Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Enriko Kastellar, wzniósłszy się na swoim samolocie, odleciał w kierunku południowego przylądka. Chciał sprawdzić, czy powstańcy zdobyli już niewielki posterunek graniczny, obsadzony załogą hiszpańską i czy, ściągają ku stolicy oddziały z dalszych prowincyj — Koibi, Astu, Regadry i Stuny.
Wkrótce zobaczył dym, unoszący się ponad lasem. Fort „Delagranda de la Santa Catharina“ stał w płomieniach. Przez warkot motoru przebiły się suche odgłosy strzałów. Murzyni zdobywali posterunek. Uważnie badając każdy odcinek przecinającej dżunglę szosy, kapitan spostrzegł większe i mniejsze zbiorowiska ludzi, zdążających na północ.
Joza Faruba, „potomek królewski“, wesoły nicpoń, okazał się dobrym i ruchliwym organizatorem.
Kapitan zatoczył w powietrzu szerokie koło i skierował aparat ku miastu.
Wkrótce już krążył nad niem, jak ogromny, drapieżny ptak, i rozglądał się wokół.
Zniżywszy lot, widział wyraźnie bezładne tłumy, rzucające się ku sztachetom i zamkniętym bramom pałacu. Były podobne do fal, bijących w cementową tamę wybrzeża. Tłumy docierały do wysokiego ogrodzenia, wdzierały się na jego szczyt, czepiając się żelaznych sztab i nagle pierzchały, w popłochu kryjąc się za murami domów i parkanami ogrodów. Przypływ i odpływ i jeszcze raz — przypływ i odpływ. Na ulicy, ciągnącej się przed gmachem rządowym, fale ludzkie, niby bałwany oceanu, wyrzucające wodorosty i muszle, pozostawiały po sobie czarne, nieruchome ciała.
Kapitan rozumiał, że pałac bronił się z całą stanowczością i rozpaczliwą odwagą. Pochylając płatowiec na prawe skrzydło i jeszcze bardziej zniżając go, obleciał