Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XLIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIX.

Usłyszawszy ostatnie słowa Symony, pani Bressoles zmarszczyła mimowolnie brwi.
Potrzebowała zaledwie dwudziestej części sekundy, ażeby ukryć wzruszenie i spytała jeszcze:
— Nigdy nie widziałaś pani tego człowieka?
— Nigdy.
— Ale przecie musiał przynajmniej powiedzieć wieśniaczce, jak się nazywa?
Pozostawił zapewne u niej pieniądze, potrzebne na wychowanie pani?
— Rzeczywiście, — zostawił jakieś pieniądze, ale ile, nie wiem, i obowiązał się przysyłać jeszcze więcej w oznaczonych terminach, tak przynajmniej mówiła mi wieśniaczka.
— Bez wątpienia, nie dotrzymał obietnicy.
— Przez kilka lat, a potem przestał przysyłać pieniądze. Człowiek ten kazał mej mamce nazywać mnie po prostu Symona.
Walentyna chciałaby wypytywać jeszcze, ale nie mogła wobec męża.
Krótkie opowiadanie Symony obudziło w niej wspomnienia o tem, co zdarzyło się przed dwudziestu dwu laty.
Nie przypuszczała naturalnie, ażeby to dziewczę mogło być jej nieprawną córką, porwaną przez jej brata Armanda Dharvilla, o której potem nic nigdy nie słyszała, ale podobieństwo Symony do tej pierwszej jej córki zaostrzało jej ciekawość.
— Wszystko to bardzo interesujące — rzekła, podobne do romansu. Może znajdziesz pani kiedy swych rodziców, chociaż to wydaje mi się dość nieprawdopodobnem. A tymczasem radzę pani, ażebyś się dobrze prowadzała, żeby mąż mój i córka nie żałowali tego, że się panią zajęli. Często pomaga się ludziom, którzy na to nie zasługują, postaraj się więc pani, ażeby tego nie było w tym wypadku.
Symona nie wstrzymała dłużej. Oczy jej napełniły się łzami.
Słowa Walentyny, a głównie ton, jakim były wypowiedziane sprawiły na biednem dziewczęciu jak najprzykrzejsze wrażenie.
Ludwik Bressoles zauważył to i chciał wszystko naprawić.
— Panna Symona jest uczciwem dziewczęciem, dowiodła tego — rzekł. — Nie ma się czego o nią lękać. Będzie postępowała i w przyszłości tak samo, jak teraz. Do widzenia, moje dziecko, dziękuję ci za odwiedziny, i nie zapomnij, że pragniemy widzieć cię u siebie, o ile można, jak najczęściej.
Symona wzruszona, szepnęła jeszcze kilka słów podziękowania i wyszła z Marją, która chciała ją odprowadzić do samego przedpokoju.
— Dlaczego tak ostro obeszłaś się z tem dziewczęciem? — spytał Walentynę Bressoles.
— Mówiłam przecież tylko prawdę!
— Wątpię o tem!
— Naturalnie. Wasza protegowana wydaje mi się zręczną intrygantką i otumaniła was pozorami cnoty.
— Dlaczego ty zawsze wszystkich podejrzewasz?
— Bo nie jestem tak naiwną, jak ty.
— A może dlatego, że nie wierzysz w nic dobrego — szepnął Bressoles z goryczą.
— Ustąpiłem pragnieniom twoim.
— Nie moim, lecz Marji.
— Niech i tak będzie, ale ustąpiłem. Zmienię tryb swego życia, bywać będę w świecie, dla którego nie czuję żadnej sympatii, ani szacunku. Poddaję się temu, jeżeli to ma być potrzebnem do wydania córki zamąż. Pożegnam się ze swym pokojem. U siebie przyjmować będziemy gości. Będziemy i w towarzystwie bywać, to już postanowione, ale nie zapominaj, że są rzeczy, których w naszym nowym rodzaju życia nie dopuszczę stanowczo. Od kilku już lat życie twoje schodzi obok mojego, wcale się z niem nie łącząc. Pozostawiłem ci zupełną wolność. Jak z niej korzystasz? Nigdy nie chciałem o tem wiedzieć, a kiedy dochodziły mnie skandaliczne pogłoski, nie chciałem ich słuchać. Teraz tak być nie może, odtąd znów się zaczyna wspólne nasze życie. Młodą jesteś jeszcze, tak jak dawniej, ładną i lubisz, ażeby ci nadskakiwano. Pamiętaj, że ja chcę, ażeby mnie szanowano u siebie i u ludzi, kiedy będziemy razem. Pamiętaj, że nie chcę być przedmiotem żartów! Słyszysz! ja nie chcę! Pamiętaj to sobie, moja kochana, a inaczej niedźwiedź, jak mnie nazywasz, pokaże swe pazury!
Walentyna wysłuchała tego uniesienia bez zdziwienia i niepokoju.
Kiedy mówił, na ustach jej przesunął się szczególny uśmiech i nozdrza zadrżały.
Chciała coś powiedzieć, ale Bressoles nie dał jej czasu.
— Po co masz mówić? — rzekł. — Dobrego nic nie możesz powiedzieć, wiesz o tem zarówno jak ja, a bardzo łatwo możesz się unieść. Do czego to wszystko doprowadzi? Do jałowej dysputy, której lepiej uniknąć. Postarajmy się żyć w zgodzie, bo dążyć do jednego mamy celu — do wydania zamąż naszej córki. Kiedy się to uskuteczni, dość jeszcze będziemy mieli czasu postępować względem siebie nieprzyjaźnie, jeżeli przyjdziemy do przekonania, że zgoda stanowczo niemożebna. Mam słuszność?
— Masz.
— No, to bardzo pięknie.
— Zajmiesz się więc przeróbkami w mieszkaniu dla przyszłych przyjęć?
— Od jutra i obiecuję wam, że za kilka dni będzie wszystko gotowe.
Pani Bressoles odeszła triumfująca. Podwójnego celu dopięła — uwolnienia się od córki przez wydanie jej zamąż i ułatwienia wstępu do domu męża swym wielbicielom.

