Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wzrok jej padł na dywan. Cofnęła się, tracąc przytomność z przestrachu, usta otworzywszy z przerażenia. Przed sobą zobaczyła żmiję, która podnosiła się, groźnie i syczała ciągle.
Była to żmiją z Fontainebleau, którą Maurycy położył do doniczki na mchu.
Gorąco, w pokoju panujące, bardzo prędko wyprowadziło żmiję z odrętwienia, gad wypełzał z doniczki, wił się, kręcił się, patrzał.

L.

Przerażające syczenie wzmagało się. Żmija wijąc się, drgnęła, jak sprężyna stalowa i rzuciła się na dziewczę, lecz ześlizgnęła się z jedwabnej materii sukni.
Marja chciała uciekać. Żmija w dwóch skokach znalazła się, przed nią, z rozwartą paszczą, z oczami błyszczącemi jak dwa ciemne diamenty. W żyłach nieszczęsnego dziewczęcia krew się ścięła; drżały jej ręce, ze strachu głos w gardle zamarł. Żmija rzuciła się drugi raz. Dostała się do ręki, okręciła się około dłoni i żądło puściła w ciało. Straszny ból od ukłócia uczuwszy, drżąc z obrzydzenia, gdy gad niby żywa, bransoletka obwił się około jej ręki. Marja zdołała, nareszcie głos odzyskać.
Krzyknęła i ten to właśnie okrzyk, pełen rozpaczy, wołanie o pomoc, doleciał do salonów. Potem padła na dywan, wszyscy rzucili się ku miejscu, skąd dało się słyszeć to żałosne wołanie. Kiedy Albert usłyszał głos Marji, natychmiast wróciły mu siły. Szedł, a raczej biegł pierwszy. Za nim podążył Bressoles, który, już sam nie wiedząc, co się z nim dzieje, powtarzał ciągle:
— Mój Boże, mój Boże, co się stało?
Za nimi pospieszyła Walentyna, Maurycy i cały tłum gości. Syn sędziego śledczego zerwał portierę, bo wydawało, mu się, że nie prędko ją rozchyli i wbiegł do oranżerii. Tu ujrzał dziewczę bez przytomności leżące na podłodze. Około obnażonej ręki Marji okręciła się żmija.
— Mój Boże! — zawołał trudnym, do opisania głosem. — Sen mnie nie zawiódł! — dodał, klękając przy Marji. — Nożyczek, prędzej prędzej!... na miłość Boską.
Walentyna nic nie rozumiejąc, spełniła machinalnie rozkaz i wyjęła z szufladki duże nożyczki, które podała następnie Albertowi. Ludwik, dusząc się, z oczami nabiegłemi krwią, ze szkarłatna twarzą, podobny był do człowieka, rażonego atakiem apopleksji.
Tłum przerażony gromadził się w cieplarni. W pierwszym rzędzie Maurycy, stojąc obok Walentyny, patrzał z nienawiścią na Al-