Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po trzech miesiącach gubernator zaprosił do siebie kapitana i oznajmił mu, że otrzymał depeszę, sygnalizującą przybycie statku „L’Alhambra“ dla przewiezienia wyćwiczonych wojsk kolonjalnych do metropolji.
— Czy pan jest gotów? — spytał generał.
— Tak jest, ekscelencjo! — odparł kapitan, podnosząc głowę. — Jestem gotów i oddawna czekam!
Wyszedłszy z pałacu, mulat poszedł na polankę za koszarami i powiesił na krzaku skrawek czerwonej tkaniny.
Tegoż wieczora kapitan przechadzał się koło drucianego parkanu i mówił do kogoś, zaczajonego w zaroślach mimozy:
— Jutro, gdy wzniosę się na samolocie, macie napaść na załogę i zdobyć arsenał i składy. Dłużej czekać nie możemy!
— Rozkaz! — padła z krzaków odpowiedź.
Długo przechadzał się kapitan, palił fajkę, dawał zlecenia, pouczał.
Nazajutrz wypadł dzień ponury, bez słońca. Ze wszystkich stron sunęły ciemne chmury, a na ich tle błąkały się białe obłoczki, nabrzmiałe, jakgdyby rozsadzane wewnętrzną siłą. Chwilami migotały blade błyskawice. Biegły woddali przytłumione pomruki grzmotów. Zbliżało się „tornado“ — wściekła burza podzwrotnikowa.
Powietrze — parne i gorące, zdawało się, zastygło w bezruchu.
Suche liście „karite“ i mahoniów, twarde pióra palm zwisały bezwładnie.
Umilkły ptaki, przestały śmigać jaszczurki. Ludzie poruszali się leniwie, uginając się pod niewidzialnym ciężarem, który spadł im na barki i przygniótł. Nawet od morza nie zalatywał słony, świeży podmuch wiatru, a flaga, wisząca na maszcie nad pałacem, nie łopotała, jak zwykle.