizy o oczach płomiennych i kruczych warkoczach, związanych dużą, żółtą kokardą. Nie! nie! Już niema warkoczy... tylko kapelusz, w pośpiechu wciśnięty na głowę drżącemi rękoma, które z takiem obrzydzeniem wycierała chusteczką, biegając po półciemnym pokoju, nieprzytomna z oburzenia i podnoszącego się z głębi duszy wstrętu niepokonanego...
Mulat opanował miotający się aparat, śmignął w powietrzu szalonym wirażem i, nie myśląc już o niczem, niczego nie pragnąc, nacisnął pedał bombowy. Jeden po drugim wypadły ze swych łożysk dwa pociski i pomknęły ku ziemi.
Huk wybuchów otrzeźwił lotnika.
Spojrzał nadół i spostrzegł obłoki dymu i kurzu, podnoszące się przed pałacem.
— Kort tennisowy... Tu z Lizą...
Stopa, posłuszna bezwiednemu nakazowi, naciska pedał raz po raz, a silne dłonie kierują samolotem bez wahania. Wybuchy wstrząsają powietrzem; płatowiec wzdryga się i miota.
Pocisk na taras pałacu, skąd Liza patrzyła na mieniącą się łuskę morza; drugi — na to skrzydło gmachu, gdzie śmiała się i płakała, gdzie czytała, „Świt czy zmierzch?“ i — milczała, milczała, aż rzuciła mu — „syn Beliry“; trzeci — na stopnie wejścia, gdzie się skryła, płacząc bezradnie po pożegnaniu z nim; jeszcze jeden — na altankę, w której czekała na niego, czując, że przyjdzie, aby wchłonąć ją w siebie na całe życie... a teraz... — na prawo, tam, gdzie rzygają czerwonemi żądłami kulomioty... gdzie podpisał przysięgę, że chce pozostać na zawsze „synem Beliry“... Jeszcze jeden... i jeszcze ten — ostatni...
Z ziemi po każdym wybuchu odpowiadało mulatowi wściekłe, radosne wycie buntowników, ruszających do nowego ataku, lecz Enriko Kastellar nic już nie widział i nie słyszał.
Mknął nad tarasem pałacu z zawrotną szybkością, zmieniał kierunek i krążył dokoła, naciskając pedał, chociaż dawno już zrzucił wszystkie pociski.
Na chwilę jedną uczuł powiew gorący. Przez mgłę i deszcz ujrzał płomienie, szalejące i wichrzące się pod nim.
Palił się pałac, — miejsce, skąd wyniósł siły, marzenia, porywy i... śmierć.
Zniżył aparat, aby bliżej się przyjrzeć dziełu zniszczenia.
Dym otoczył go i tchnął żarem. Płatowiec przemknął nad ogniem, jak czarny cień groźny i złowróżbny.
Lecz cóż to? Enriko widzi pod sobą morze, okryte siwemi czubami fal, a żar wciąż dyszy na niego coraz nieznośniej, praży i oślepia. Oprzytomniał na chwilę poto tylko, aby zrozumieć, że płomienie ogarniają go, że rude języki ognia z sykiem i wyciem liżą boki samolotu, ubranie pilota, dotykają jego rąk i twarzy, zasłaniając przed nim mglisty widnokrąg...
Aparat cały w ogniu, spowity dymem, ni to mknący rudy rumak skrzydlaty, ciął szare zwały mgieł i smugi deszczu. Trzymał go jeszcze na wodzy, wpijając się sztywnemi palcami w koło sterowe, jeździec płomienny, potworny posąg bezkształtny, otoczony gorejącemi żagwiami, wichurą języków i rozszalałych wirów ogniowych.
Niby gwiazda spadająca, niby tajemnicza, nieznana kometa, sypiąc wokół iskry i rozżarzone odłamki, — płonące widmo z hukiem, wyciem i sykiem zakreślało łuk ognisty, malało i topniało w szarych, ciężkich tumanach...

Widzieli tę zjawę, ponuro wspaniałą, czarni żołnierze. Zapatrzeni, stali w milczeniu przy burcie statku „Infant“, wiozącego ich ku „polom chwały“, gdzie bez zapału i zrozumienia celu zmuszeni będą oddać krew i życie w obronie białych ludzi....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.