Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIV.

Przerażające syczenie wzmagało się. Żmija wijąc się, drgnęła, jak sprężyna stalowa i rzuciła się na dziewczę, lecz ześlizgnęła się z jedwabnej materii sukni.
Marja chciała uciekać. Żmija w dwóch skokach znalazła się, przed nią, z rozwartą paszczą, z oczami błyszczącemi jak dwa ciemne diamenty. W żyłach nieszczęsnego dziewczęcia krew się ścięła; drżały jej ręce, ze strachu głos w gardle zamarł. Żmija rzuciła się drugi raz. Dostała się do ręki, okręciła się około dłoni i żądło puściła w ciało. Straszny ból od ukłócia uczuwszy, drżąc z obrzydzenia, gdy gad niby żywa, bransoletka obwił się około jej ręki. Marja zdołała, nareszcie głos odzyskać.
Krzyknęła i ten to właśnie okrzyk, pełen rozpaczy, wołanie o pomoc, doleciał do salonów. Potem padła na dywan, wszyscy rzucili się ku miejscu, skąd dało się słyszeć to żałosne wołanie. Kiedy Albert usłyszał głos Marji, natychmiast wróciły mu siły. Szedł, a raczej biegł pierwszy. Za nim podążył Bressoles, który, już sam nie wiedząc, co się z nim dzieje, powtarzał ciągle:
— Mój Boże, mój Boże, co się stało?
Za nimi pospieszyła Walentyna, Maurycy i cały tłum gości. Syn sędziego śledczego zerwał portierę, bo wydawało, mu się, że nie prędko ją rozchyli i wbiegł do oranżerii. Tu ujrzał dziewczę bez przytomności leżące na podłodze. Około obnażonej ręki Marji okręciła się żmija.
— Mój Boże! — zawołał trudnym, do opisania głosem. — Sen mnie nie zawiódł! — dodał, klękając przy Marji. — Nożyczek, prędzej prędzej!... na miłość Boską.
Walentyna nic nie rozumiejąc, spełniła machinalnie rozkaz i wyjęła z szufladki duże nożyczki, które podała następnie Albertowi. Ludwik, dusząc się, z oczami nabiegłemi krwią, ze szkarłatna twarzą, podobny był do człowieka, rażonego atakiem apopleksji.
Tłum przerażony gromadził się w cieplarni. W pierwszym rzędzie Maurycy, stojąc obok Walentyny, patrzał z nienawiścią na Alberta de Gibray. Albert, którego poruszenia śledzili wszyscy, odciął łeb żmiji. Konwulsyjnie się wyginając, ciało odkręciło się, poczęło pełzać, skakać, jak to zwykle bywa z gadami po odcięciu im łba.
Syn sędziego śledczego, schwyciwszy łeb żmiji, maleńkie oczki której wciąż jeszcze błyszczały i zdawały się być żyjącemi, oderwał ją od rany i rzucił na doniczkę kwiatów, potem — przyłożywszy usta do rany, z której sączyły się kilka różowych kropel, zaczął ją ssać, wypluwając za każdym razem krew, która poczęła też iść obficie. Wszyscy zrozumieli teraz, jakiemu niebezpieczeństwu podległa Marja. Walentyna uważając za konieczne odegrać wobec licznej publiczności komedię uczucia rodzicielskiego, padła na kolana obok córki i zaczęła jęczeć, starając, się choć kilka łez wycisnąć z suchych oczu. — Ludwik Bressoles, padłszy na krzesło, patrzał na wszystko oczami osłupiałemi i jakby nie rozumiał, co się działo.
— Zwariował na dobre! — pomyślał Maurycy. Walentyna może być niedługo wdówką!
— Doktora potrzeba! — zawołał Guy d‘Arfeuille.
Ktoś odpowiedział:
— Widziałem doktora Dufrena przy kartach.
