Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Syn Beliry! Syn wstrętnej, plugawej, ciemnej, jak niedostępne uroczyszcze dżungli, murzyńskiej ladacznicy... starej wiedźmy o grzbiecie, posiekanym, połamanym bambusami na rozkaz hiszpańskiego gubernatora, ojca małej Lizy — Lizy o oczach płomiennych i kruczych warkoczach, związanych dużą, żółtą kokardą. Nie! nie! Już niema warkoczy... tylko kapelusz, w pośpiechu wciśnięty na głowę drżącemi rękoma, które z takiem obrzydzeniem wycierała chusteczką, biegając po półciemnym pokoju, nieprzytomna z oburzenia i podnoszącego się z głębi duszy wstrętu niepokonanego...
Mulat opanował miotający się aparat, śmignął w powietrzu szalonym wirażem i, nie myśląc już o niczem, niczego nie pragnąc, nacisnął pedał bombowy. Jeden po drugim wypadły ze swych łożysk dwa pociski i pomknęły ku ziemi.
Huk wybuchów otrzeźwił lotnika.
Spojrzał nadół i spostrzegł obłoki dymu i kurzu, podnoszące się przed pałacem.
— Kort tennisowy... Tu z Lizą...
Stopa, posłuszna bezwiednemu nakazowi, naciska pedał raz po raz, a silne dłonie kierują samolotem bez wahania. Wybuchy wstrząsają powietrzem; płatowiec wzdryga się i miota.
Pocisk na taras pałacu, skąd Liza patrzyła na mieniącą się łuskę morza; drugi — na to skrzydło gmachu, gdzie śmiała się i płakała, gdzie czytała, „Świt czy zmierzch?“ i — milczała, milczała, aż rzuciła mu — „syn Beliry“; trzeci — na stopnie wejścia, gdzie się skryła, płacząc bezradnie po pożegnaniu z nim; jeszcze jeden — na altankę, w której czekała na niego, czując, że przyjdzie, aby wchłonąć ją w siebie na całe życie... a teraz... — na prawo, tam, gdzie rzygają czerwonemi