— — — —

Również jak Maurycy i Oktawja, otrzymała list od barona Paskala de Landilly.
List ten bardzo lakoniczny, zapraszał ją na obiad do Brebanta wieczorem, nie donosił wszakże, dla kogo wydany jest bankiet; kto na nim będzie.
Zapytywała siebie, czy ma przyjąć to poufałe zaproszenie.
Młoda dama miała nerwy strasznie rozdrażnione.
Aresztowanie hrabiego, którego serce, jak myślała, podbiła, dotknęło ją wielce jako niespodziewana katastrofa.
Oczu przez całą noc nie zamknęła i ciągle zadawała sobie pytanie:
— Czy to fałszywy Rosjanin, fałszywy hrabia, fałszywy miljoner, słowem awanturnik niebezpieczny, sprawiedliwie aresztowany? Czy jest to przeciwnie, uczciwy i bogaty arystokrata — tylko ofiarą omyłki?
Oczywiście nie mogła na to dać sobie odpowiedź.
Wstała też, całkiem zdenerwowana, jak już wspominaliśmy, opryskliwie traktowała swą pokojówkę, która zresztą wywzajemniała się jej tem samem, śniadanie wydawało się jak najgorszem, zwymyślała kucharkę i stangreta, który przyszedł po rozkazy, oświadczyła, że nigdzie nie pojedzie i ubierać się nie będzie, zamknęła się w buduarze i nie kazała wpuszczać nikogo bez wyjątku.
Paskal de Landilly przyjechał sam, ale ponieważ go nie przyjęto, napisał kilka słów i pokojówka pomimo zakazu wchodzenia, ośmieliła się liścik ten zanieść natychmiast swej pani.
Oktawja przeczytała go i rzuciła w ogień, mówiąc do siebie:
— Nie pójdę!
Służąca stała naprzeciw swej pani.
— Na co czekasz? — spytała Oktawja.
— W domu jeść będzie pani obiad?
— A tobie co do tego? Daj mi pokój.
— Tak, ale kucharka chciałaby wiedzieć.
— Jeszcze gadasz... precz!
— Dobrze, proszę pani!
Pokojówka wyszła, przygryzając wargi, ażeby się nie rozśmiać.
O wpół do siódmej Oktawja zadzwoniła głośno.
Zjawiła się pokojówka i zapytała spokojnie:
— Czego pani sobie życzy?
— Jest obiad?
— Niema. Pani nie kazała.
— Dobrze. Nie będę jadła w domu. Pomóż mi się ubrać.
— Jaką suknię pani każe?
— Tę, co wczoraj...
— Kazać stangretowi, ażeby zaprzęgał?
— Nie potrzeba. Każ mi sprowadzić karetkę. Ale moja kochana — dodała, nagle ton zmieniwszy — czy cię nie obraziłam trochę dziś zrana?
— Trochę a nawet bardzo, proszę pani... tak się pani gniewała... tyle mi głupstw pani nagadała, a przecież cóżem pani zrobiła?
I pokojówka, wyjąwszy z kieszeni chustkę, obtarła nią oczy zupełnie suche.
— Nie płacz — odezwała się Oktawja — wiesz przecie, jaka jestem, jeżeli się rozgniewam, to krzyczę, ale to prędko przechodzi.
— To prawda, że pani dobra, tylko się pani unosi.
— Daruję ci kostium niebieski, ten prawie nowy.
— I kapelusz do niego?
— I kapelusz.
— O, dziękuję pani.
— Spodziewam się, żeś zadowolona.
— O! i jeszcze jak?
— No, to pomóż mi co prędzej ubierać się.
— Za pięć minut będzie pani gotowa.
Oktawja zaczęła nucić arję z nowej operetki.
Zły humor przeminął.
O trzy kwadranse na ósmą, młoda kobieta, ubrana tak, jak dnia poprzedniego, wsiadła do najętej karetki i kazała woźnicy jechać do Brebanta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.