Kilku mężczyzn pobiegło do wskazanego pokoju. Albert ciągle ssał ranę. W dwie sekundy później wszedł doktor. Zobaczywszy go, Bressoles nagle oprzytomniał. Wstał i odezwał się do doktora wskazując na Marję:
— Ocal ją, mój drogi, ocal ją!
— Co się stało?
— Ugryzła ją żmija?
— Żmija! — zawołał doktór.
— Ratuj! ratuj! Nic więcej nie mogę uczynić nad to, co pan de Gibray już uczynił. Jego poświęcenie ocaliło pannę Marję. W takich razach wyssanie tysiąc razy jest lepsze od wypalenia. Dajcie mi tylko spirytus i szarpi.
— Słyszałaś Walentyno! — krzyknął rozkazująco budowniczy — dajże prędzej!
Walentyną wstała i wyszła.
— Jak tu mogła dostać się żmija — zapytał doktór.
— To bardzo łatwo wytłomaczyć — odpowiedział Bressoles — przynoszono tu ziemię, mech, zapewne więc i zabrano z tem żmije odrętwiałą z zimna. Odrętwienie minęło od gorąca w oranżerii i biedna moja Marja stała się ofiarą.
Budowniczy zapłakał.
Wróciła Walentyna, a za nią służący niósł szarpie i spirytus.
— Potrzeba nam powietrza — bardzo dużo powietrza — rzekł doktór. — Proszę więc państwa wrócić do salonu.
Wszyscy zrozumieli konieczność stosowania się do tego rozkazu.
W kilka sekund przy Marji pozostał tylko ojciec, doktór, Walentyna i Albert.
— Nie przychodzi do siebie! — wykrzyknął Bressoles, znów tracąc przytomność.
— Cierpliwości, mój drogi, nie trwóż się... — wyrzekł doktór. — Dość będzie, panie de Gibray — dodał. Spełnił pan swe zadanie z poświęceniem, które ocenią wszyscy ludzie z sercem... Teraz ją muszę wymyć ranę, a pan tymczasem wypłucz sobie usta tem oto...
Doktór wziął ze stoliczka szklankę, napełnił ją czystą wodą, nadał do niej trochę spirytusu i podał młodemu człowiekowi.
Albert spełnił polecenie. Doktór wlał do miednicy resztę spirytusu, długo obmywał ranę, a potem obwiązał bandażem, umoczonym także w spirytusie. Marja poruszyła się zlekka.
— Zaraz przyjdzie do siebie — odezwał się doktór. Niech ją czem prędzej zaniosą do jej pokoju i położą na łóżku.
Natychmiast dano polecenie. Dziewczę zwolna przychodziło do siebie. Błędnemi oczami powiodła po oranżerii. Zobaczyła ojca, matkę, doktora i Alberta de Gibray. W chwili, gdy zobaczyła Alberta, twarz jej zmieniona zajaśniała radością. Wyciągnęła do młodzieńca drżące ręce, westchnęła i znów zemdlała. Na westchnienie Marji drugie odpowiedziało westchnienie. Albert również zemdlał.
— Kochają się! — pomyślała Walentyna. — Wywzajemnia mu się miłością, nie omyliłam się wcale.
Przyszły dwie panny służące i pod dozorem Walentyny zaniosły Marję, ażeby ją rozebrać i położyć do łóżka, według polecenia doktora. — Doktór spiesznie przystąpił do Alberta, obejrzał go, pomacał puls i zawołał:
— Pan de Gibray bardzo chory!
— Tak, chory! — powtórzył budowniczy.
— Skądże się tu wziął?
— Zerwał się z łóżka i tutaj przyjechał, śniło mu się, że Marji grozi niebezpieczeństwo.
— Trzeba pana de Gibray wsadzić do karety i czemprędzej zawieźć do ojca.
— Sam go odwiozę — rzekł Ludwik Bressoles — jeżeli mi pan powiesz stanowczo, że Marja już nie podlega żadnemu niebezpieczeństwu.
— Mogę pana upewnić. Jedź pan natychmiast. Pragnąłbym, ażeby, ten młodzieniec jak najprędzej leżał w łóżku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.