Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIII.

Albert chciał prędko iść, a raczej biedz, lecz chociaż ubrany był ciepło, przejęło go zimno.
Zaledwie kilka kroków uszedł, nogi się pod nim ugięły. Zmuszony był oprzeć się o ścianę, ażeby nie upaść. Na szczęście przejeżdżała dorożka. Albert krzyknął na woźnicę. Ten natychmiast zatrzymał konie.
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
— Na ulicę Verneuil.
Woźnica zaciął konie i rzekł do siebie, głośno się śmiejąc:
— A to ci się urżnął.
Wziął pasażera za pijanego. Albert wcisnął się w kąt karety, spodziewając się trochę rozgrzać, bo trząsł się całem ciałem z gorączki.

★ ★ ★

W pałacyku Bressolów, Maurycy Vasseur przystąpił do Marji w tej chwili, kiedy Gabrjel Servais odprowadził ją na miejsce, po przetańczonym walcu. Ujrzawszy Maurycego, dziewczę z uśmiechem podeszło na jego spotkanie i podało mu rękę.
Łotr ujął tę rękę i obłudny, jak Judasz, uścisnął z pozorną życzliwością.
— Pan tak późno! — odezwała się doń Marja uprzejmie. — Był pan u nas i dziś rano, a jak ojciec pana prosił, żebyś na śniadanie został, to pan nie chciał; bardzo to brzydko z pańskiej, strony.
— Sam bardzo żałowałem, ale nie mogłem korzystać z łaskawych ojca pani zaprosin. Dużo teraz pracuję i nie jestem panem swego czasu. Ale pani mi przebaczyła?
— Przebaczyłam!
— Czy mogę prosić o dowód?
— Jaki?
— Że pani ze mną przetańczy polkę. Dobrze?
— I owszem. Zdaje się, orkiestra zacznie zaraz grać.
Maurycy mówił do siebie:
— Po przetańczeniu polki musi iść do oranżerii, przekształconej na buduar. Postaram się o to, ażeby w czasie tańca popsuć uczesanie włosów, tak, ażeby potrzebowała koniecznie przejrzeć się w lustrze i poszukać szpilek.
Orkiestra grała pierwsze takty polki.
Pary podniosły się z miejsc.
Kończąc już tańczyć, Maurycy urządził tak, że wpadła na niego druga para.
Popchnięty, zaczepił niby przypadkowo spinką od mankietu o wstążkę, przytrzymującą wianek z kłosów i polnych kwiatów, a kiedy spuścił rękę, ruchem tym ściągnął i wianek.
Marja krzyknęła rozgniewana i obie ręce podniosła do głowy.
Maurycy zdawał się być zrozpaczonym.
— Przepraszam panią — wyjąkał — za niezręczność z mojej strony.
— Pan wcale nie jest winien — odrzekła Marja. — Winien jest ten, co na nas wpadł, ale i on też nie naumyślnie to uczynił.
Jedna z młodszych panienek przystąpiła do Marji i chciała jej poprawić kwiaty.
— Dziękuję pani — odpowiedziała, śmiejąc się Marja — dość będzie dwóch lub trzech szpilek, ażeby całe nieszczęście naprawić. Pójdę do oranżerii, gdzie jest wszystko przygotowane na takie wypadki, zaraz powrócę.
— Pani się na mnie nie gniewa? — zapytał Maurycy.
— O! ani trochę!
Marją pobiegła do oranżerji. Maurycy ścigał ją oczyma i poczuł dreszcz na całem ciele, widząc, jak uchyliła portierę i znikła.
Kiedy portiera opuściła się znowu, usta jego wyszeptały:
— No, więc cóż? Cel usprawiedliwia środki!...
Poszedł do pokoju, gdzie grano w karty. W tej samej chwili wychodzili stamtąd budowniczy i Walentyna.
Maurycy chciał się do nich zbliżyć, kiedy nagle drgnął i stanął na miejscu. Lokaj, oznajmiający przybycie gości, zawołał właśnie:
— Pan Albert Gibray!
— O! znowu on! — pomyślał Maurycy. — Ale tym razem za późno przybywa.
Syn sędziego śledczego straszliwie był blady. Szedł zwolna i zataczał się przy każdym kroku.
Ludwik Bressoles spiesznie do niego przystąpił. Maurycy zbliżył się do Walentyny, która patrzyła na nowego gościa z nietajonem zdziwieniem.
— Kochany panie Albercie, skądże pan tutaj? — zapytał gospodarz. — Ależ to szaleństwo! Ledwo się pan trzymasz na nogach!
— Gdzie panna Marja? — zapytał młodzieniec głosem prawie niezrozumiałym ze wzruszenia.
— Jest, tylko co tańczyła.
Albert schwycił Ludwika Bressoles za rękę, prędzej! Niech pan ją z łaski swej odszuka. Czemprędzej! Niech pan jej nie zostawia samej.
— Dlaczego?
— Niebezpieczeństwo jej grozi...
— Nie wiem, ale niebezpieczeństwo śmiertelne... odszukaj czempredzej!...
Maurycy usłyszał to i od stóp do głowy zadrżał.
— Co to znaczy? — zapytał sam siebie. — Nikt na świecie nie może o tem wiedzieć....
— Ależ mój drogi panie, w malignie pan jesteś — rzekł Bressoles, myśląc, że Albert dostał paroksyzmu gorączki. — Jakim sposobem może grozić Marii niebezpieczeństwo w domu ojca?
Zbliżyło się kilka osób; i wszyscy patrzyli na Alberta ze zdziwieniem i prawie strachem. Zapadłe policzki i oczy, usta blade czyniły go podobnym do trupa.
— Szukajcie jej... — powtórzył. — Szukajcie... przysięgam państwu, że niebezpieczeństwo jej grozi.
Maurycy poczuł chłodny pot na skroniach.
Walentyna pytała sama siebie, czy Albert nie zwariował i przypuszczała, że dostał obłąkania. Takiegoż zdania był i Bressoles.
Wtem krzyk przejmujący, straszny, okrzyk konania, śmierci rozległ się w jednym z najdalszych pokojów.
— Słyszycie? — zawołał Albert — słyszycie? A czym nie mówił!...
Marja opuściwszy za sobą ciężką portierę, przystąpiła do lustra między dwoma drzewkami pomarańczowemu.
Koronki z wstążkami ozdabiały ramę. Po obu stronach dwanaście świec paliło się w dwóch kandelabrach.
Prócz tego świece w kinkietach, przybitych do ściany rzęsiście oświetlały oranżerję, pełną podzwrotnikowych krzewów.
Temperatura była bardzo wysoka i nasycona odurzającą wonią. Podchodząc do lustra, Marja potrąciła coś miękkiego i giętkiego, ale z początku wcale na to nie zwróciła uwagi. Usłyszała gniewne syczenie, syczenie dziwne.
Wzrok jej padł na dywan. Cofnęła się, tracąc przytomność z przestrachu, usta otworzywszy z przerażenia. Przed sobą zobaczyła żmiję, która podnosiła się, groźnie i syczała ciągle.
Była to żmiją z Fontainebleau, którą Maurycy położył do doniczki na mchu.
Gorąco, w pokoju panujące, bardzo prędko wyprowadziło żmiję z odrętwienia, gad wypełzał z doniczki, wił się, kręcił się, patrzał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.